Handke: Panie popsuły moją reformę edukacji

Po ministrze Giertychu ministrami edukacji zostawały panie związane z oświatą. To one w dużej mierze popsuły „moją" reformę i po każdej, co prawda drobnej, zmianie traciła ona swoją wewnętrzną spójność i logikę.

Aktualizacja: 11.12.2016 08:44 Publikacja: 10.12.2016 23:01

Handke: Panie popsuły moją reformę edukacji

Foto: Fotorzepa, Jakub Ostałowski

Rz: Pana przygoda z polityką była bardzo krótka – zaledwie trzy lata w rządzie Jerzego Buzka. Jak to się stało, że ni z tego, ni z owego, nie należąc do żadnej partii, został pan ministrem?

Mirosław Handke, minister edukacji w rządzie Jerzego Buzka: To nie było tak ni z tego, ni z owego. Od czasów studiów byłem antykomunistą, brałem udział we wszystkich protestach, począwszy od roku 1968. Gdy pojawiła się szansa na tworzenie niezależnych związków zawodowych, przystąpiłem do Komitetu Założycielskiego NSZZ Solidarność na mojej uczelni, AGH. Poznałem wtedy wielu przyszłych polityków ze środowiska akademickiego. Poza tym byłem i jestem gospodarczym liberałem i konserwatystą w warstwie światopoglądowej. Po wyborach w 1989 roku okazało się, że na takich ludzi jak ja jest spore zapotrzebowanie.

W polityce?

Nie tylko. W życiu akademickim również. A że podobno miałem charyzmę, najpierw wybrano mnie na dziekana, a po trzech latach – rektora. To było spore zaskoczenie, bo jak na rektora byłem młokosem – miałem zaledwie 46 lat. Poza tym kończyłem Uniwersytet Jagielloński, a rektorem zostałem na AGH. Wszyscy w Krakowie wiedzą, że te dwie uczelnie zawsze ze sobą rywalizowały. Jako rektor byłem współzałożycielem Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich i wtedy zaczęła się moja działalność publiczna i polityczna. Udział środowisk akademickich w życiu politycznym uwidocznił się szczególnie w czasach rządu AWS–UW. Premierem został przecież prof. Jerzy Buzek, ale przed nim rozważano na to stanowisko profesora Andrzeja Wiszniewskiego. Ten rząd był zdominowany przez akademików.

Kto panu zaproponował stanowisko ministra?

Pierwszą rozmowę odbył ze mną Andrzej Szkaradek, szef „Solidarności" w regionie małopolskim. Byłem akurat na konferencji rektorów Europy w Palermo, gdy się do mnie dodzwonił i powiedział: słuchaj, tak nam wychodzi, że powinieneś zostać ministrem, tylko jeszcze nie wiemy, czy nauki czy edukacji. Osobiście wolałem resort nauki i tak mu powiedziałem. Ale potem toczyły się rozmowy koalicyjne. Raz byłem przymierzany do jednego ministerstwa, innym razem do drugiego, potem w ogóle nie było mnie w rządzie, wreszcie któregoś dnia, podczas obrad senatu AGH, wpadła moja sekretarka i woła: panie rektorze, proszę przerwać posiedzenie senatu, sprawa wagi państwowej. Okazało się, że dzwonił Jerzy Buzek z propozycją, bym objął stanowisko ministra edukacji.

Dlaczego się pan zdecydował, skoro wolał pan resort nauki?

W tamtym czasie minister edukacji zarządzał nie tylko szkołami podstawowymi i średnimi, ale przede wszystkim szkolnictwem wyższym, a ja miałem pomysł na reformę tegoż. Na dodatek minister edukacji miał dużo więcej do powiedzenia w szkolnictwie wyższym niż w oświacie. Oświata miała kuratorów, pieniądze dzieliły samorządy, a w przypadku uczelni minister edukacji decydował, która uczelnia ile pieniędzy dostanie, podpisywał nominacje na profesorów zwyczajnych. Dlatego ministrem edukacji zawsze byli profesorowie. Szkoda, że to się skończyło.

A dlaczego się skończyło?

