Prawdopodobieństwo nie wynosi 0,1 proc., lecz jest równe zeru – w ten sposób premier Holandii Mark Rutte ocenił możliwość powstania koalicji po wyborach jego partii liberalnej oraz ksenofobicznej Partii Wolności Geerta Wildersa. Podobne deklaracje złożyli już przywódcy wszystkich znaczących sił politycznych w Holandii.
Oznacza to, że Geert Wilders, najbardziej bodajże znany populista w Europie, nawet jeżeli wygra wybory, nie zostanie premierem ani członkiem przyszłego rządu. – Rutte zachowuje się jak dyktator – odpowiedział wściekły Wilders, świadom tego, że umyka, być może na zawsze, szansa rewolucyjnych zmian i uczynienia z Holandii państwa, w którym islam zostanie zdelegalizowany i żadna Bruksela nie będzie miała nic do powiedzenia, bo kraj podąży śladem Wielkiej Brytanii.
„Patriotyczna wiosna"
Wybory parlamentarne w Holandii odbędą się 15 marca, początkując całą serię elekcji w krajach UE. Spodziewane zwycięstwo antyimigracyjnej, momentami rasistowskiej oraz eurosceptycznej partii Wildersa doda wiatru w żagle Marine Le Pen ubiegającej się o prezydenturę, wzmocni niemiecką Alternatywę dla Niemiec (AfD) i pomóc może prawicowym populistom we Włoszech, gdzie rząd się chwieje.
Sam Wilders twierdzi, że po zwycięstwie Trumpa Zachód przeżywa „patriotyczną wiosnę" i jest to doskonały czas dla antyestablishmentowych, czyli także populistycznych, partii w Europie.
Przedstawił niedawno 11-punktowy program swej Partii Wolności zatytułowany „Holandia znów będzie nasza". Proponuje wprowadzenie zakazu Koranu, zamknięcie meczetów, szkół koranicznych i kary za noszenie chust muzułmańskich. Prócz tego chce likwidacji ośrodków dla uchodźców. Nie będą potrzebne, bo Holandia, po wystąpieniu z UE, uszczelni swe granice tak, że nikt niepożądany się nie prześliźnie.