Martin Schulz jest oficjalnie pretendentem do stanowiska kanclerza dopiero od miesiąca, ale zdołał już uzyskać większe poparcie wyborców niż Angela Merkel. Jego SPD, której przywództwo obejmie za niespełna miesiąc, wyprzedza już w niektórych sondażach partie chadeckie CDU/CSU.
Pragnąc umocnić ten trend, Schulz obiecuje więcej sprawiedliwości społecznej, pomocy dla tych, którzy nie skorzystali z obecnej prosperity, i oczywiście więcej zwykłej ludzkiej solidarności. To mocno pachnie populizmem, którego SPD raczej się wystrzegała.
Schulz działa inaczej i składa obietnice reform bliskich sercu sporej części społeczeństwa, wspominającego z nostalgią stare dobre czasy państwa socjalnego. Zdemontował je w znacznej części socjaldemokratyczny rząd Gerharda Schrödera 12 lat temu, uchwalając słynny program reform znanych pod nazwą Agenda 2010. Schulz chce to zmienić.
– Ten program należy obecnie poddać korekcie. Kiedy po wyborach 24 września zostanę kanclerzem, uniemożliwimy zawieranie bezzasadnie terminowych umów o pracę – głosi. Jak powiedział w rozmowie z „Bildem", na umowach śmieciowych pracuje obecnie 40 proc. młodych Niemców w wieku 25–40 lat.
Rzecz w tym, że to nieprawda – jak wynika ze statystyk, umowami tego rodzaju objętych jest o połowę mniej młodych Niemców (17,9 proc.). Nie wiadomo, czy Schulz o tym wie, czy też celowo posługuje się „alternatywnymi faktami" jak Donald Trump. Zamierza też poprawić los i finanse osób, które tracą pracę powyżej 50. roku życia. – Tego wymaga przyzwoitość i szacunek – argumentuje. Chce także restytucji dawnych regulacji zapewniających pracownikom większy wpływ na zarządzanie firmą. Pragnie też „ustabilizować" emerytury.