Z powodu mecenasa Romana Giertycha, który się uparł, że musi być ministrem edukacji w rządzie koalicyjnym PiS. A ponieważ od tego zależała koalicja, natomiast szkoły wyższe nie były w stanie go zaakceptować, Kaczyński zdecydował o rozdzieleniu oświaty od szkolnictwa wyższego. To było fatalne zarówno dla oświaty, jak i szkolnictwa wyższego, a dodatkowo dotąd autonomiczne badania naukowe i rozwojowe wyraźnie, w sensie politycznym, zaczęły być spychane na drugi plan. Ostatnim ministrem edukacji z tytułem profesora był mój kolega w rektorstwie prof. Michał Seweryński. Od tego czasu po ministrze Giertychu ministrami zostawały panie związane z oświatą. To one w dużej mierze popsuły „moją" reformę i po każdej, co prawda drobnej, zmianie traciła ona swoją wewnętrzną spójność i logikę.

Pana sztandarową reformę, czyli gimnazja. Jak to się stało, że zamiast reformować szkolnictwo wyższe, wziął się pan do reformy oświaty?

Proponując mi stanowisko w rządzie, premier Buzek chciał, żebym zreformował przede wszystkim szkolnictwo wyższe. I to chciałem zrobić, bo na oświacie specjalnie się nie znałem. Poza tym jako jeden z rektorów liczyłem na współpracę kolegów przy tej reformie. Projekt reformy powstał, nie zadowolił jednak wszystkich rektorów, a w tym czasie z powodu reformy szkolnictwa wyższego upadł rząd w Budapeszcie. Jerzy Buzek się wystraszył i schował nasze propozycje do szuflady, a dokładnie odesłał je do Komitetu Społecznego Rady Ministrów i tam utknęły na zawsze.

Co takiego kontrowersyjnego zapisali Węgrzy do swojej ustawy i co – jak rozumiem – było też w waszych propozycjach?

Kwestie, z którymi borykały się wszystkie kraje wychodzące z komunizmu, czyli próbę zapewnienia stabilnego finansowania uczelni, a więc wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, i ograniczenia w wyborze dowolnie wielu kierunków. Mój następca w ministerstwie edukacji prof. Edmund Wittbrodt wprowadził później niektóre elementy z tej reformy, wycinając z niej co bardziej kontrowersyjne przepisy. Za moich czasów wprowadzono wyższe szkoły zawodowe, z czego jestem dumny, bo świetnie dają sobie radę, oraz opracowano system pożyczek studenckich, który przetrwał do dziś. Czyli coś w tym szkolnictwie wyższym zrobiłem. Ale całościowej reformy, prawa o szkolnictwie wyższym nie zrobiłem, bo utknąłem po uszy w oświacie.

Kto wpadł na pomysł wprowadzenia do systemu oświaty gimnazjów? Czy to był pana autorski projekt?

W głównej mierze tak, ale ta reforma dojrzewała przez lata. W MEN był nawet specjalny zespół pod kierownictwem dr. Sławińskiego, który pracował nad zmianami w oświacie. A ponieważ rząd Buzka rozpoczął pracę nad reformą samorządową, to obydwie reformy musiały być komplementarne. Trzeba było przydzielić nowym samorządom kompetencje, spośród których prowadzenie szkół było jednym z najważniejszych. Moja koncepcja całościowej reformy systemu oświaty, której istotnym elementem były gimnazja, zyskała akceptację premiera, obu partii koalicyjnych – AWS i Unii Wolności – a także „Solidarności". Tylko ZNP był przeciwko niej. Doszło do tego, że po jednym ze spotkań, na które ich zaprosiłem, powiedzieli, że nie opuszczą mojego gabinetu, i założyli strajk okupacyjny. Byli wtedy twardsi niż teraz wobec reformy minister Anny Zalewskiej.

Co pan wtedy zrobił?

