Od przeszło 60 lat mechanizm jest zawsze ten sam. Najpierw obelgi wobec unijnej centrali, groźby pójścia swoją drogą i złamania europejskiego prawa. A potem już znacznie cichsze przyznanie się do porażki i porozumienie z Komisją Europejską.
Jak Grecy i Anglicy
Tylko ostatnio mieliśmy tego przynajmniej dwa przykłady. Pod koniec 2014 r. lider populistycznej Syrizy Aleksis Cipras wygrał wybory pod hasłem zerwania z planem oszczędnościowym, a nawet wyjścia ze strefy euro. Kilka miesięcy później musiał się pogodzić z kontynuowaniem polityki poprzedników, tyle że w jeszcze bardziej restrykcyjnej formie.
W tym czasie premier David Cameron obiecywał rodakom radykalną odmianę warunków członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii przed referendum w czerwcu tego roku. Stanęło na detalach, bo choć dla Niemiec czy Francji pozostanie Anglików we Wspólnocie jest ważne, to przecież nie za cenę podważenia fundamentów jednolitego rynku i samej integracji.
Orbán to za mało
Polski spór o Trybunał Konstytucyjny zmierza w tym samym kierunku. Witold Waszczykowski w ubiegłym tygodniu oskarżał wiceszefa Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa o dwulicowość, a Beata Szydło uznała, że kierowana przez niego instytucja ma „problemy z reputacją". Być może jeszcze jakaś część wyborców nabierze się na ten twardy język, ale dla reszty jest jasne, że ekipa PiS przygotowuje w ten sposób grunt pod ustępstwa wobec Brukseli.
Taką strategię można tylko pochwalić, bo ani PiS, ani Polsce otwarty konflikt z Komisją Europejską zwyczajnie się nie opłaca.