"Washington Post", który ujawnił tę wiadomość, mówi o „fundamentalnej zmianie" w prowadzonym od blisko roku przez FBI dochodzeniu. I rzeczywiście, prezydent trzykrotnie domagał się od byłego już szefa agencji Jamesa Comeya odpowiedzi, czy osobiście jest przedmiotem dochodzenia. Za każdym razem słyszał zapewnienie, że tak nie jest.
Jak jednak pisze gazeta, to się zmieniło wkrótce po zwolnieniu Comeya przez Trumpa 9 maja. Tym bardziej że, jak trzy tygodnie później przyznał sam James Comey w czasie przesłuchania w Senacie, decyzja prezydenta o pozbyciu się szefa FBI miała być podyktowana właśnie chęcią „przestawienia na nowe tory" dochodzenia w sprawie współpracy sztabu Trumpa z Rosjanami.
Comey twierdzi, że prezydent próbował przekonać go do "odpuszczenia" byłemu doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Michaelowi Flynnowi, który ukrywał, że spotykał się z rosyjskim ambasadorem w Waszyngtonie. Po przesłuchaniu Comeya w Senacie wydawało się, że w tej sprawie Kongres będzie musiał rozstrzygnąć, czy bardziej wiarygodne są słowa byłego szefa FBI czy prezydenta.
Jak jednak wynika z doniesień "Washington Post", świadków nacisków Trumpa może być więcej. Wkrótce ekipa Muellera ma przesłuchać w tej sprawie szefa amerykańskiego wywiadu Daniela Coatsa, szefa Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Mike'a Rogersa oraz jego zastępcę Richarda Ledgetta. Trump miał do pierwszych dwóch dzwonić i domagać się publicznego oświadczenia, że nigdy nie doszło do koordynacji działań między Kremlem i jego sztabem wyborczym. Zarówno Coats, jak i Rogers odmówili.
Jamie Fly, doradca ds. zagranicznych kandydata republikanów na prezydenta Marca Rubio, mówi "Rzeczpospolitej", że sprawa powiązań sztabu Trumpa z Kremlem staje się coraz bardziej poważna nie tyle z powodu dowodów, iż doszło do jakiejś koordynacji działań z Moskwą, ile z powodu zachowania prezydenta już po wygranych wyborach.