Zostawiłem ich. Siedzieli w ministerstwie kilka dni. Ale ponieważ miałem po swojej stronie Solidarność, samorządy, rektorów, bo znakomicie ułatwiłem im rekrutację studentów, likwidując egzaminy wstępne, to w końcu ustąpili i się wynieśli. Ale co się naszarpałem, nadenerwowałem i co przeżyłem, to moje. Nie miałem, niestety, wsparcia medialnego. Media były wówczas głównie w rękach SLD. Ale daliśmy sobie z tym radę – śp. Irena Dzierzgowska, moja wiceminister, zorganizowała system kaskadowego szkolenia instruktorów, którzy mieli za zadanie tłumaczyć, na czym polega reforma. W MEN szkoliliśmy grupy, które jechały do województw i tam szkoliły kolejnych instruktorów gminnych lub powiatowych, a oni jechali do szkół. Istotną pomocą służył mi wiceminister Wojciech Książek, który stworzył cały cykl wydawnictw informacyjnych (ponad 50 zeszytów), które docierały do wszystkich szkół. W reformę była niezwykle emocjonalnie zaangażowana „księżna pani" – śp. Anna Radziwiłł, która obdarzyła mnie swoją przyjaźnią. Cały zespół, należy także wspomnieć o ministrze Andrzeju Karwackim, niezależnie od przynależności partyjnej identyfikował się emocjonalnie z reformą. Śp. Irena Dzierzgowska reprezentująca Unię Wolności dodatkowo miała bardzo dobre relacje z „Gazetą Wyborczą", dzięki czemu jej dziennikarze czepiali się mnie personalnie, ale reformy nie.

Za co atakowała pana „Gazeta Wyborcza"?

Po pierwsze, za edukację seksualną. Jerzy Wiatr, minister edukacji z SLD, gdy przekazywał mi urząd, powiedział, że zostawia mi bombę, która wybuchnie za kilka tygodni. Bo w ustawie, którą wprowadził rząd SLD, był obowiązek przygotowania i wprowadzenia do szkół wychowania seksualnego. Na szczęście miałem na to trochę czasu i wybrnąłem z tego dzięki pani Teresie Król, mojej sąsiadce z osiedla Prokocim Nowy, wspaniałej specjalistce od zagadnień wychowania. Ona mnie uratowała, wprowadzając zamiast wychowania seksualnego wychowanie do życia w rodzinie, które mimo różnych zawirowań przetrwało do dziś.

Media lewicowo-liberalne nie przepadały za panią Król. A jej podręcznik „Wędrując ku dorosłości" został odsądzony od czci i wiary za prezentowanie wyłącznie katolickiego punktu widzenia.

Jej poglądy są takie jak moje. Uważam, że nie można oddzielać seksualności człowieka od jego duchowości. Seks bez miłości jest dla mnie wyłącznie aktem fizjologicznym. Istotą programu edukacji, który nazwaliśmy „wychowanie do życia w rodzinie", było pokazanie także duchowej strony ludzkiej seksualności. Nie było to wcale takie „kościółkowe". Powstał zespół pod kierownictwem pani Teresy Król, przygotował program, a rząd go zaakceptował. Pozyskałem wtedy do pracy seksuologa z Zielonej Góry prof. Zdzisława Izdebskiego, który pracował razem z panią Teresą Król. Później przeszedł on ogromną przemianę. Ale wtedy byłem szczęśliwy, że miałem tę grupę seksuologów, którzy wzięli się do przygotowania programu wychowania do życia w rodzinie i zrobili to na tyle dobrze, że ten przedmiot, zrobiony według naszych założeń, przetrwał do dzisiaj. Ale „Wyborcza" mnie wtedy za to ostro zwalczała.

A czy krytyka pod adresem podręcznika Teresy Król była uzasadniona czy nie?

W ogóle w to nie wnikałem. Jako minister pilnowałem podstawy programowej. Nie bawiłem się w recenzowanie podręczników. Poza tym za moich czasów było tak wiele podręczników, że każdy nauczyciel mógł sobie wybrać taki, który mu najbardziej odpowiadał. A z tego, co wiem, pani Teresa jest autorką również innych książek, do dzisiaj cenionych.

Jaki był drugi powód ataków „Gazety Wyborczej"?

Drugim powodem był mój nieskrywany katolicyzm. Wspierałem np. szkoły katolickie, do których rodzice bardzo chętnie posyłają swoje dzieci ze względu na system wychowawczy oparty na spójnym systemie wartości. Byłem zwolennikiem opracowania programów wychowawczych osadzonych w określonym systemie wartości. Nie upierałem się przy wartościach katolickich, akceptowałem inne systemy, np. szkoły waldorfskie. Wybór należy do rodziców. Wychowania nie da się oderwać od systemu wartości. Pamiętam, że gdy z powodu edukacji seksualnej doszło w Sejmie do głosowania nad wotum nieufności wobec mnie, „Gazeta Wyborcza" wystrzeliła z artykułem na pierwszej stronie, że ja chcę by, szkoły w Polsce były wyznaniowe, np. katolickie, albo żadne. To naprawdę było nie fair.

