Na Morzu Południowochińskim pojawiła się właśnie potężna amerykańska armada z lotniskowcem USS Carl Vinson na czele. Odwiedzi Wyspy Paracelskie w pobliżu wybrzeży Wietnamu i dalej na południe wysunięty archipelag miniaturowych wysepek Spratly, a także rafę Scarborough niedaleko Filipin.
Są to miejsca oddalone od siebie o wiele setek kilometrów, lecz mają jedną cechę wspólną: znajdują się pod kontrolą Chin, chociaż nie są formalnie terytorium Państwa Środka, lub też Chiny starają się je opanować.
Małe wysepki tych archipelagów Chińczycy powiększają, używając piasku z płytkich zazwyczaj wód; budują tam lądowiska, infrastrukturę wojskową i jak udowadniają amerykańscy analitycy, wyrzutnie rakiet ziemia – powietrze. – Nie będzie zgody na militaryzację Morza Południowochińskiego – podkreśla Departament Stanu USA. Jego szef Rex Tillerson twierdzi, że Chiny nie powinny mieć dostępu do budowanych przez nie sztucznych wysp, gdyż taka praktyka „przypomina aneksję Krymu przez Rosję". To mocne słowa, których pod adresem Chin dawno w Waszyngtonie nie słyszano. Przynajmniej za czasów Baracka Obamy.
Wysłana przez Trumpa w rejon Morza Południowochińskiego amerykańska armada ma przekonać Pekin, że nowa administracja nie ma zamiaru przyglądać się bezczynnie działaniom Chin. Ich polityka faktów dokonanych ma wzmocnić argumentację Pekinu roszczącego sobie prawa do 90 proc. powierzchni morza o niezwykłym strategicznym znaczeniu, gdyż przepływa przez nie jedna trzecia handlu światowego. W dodatku pod dnem jest ropa i gaz.
Tymczasem ustanowienie 200-milowej strefy ekonomicznej wokół każdej z wysp czy skupiska wysepek będących nierzadko mikroskopijnymi lagunami czy wystającymi z wody pojedyńczymi skałami może ułatwić Chinom w przyszłości kontrolę nad całym basenem o powierzchni 3,5 mln km kw. Zdaniem Pekinu wysepki tego rodzaju znajdujące się nawet 220 km od wybrzeży Filipin, a 800 km od Chin, są chińskim terytorium.