Jacek Sasin, krytykując prezydenckie projekty ustaw reformujących sądownictwo wskazuje, iż zasada wybierania członków KRS większością 3/5 głosów może „zablokować całą reformę”. O co chodzi? To proste – chodzi o to, że przy takiej większości swobodne kształtowanie składu KRS przez większość parlamentarną będzie niemożliwe, gdyż niezbędne stanie się zawieranie kompromisów przynajmniej z częścią opozycji. Jednocześnie z PiS dobiegają sygnały, że przy proponowanym przez Andrzeja Dudę kształcie ustawy o Sądzie Najwyższym zbyt mało sędziów SN natychmiast straci pracę. Innymi słowy jest tak, jak u Lenina – „kadry decydują o wszystkim”.
Przekonanie, że wystarczy wymienić ludzi, by wszystko zmieniło się na lepsze, przypomina starania o budowę socjalizmu z ludzką twarzą. Świadczy też o bardzo archaicznej wizji państwa, jakiej hołdują autorzy takich reform – być może w XVIII wieku wystarczyło, by król dobrał sobie mądrzejszych ministrów, by uleczyć chore państwo, ale w świecie po rewolucji informacyjnej zrzucanie odpowiedzialności za rzeczywistość na barki Iksińskiego, który jest bardziej cnotliwy od Igrekowskiego, można porównać z próbami wyprzedzenia w obliczeniach komputera przez człowieka wyposażonego w liczydło. Na współczesny świat składa tak skomplikowana sieć zależności, a wiedza dostępna niemal w każdej dziedzinie działalności jest tak rozległa, że pojedynczy człowiek, który ma być odpowiedzialny za sprawność całego systemu, jest niczym mrówka próbująca zatrzymać pociąg.
Dlatego w państwach współczesnych tak ważne są stabilne instytucje – będące wyrazem czegoś w rodzaju mądrości kolektywnej, gromadzonej przez kolejne pokolenia. Nieprzypadkowo Zachód w XIX wieku uciekł reszcie świata – bo zamiast charyzmy jednostek postawił właśnie na siłę owych instytucji, która jest tym większa, im dłużej w określonych ramach działają parlamenty, sądy czy konstytucje. Ludzie się zmieniają, więc kurs jest regularnie korygowany. Ale ramy działania pozostają te same, zmiana władzy nie wysadza państwa z siodła. Kult konstytucji w USA nie jest dziełem przypadku – Amerykanie rozumieją po prostu, że mądrość instytucji i stabilność systemu jest fundamentem ich światowej hegemonii. Donald Trump jest w oczach wielu krytyków rewolucjonistą – ale, choć zapewne chętnie napisałby Amerykę od nowa, nie zrobi tego, bo mimo ogromnej władzy musi liczyć się z Sądem Najwyższym i Kongresem. Nawet jego zwolennicy powiedzieliby pewnie „stop”, gdyby zaczął godzić w te imponderabilia amerykańskiej demokracji.
Polska jest pod tym względem krajem poszkodowanym przez historię – w XIX i XX wieku, zamiast kłaść fundamenty pod nowoczesne państwo, Polacy musieli zajmować się nierówną walką z zaborcami i okupantami (wyłączając XX-lecie międzywojenne). W efekcie, już w XXI wieku – epoce internetu i globalizacji – wciąż pokutuje w naszym postrzeganiu politycznej rzeczywistości wizja państwa, w którym kluczowy jest problem złych bojarów, którzy dręczą lud. I tu wracamy do PiS, który proponuje: wymieńmy bojarów.
I PiS wymienia „bojarów” – w armii, w Trybunale Konstytucyjnym, spółkach Skarbu Państwa, a teraz zabiera się do tego, by zrobić to w sądach. Efekt? Spójrzmy co stało się z TK. Po wygranej przez PiS bitwie o Trybunał organ ten orzeka rzadziej niż przed zmianami i nawet osoby z obozu władzy nie traktują go poważnie. Dlaczego Andrzej Duda zawetował ustawy o KRS i SN zamiast odesłać je do Trybunału? Wydaje się, że nawet dla prezydenta było jasne, że Trybunał tak nagnie konstytucję, aby dopasowała się do reformy proponowanej przez PiS. Skoro bowiem siłą obecnego Trybunału nie jest siła samej instytucji, lecz siła obecnej większości, która ulepiła ów Trybunał na swoje podobieństwo – trudno oczekiwać od prezes TK i nowych sędziów autonomii. I nie jest to ich wina – tak po prostu działa personalizowanie instytucji.