Odszedł pan z rządu przed końcem kadencji z powodu źle obliczonych kosztów reformy edukacji. W budżecie zabrakło po prostu pieniędzy na obiecane nauczycielom podwyżki.

Tak, i przyznałem się do winy, ale nie byłem winny. W Sejmie przegłosowano poprawkę, która „położyła" finanse tamtej reformy. W budżet włączono nagrody i 13. pensje. Okazało się, że na podwyżki dla nauczycieli zabraknie pieniędzy, a samorządy nie chciały tego skredytować, choć mogły. Mimo moich zapewnień, że dostaną zwrot pieniędzy w następnym roku budżetowym, uznały, że rząd je oszuka, i nie zgodziły się na to rozwiązanie. Wtedy poszedłem do premiera Buzka i złożyłem dymisję. Premier na początku jej nie przyjął, ale po tygodniu doszedł do wniosku, że to jest rozsądne wyjście. Ja położyłem głowę, a on miał spokój.

Jakie wydarzenie z czasów swojego ministrowania przeżył pan najbardziej?

Rozpad koalicji AWS–UW. W obszarze edukacji bardzo dobrze funkcjonowała ta koalicja. Choć miałem poglądy wyraziste, odmienne od poglądów obowiązujących w UW, jakoś dawało się pogodzić różne opinie, może dlatego, że miałem wśród nich wielu kolegów poznanych w czasach pierwszej Solidarności. Gdy UW odeszła z rządu, ujawniła się koalicyjność samego AWS. Premier Jerzy Buzek chciał dotrwać do końca kadencji i to mu się udało, ale ceną tego były różne, bardzo zgniłe kompromisy. To wszystko bardzo mnie degustowało. W gruncie rzeczy odszedłem z rządu z ulgą i nigdy nie czułem pokusy powrotu do polityki. Polityk nie może się przyznać do błędu, bo to jest dla niego śmierć polityczna. Ja się przyznałem.

Jednak po odejściu z rządu nieraz krytykował pan kolejne pomysły edukacyjne.

Odzywałem się tylko wtedy, gdy ktoś krytykował moją pracę. W innych sprawach nie.

Krytykował pan pomysł wysłania sześciolatków do szkół.

Myśmy też rozważali edukację sześciolatków, ale świadomie tego zaniechaliśmy. Reforma stałaby się wówczas bardzo droga. Poza tym tworzenie nowych szkół – gimnazjów – było skomplikowaną operacją logistyczną, a dokładanie do tego sześciolatków jeszcze bardziej skomplikowałoby ten proces. Nie ukrywam, że miałem wątpliwości co do tego rozwiązania. Uważam, że zerówki w przedszkolu to świetne rozwiązanie. Nie ma potrzeby posyłać takich maluchów do szkół.

Teraz krytykuje pan PiS za plan likwidacji gimnazjów.

Tak, bo uważam, że reforma roku 1999, mimo psucia, się sprawdziła. Nie bez powodu w większości europejskich krajów jest właśnie ten szczebel nauczania. Uczniowie dzięki gimnazjom o rok dłużej są objęci powszechnym kształcenie ogólnym. Gdyby moja reforma nie została zepsuta (szczególnie przez minister Krystynę Łybacką), gdyby gimnazja nie były łączone z podstawówkami, to dzisiaj minister Anna Zalewska nie dałaby rady tak łatwo ich likwidować.

Ostro atakuje pan obecną minister edukacji.

Ponieważ ona często mija się z prawdą. Posługuje się nieprawdziwymi danymi na temat gimnazjów, np. twierdzi, że jej reformę popierają rektorzy, a to nieprawda. Rektorzy mieli duży udział w przygotowaniu i wprowadzeniu mojej reformy, to dzięki nim można było uznać maturę za egzamin wstępny na studia. Moim zdaniem to, co robi minister Zalewska, jest działaniem na szkodę naszego kraju i powinna za to stanąć przed Trybunałem Stanu. Siedem lat temu chwaliła moją reformę. Do dzisiaj można zobaczyć nagranie na YouTubie. A teraz okazuje się, że wszystko jest złe. Znam kilku posłów PiS, którzy są krytyczni wobec reformy Zalewskiej, ale nie odważyli się zagłosować przeciwko temu projektowi. Polityka jest okrutna, a w obecnej formie nie do zaakceptowania dla człowieka mającego minimum przyzwoitości. Nie można się przyznać do porażki, trzeba kłamać, najlepiej w żywe oczy, traktować kolegów i współpracowników absolutnie instrumentalnie. Pani Zalewska jest takim rasowym politykiem.

