– Jesteśmy miłującym pokój i odpowiedzialnym państwem atomowym – zapewnił Kim Dzong Un w swoim noworocznym wystąpieniu.
Ale przestrzegł Waszyngton, że ma na swoim biurku „atomowy guzik”, a zasięg jego rakiet z głowicami jądrowymi obejmuje całe USA. Wyraził jednak chęć wysłania swoich zawodników na zimowe igrzyska olimpijskie, które odbędą się w sąsiedniej Korei Południowej, 80 kilometrów od granicy obu państw.
– Ponownie mówimy, że gotowi jesteśmy rozmawiać w dowolnym czasie, miejscu oraz w dowolnym formacie – natychmiast odpowiedział Kimowi minister ds. zjednoczenia z Korei Południowej Cho Hyoung-Gyon. Od razu zaproponował spotkanie w przyszły wtorek w Panmundżonie, przejściu granicznym w strefie zdemilitaryzowanej. – Mamy nadzieję, że możemy siąść naprzeciw siebie i rozmawiać o udziale w igrzyskach, ale i o innych sprawach interesujących obie strony – dodał w czasie wystąpienia telewizyjnego.
Na zaczynające się 9 lutego igrzyska zakwalifikowała się jedynie północnokoreańska para łyżwiarzy figurowych, ale Pjongjang nie potwierdził w obowiązkowym terminie ich udziału. W tej sytuacji Międzynarodowy Komitet Olimpijski przydzielił zwolnione miejsce kolejnemu krajowi na liście kwalifikacyjnej – Japonii. Nieobecnością Pjongjangu nikt specjalnie się nie przejął. Od 1964 roku, gdy komuniści pierwszy raz wysłali swoją reprezentację na zimowe igrzyska, brali udział w 9 z 14 olimpiad. Z powodu kłopotów finansowych nie pojechali nawet na ostatnie igrzyska do Soczi.
Jedynie w 1988 zbojkotowali olimpiadę – ale letnią, w Seulu. Pjongjang żądał wtedy uznania go za jej współgospodarza, a gdy mu odmówiono, komunistyczni agenci dokonali kilku zamachów na południowokoreańskich obywateli.