Nie inaczej było z ostatnim pomysłem, jaki zgłosił lider niemieckiej socjaldemokracji Martin Schulz. Na zjeździe partyjnym, na którym ugrupowanie dało mu mandat do negocjowania z postchadecją Angeli Merkel koalicji rządowej, wygłosił płomienne przemówienie dotyczące przyszłości Europy. Jego pomysł jest prosty: trzeba zmienić obecną unię w superpaństwo, w Stany Zjednoczone Europy. A co z państwami, które nie chciałyby wejść do tej nowej struktury? Będą musiały z Unii wyjść.

I tu pojawiają się dwa poważne problemy. Po pierwsze, tak śmiały plan reformy Unii proponuje w wystąpieniu programowym przed budową koalicji lider partii, która... przegrała de facto wybory. SPD otrzymała w nich zaledwie 20 proc. głosów i był to najniższy wynik socjaldemokracji od drugiej wojny światowej. Dodajmy, że choć wygrała Angela Merkel, jej partia zdobyła 8 pkt proc. mniej niż cztery lata temu. Powstanie nowej–starej koalicji w Niemczech może więc prawdopodobnie tylko przyspieszyć proces wzmacniania się partii radykalnych. Skoro bez względu na to, czy głosuje się na lewicę, czy prawicę, i tak w efekcie rządzi kanclerz Merkel, to może być dla wielu Niemców sygnał, by sięgnąć do ugrupowań spoza politycznego mainstreamu, postawić na radykałów z prawicy lub lewicy. W efekcie zaś ponowne powstanie wielkiej koalicji może przyspieszyć tylko zjawiska, którym miało zapobiec. To bowiem Angela Merkel miała zatrzymać marsz antyeuropejskich sił w Niemczech po tym, gdy Emmanuelowi Macronowi udało się powstrzymać Front Narodowy przed przejęciem władzy we Francji.

Ale nie chodzi tu o Niemcy, nawet nie o Francję, bo problem jest szerszy. Część europejskich elit żyje w przekonaniu, że tylko ucieczka do przodu może uratować Europę, że jedynym lekarstwem jest jeszcze mocniejsza i głębsza integracja. Stąd pomysł Macrona na budowę twardego jądra UE wokół strefy euro, stąd pomysł Schulza, by powołać Stany Zjednoczone Europy. Nie trzeba być jednak specjalistą od nastrojów społecznych, by stwierdzić, że nie jest to chyba coś, o czym marzą Europejczycy.

Kilka dni temu brytyjski „The Guardian" trzeźwo zauważył, że Donald Tusk, szef Rady Europejskiej, stwierdził, iż obowiązkowe kwoty dotyczące przyjmowania imigrantów, zamiast zjednoczyć Stary Kontynent, tylko zradykalizowały nastroje w Europie Środkowej. Budzący od samego początku wątpliwości pomysł Brukseli przyczynił się więc do wzrostu nastrojów antyeuropejskich. To samo dotyczy projektów Schulza. Pomysł Stanów Zjednoczonych Europy da tylko argument wszystkim zwolennikom tezy o tym, że państwa w UE powinny być bardziej suwerenne – i to zarówno tym bardziej umiarkowanym, jak i radykalnym.

I nie chodzi o to, by Unia nagle zaczęła się posługiwać radykalnymi hasłami. Ale zamykanie oczu na poważne problemy, jak choćby migracji – ponieważ to temat podnoszony przez populistów – wcale nie sprawi, że one znikną. Przeciwnie, będą narastały. Podobnie jak będzie rósł dystans pomiędzy europejskimi elitami, które proponują choćby Stany Zjednoczone Europy, a masami, które widzą, że podstawowy dla nich problem bezpieczeństwa może być rozwiązany tylko przez ich własne państwa. Bo jak dotąd Unia przyczynia się do nasilenia zjawisk, przez które czują się mniej bezpiecznie. ©?