Przecież sympatyzował pan z PiS. Stracił pan sympatię do tej partii?

Sympatyzowałem i jeszcze do końca nie tracę tej sympatii, bo to jest jedyna partia na naszej scenie politycznej, w której odnalazłem swoje wartości konserwatywne.

Platforma Obywatelska też twierdzi, że jest partią konserwatywną pod względem światopoglądowym i liberalną gospodarczo.

Gdyby tak było, to byłbym jej wyborcą. Ale widzę głownie czystą hipokryzję. W tym środowisku wartością jest poprawność polityczna i relatywizm wszystkich ważnych dla mnie wartości.

Politycy PO jeździli do Łagiewnik na rekolekcje wielkopostne.

To były incydenty, które już dawno poszły w zapomnienie. Konserwatywno-liberalnej partii na naszym rynku politycznym nie ma. To jest w dużej mierze zasługa mediów, które są dominujące na naszym rynku medialnym, światopoglądowo wręcz libertyńskie, do tego stopnia, że podważają korzenie naszej cywilizacji judeochrześcijańskiej, która monoteizm i prawo naturalne wzięła z judaizmu, filozofię od Greków i dołożyła do tego prawo rzymskie. Tak się ukształtowała nasza kultura i cywilizacja. Idea uniwersytetu i szkoły powszechnej to idee Kościoła katolickiego. Przecież oświata ma swój początek w szkółkach parafialnych. Katolicyzm nigdy się nie bał nauki.

Z powodu tej bliskości z Kościołem popierał pan PiS?

To nie jest kwestia bliskości, to raczej zgodność wyznawanych wartości, uwierzyłem, że polityka PiS będzie w zgodzie z nimi. Niestety, na przykładzie sposobu działania minister Zalewskiej widzę himalaje hipokryzji. Obawiam się, że gdy tylko pojawią się trudności, PiS odstawi wartości konserwatywne na boczny tor. Bardzo to przeżywam. Będzie gnicie, szukanie pokrętnych rozwiązań. To samo było w Unii Wolności, AWS, Platformie Obywatelskiej. Najłatwiej na ołtarzu polityki złożyć wartości.

Co jest sygnałem, że wartości idą w odstawkę? Odrzucenie ustawy antyaborcyjnej przygotowanej przez stowarzyszenie Ordo Iuris?

Absolutnie nie. Przecież to zrobiono na złość PiS. Jarosław Kaczyński zachował się racjonalnie w tej sprawie. Wypracowano przed laty kompromis i tego powinniśmy się trzymać. Ale przykłady odstawiania tych wartości widzę chociażby w postawie minister Zalewskiej, która z trybuny sejmowej mówiła, że istnieją opracowania dowodzące, iż gimnazja się nie sprawdzają. Nie ma takich opracowań. Czy może być coś bardziej antychrześcijańskiego niż jawne kłamstwo? Ciężko mi zaakceptować fakt, że pracę tysięcy nauczycieli niszczy teraz minister Zalewska razem z tymi, którzy reformę roku 1999 uchwalali i wprowadzali, a reformy bronią ówcześni jej przeciwnicy. To nie jest polityka definiowana jako działanie na rzecz dobra wspólnego.

— rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Pana przygoda z polityką była bardzo krótka – zaledwie trzy lata w rządzie Jerzego Buzka. Jak to się stało, że ni z tego, ni z owego, nie należąc do żadnej partii, został pan ministrem?

Mirosław Handke, minister edukacji w rządzie Jerzego Buzka: To nie było tak ni z tego, ni z owego. Od czasów studiów byłem antykomunistą, brałem udział we wszystkich protestach, począwszy od roku 1968. Gdy pojawiła się szansa na tworzenie niezależnych związków zawodowych, przystąpiłem do Komitetu Założycielskiego NSZZ Solidarność na mojej uczelni, AGH. Poznałem wtedy wielu przyszłych polityków ze środowiska akademickiego. Poza tym byłem i jestem gospodarczym liberałem i konserwatystą w warstwie światopoglądowej. Po wyborach w 1989 roku okazało się, że na takich ludzi jak ja jest spore zapotrzebowanie.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami