Sytuacja Nowoczesnej ma wpływ na układankę całej naszej polityki. Choć jej przypadek jest o tyle wyjątkowy, że stanowi festiwal zmarnowanych szans. Kilka miesięcy po wyborach w 2015 r. partia Ryszarda Petru przekraczała 20 proc. w sondażach, dziś Petru nie jest jej szefem, a w dodatku partia balansuje na krawędzi progu.
Wyjątkowość Nowoczesnej związana była z wyjątkowością założyciela. Z jednej strony Petru – dzięki swemu doświadczeniu ekonomisty i osobistemu sukcesowi – wydawał się wiarygodny dla części liberalnego elektoratu, który rozczarował się Platformą. Z drugiej zaś nie tylko zabrakło mu charyzmy lidera, lecz powoli stawał się dla partii obciążeniem. Jego wpadki, przekręcanie przysłów, nietrafione historyczne porównania tworzyły wizerunek kogoś posiadającego poważne luki w ogólnej edukacji. W dodatku słynna już wyprawa do Portugalii u boku posłanki Schmidt w samym środku parlamentarnego kryzysu uderzyła w wiarygodność nie tylko samego Petru, lecz również jego ugrupowania.
Zastąpienie założyciela Katarzyną Lubnauer nie zatrzymało słabnięcia Nowoczesnej. Coraz mocniej ujawniały się wewnętrzne różnice w partii i jej klubie. Tworząc swoiste pospolite ruszenie, Petru zaciągnął do Sejmu osoby o zupełnie innych światopoglądach. Zbigniew Gryglas jest dziś u boku Jarosława Gowina. Joanna Scheuring-Wielgus była na skrzydle lewicowym. Im więcej mijało czasu, tym podziały stawały się coraz bardziej widoczne. Odejście z partii samego Petru wydaje się wyłącznie kwestią czasu.
Wbrew pozorom kłopoty Nowoczesnej wcale nie są na rękę Platformie. Wprawdzie dla PO łatwiejszym partnerem jest partner słabszy, ale i ta słabość ma swe granice – ewentualny rozpad Nowoczesnej mógłby zlikwidować efekt zjednoczenia.
Poza tym część wyborców Nowoczesnej to wyborcy lewicowi, których centroprawicowa partia Schetyny nie będzie w stanie przyciągnąć. Im słabsza Nowoczesna, tym większe szanse na powstanie jakiejś nowej lewicowej siły, która może zabrać głosy i Lubnauer, i Schetynie.