Na granicy pomiędzy Północą a Południem Korei stacjonują, poza wojskami Seulu, także żołnierze amerykańscy. To pozostałość z czasów wojny na półwyspie. W miniony piątek armia Północnej Korei wydała oświadczenie o rzekomo skandalicznym zachowaniu Amerykanów, którzy na służbie robili sobie żarty ze swoich odpowiedników na Północy. Pjongjang nazwał te wybryki na posterunku Panmundżom chuligaństwem.

Korea Północna ostrzegła jednocześnie, że za kolejne próby przedrzeźniania żołnierzy Korei Północnej, "imperialiści z USA zginą jak psy". Problem jednak w tym, że przedstawicielstwo zaangażowanego w obronę granicy ONZ nie ma najmniejszych dowodów na to, że do jakiegokolwiek strojenia min i wygłupów doszło.

W 2006 roku to Amerykanie narzekali na żołnierzy Północy, którzy pluli na południową stronę granicy oraz pokazywali gesty podrzynania gardeł i środkowe palce.

Panmundżom znajduje się na obszarze strefy granicznej, pasa szerokiego na 4 km, który oddziela oba kraje od 1953 roku. Można do niego posterunku pojechać z turystyczną wizytą, jednak przyjezdnych ostrzega się, by zachowywali się spokojnie i nie prowokowali północnokoreańskich strażników.

Sytuacja na półwyspie ostatnimi tygodniami coraz bardziej gęstnieje. Prezydent Park Geun-hye ostrzega przed prawdopodobną piątą próbą nuklearną na Północy. Kim Dzong Un grzmi na zgniłych imperialistów i nakazuje budowę repliki Błękitnego Domu, siedziby pani Park. Pjongjang zaczyna przypominać zamkniętą twierdzę przed zbliżającym się historycznym szczytem partii, a kolejny obywatel USA został niedawno skazany za rzekome szpiegostwo na 10 lat ciężkich robót. Choć z drugiej strony, jak słucha się takiej wyliczanki aktywności obu Korei, wygląda ze jednak wszystko zostaje po staremu.