Carlesa Puigdemonta słuchali tylko najwierniejsi z wiernych. Przewodniczący katalońskiego rządu regionalnego wystąpił dopiero o drugiej nad ranem w czwartek, zaraz po tym, jak jego ugrupowanie Junts pel Si oraz radykalna, lewicowa CUP przegłosowały pod osłoną nocy przepisy o organizacji 1 października głosowania o oderwaniu prowincji od Hiszpanii.
Nie był to budujący widok. Przewodnicząca parlamentu Carme Forcadell zarządziła tryb procedowania, który łamie szereg zasad przyjmowania prawa. Nie było czasu na debatę, wysłuchanie ekspertów, przestrzeganie odpowiednich terminów. Cała operacja, która powinna trwać tygodnie, została zamknięta w dwóch godzinach. Na znak protestu salę opuścili deputowani Partii Ludowej, socjalistycznej PSOE i centrowego Ciudadanos. Na opuszczonych ławach zostawali flagi Katalonii i Hiszpanii, ale te ostatnie, mimo upomnień Forcadell, ściągnęła deputowana radykalnej, populistycznej Podemos Angels Martinez. Tak, jakby nawet w ten sposób deputowani, którzy reprezentują 48 proc. składu parlamentu (i większość wyborców) nie mogli wyrazić swoich poglądów.
Ostatecznie ustawę przyjęto minimalną większością 72 deputowanych w 135 osobowej izbie, choć pierwotny status autonomii Katalonii, który nowe przepisy likwidują, był zatwierdzony większością 2/3.
– Wynik referendum będzie wiążący. Decyzja należy do ludzi, a nie sądów, rady ministrów, Trybunału Konstytucyjnego – oświadczył Puigdemont. Dał też samorządom Katalonii 48 godzin na określenie, czy udostępnią w dniu głosowania lokale wyborcze. Tu zarysował się podział: o ile Girona czy Badalona, gdzie rządzą nacjonaliści, zareagowała pozytywnie, to Tarragona czy Lleida – nie.
Puigdemont umyślnie przeprowadził operację w nocy, aby nie narazić się na natychmiastową reakcję Madrytu. Ale na nią nie trzeba było długo czekać. Premier Mariano Rajoy zwołał nadzwyczajne posiedzenie rządu i wystąpił do Trybunału Konstytucyjnego, aby stwierdził, że ustawa przyjęta w Barcelonie jest nielegalna.