– Jak już mówiłem, głównym sposobem władzy na odnoszenie zwycięstw w wyborach wcale nie jest fałszowanie wyników, ale niedopuszczanie opozycyjnych kandydatów. Jak tylko w wyborach mogą uczestniczyć wszyscy, od razu zmienia się sytuacja polityczna – optymistycznie podsumował niedzielne głosowanie opozycjonista Aleksiej Nawalnyj.
Chodziło mu o wyniki w 14 rejonach Moskwy (gdzie wybierano dzielnicowych radnych), w których zaskakujące zwycięstwo odnieśli opozycjoniści. W jednym z nich Ilja Jaszyn, były współpracownik zamordowanego Borysa Niemcowa, szef ruchu Solidarność, kilkakrotnie zatrzymywany przez policję (również na Białorusi) wraz ze współpracownikami zdobył siedem mandatów, a rządząca partia Putina Jedna Rosja – trzy.
Opozycjoniści zdobyli też wszystkie mandaty w rejonie gagarińskim stolicy, gdzie kiedyś mieszkał Putin (a w każdym razie był tam zameldowany w 1999 roku jako szef FSB) i gdzie w niedzielę przyszedł głosować.
Wszystkich w Moskwie zjednoczył były opozycyjny deputowany parlamentu Dmitrij Gudkow. – No i mamy niewielką, municypalną rewolucję – stwierdził po wyborach jeden z demokratycznych działaczy, sam zdziwiony skalą zwycięstwa. – Zdobyliśmy centrum! – cieszył się szef sztabu zjednoczonej opozycji Michaił Kac.
Ale w stolicy była też rekordowo niska frekwencja – tylko 12 proc. W poprzednich wyborach wynosiła ona 21–35 proc. Większość ekspertów wskazuje, że państwowe media oraz władze miasta przez miesiąc przed wyborami nie mówiły o nich ani słowa, tak jakby „opuściły na głosowanie kurtynę milczenia". Według części socjologów władze przeprowadziły test na wielką skalę, jak niska frekwencja mogłaby wpłynąć na przyszłoroczne wybory prezydenckie. – Głównym problemem była frekwencja sztucznie wysuszona przez władze – powiedział wprost jeden z deputowanych parlamentu Michaił Jemielianow.