Czy powieść „2017. Wojna z Rosją” Richarda Shirreffa, to fikcja?

Powieść „2017. Wojna z Rosją" nabiera wagi dzięki osobie autora, byłego generała NATO. Pod jego ręką scenariusz konfrontacji zyskuje na wiarygodności.

Aktualizacja: 11.12.2016 12:58 Publikacja: 10.12.2016 23:01

Różnica między Rosjanami a Zachodem polega na tym, że ci pierwsi traktują wojnę ze śmiertelną powagą

Różnica między Rosjanami a Zachodem polega na tym, że ci pierwsi traktują wojnę ze śmiertelną powagą.

Foto: Sputnik/AFP, Pavel Gerasimov

Richarda Shirreffa mianowano na stopień generała w marcu 2011 roku; trzy lata później odesłano go na emeryturę. Jego książka o rychłej wojnie z Rosją została wydana w 2016 roku i natychmiast przetłumaczona na polski. Wolno sądzić, że książkowe opisy procedur stosowanych przez poszczególne rządy oraz przez NATO wzorowane są na autentycznych procedurach paktu. Shirreff zna je z autopsji jako wysoki oficer w strukturach NATO: najpierw był dowódcą Korpusu Sojuszniczych Sił Szybkiego Reagowania, później zastępcą naczelnego dowódcy Sojuszniczych Sił Zbrojnych w Europie.

„2017. Wojna z Rosją" jest fikcją powieściową; pod względem gatunkowym można by ją zaliczyć do fantastyki najbliższego zasięgu, skoro wojna w niej opisana ma wybuchnąć w maju przyszłego roku. Pisana jest modną w literaturze sensacyjnej metodą przenoszenia akcji do wielu miejsc równocześnie, a żeby się to czytelnikowi nie pokiełbasiło, każdy rozdział jest precyzyjnie datowany. Z bohaterów tylko prezydent Rosji Władimir Władimirowicz jest autentykiem; inni przywódcy noszą fikcyjne nazwiska. Premierem Wielkiej Brytanii jest mężczyzna, ale powieść powstawała przed objęciem premierostwa przez Theresę May; z kolei prezydentem USA jest 60-letnia „twarda bizneswoman" Lynn Turner Dillon, co by wskazywało, że Shirreff w ostatnich wyborach w USA obstawiał wygraną Hillary Clinton.

Polska ani jej przywódcy nie odgrywają w powieści wielkiej roli. Polska Dziesiąta Brygada Kawalerii Pancernej ma walczyć u boku niemieckiej Pierwszej Dywizji Pancernej, z czego skrycie naśmiewają się Rosjanie. Jedyny wspomniany Polak to były premier, obecnie sekretarz generalny NATO o dziwacznym nazwisku – Radek Kostilek. Sądząc po imieniu, jego pierwowzorem mógł być Radek Sikorski, który premierem Polski nigdy nie został – ale przecież wszystko jeszcze przed nim.

Co się tyczy samej wojny, jej przebieg jest przewidywalny i nie potrzebowalibyśmy do jego nakreślenia aż generała NATO. Putin uznaje w końcu, że NATO jest słabe, jego członkowie podzieleni i skłóceni, decyduje się więc na wystąpienie zbrojne. Oddziały rosyjskie zaczynają od Ukrainy, zajmują najpierw przesmyk między Rosją a Krymem ze słynnym miastem Mariupolem. Armia ukraińska nie stawia żadnego oporu. Następnie Rosjanie atakują i zajmują Łotwę, a po niej pozostałe kraje bałtyckie. Taki scenariusz wydaje się prawdopodobny, ale przebieg działań wojennych na północy różni się zasadniczo od tych na południu. Łotysze stawiają zacięty opór, co jednak nie na wiele się zdaje; NATO nie weźmie ich w obronę.

Plany pognębienia NATO przez Władimira Władimirowicza wynikły z przekonania o niesprawności organizacyjnej tego kolosa, a także z obserwacji postawy państw członkowskich, dążących do tego, by się nigdzie zbytnio nie zaangażować. „Uwielbiają gadać, ale nijak nie palą się do działania" – podsumowuje strona rosyjska. W inwazji na państwa bałtyckie nie chodzi o zajęcie terytorium; zdobycz ma być zupełnie innego rodzaju. Otóż po opanowaniu Pribałtyki Rosja uniemożliwia jej odbicie, grożąc użyciem broni atomowej.

Zachód takiego konfliktu nie zaryzykuje i będzie wolał ustąpić, ale to automatycznie będzie oznaczało rozpad NATO, ponieważ złamany zostanie słynny artykuł piąty, stanowiący kluczowy zapis paktu. „Ów fundamentalny dla NATO artykuł głosi, że atak na jedno z państw członkowskich jest równoznaczny z atakiem na wszystkie. To zobowiązywało członków sojuszu do udzielenia ofierze pomocy – tak jakby najechano ich kraje" – wyjaśnia Shirreff. Akcja wojsk rosyjskich złamie zatem solidarność państw wchodzących w skład paktu, a może tylko dowiedzie, że nigdy jej nie było. Tak czy owak NATO rozsypie się jak domek z kart. Rosja zostanie na placu sam na sam z podzieloną Europą, z którą będzie mogła robić, co jej się żywnie spodoba.

Reakcja NATO na zagrożenie rosyjskie jest właściwie żadna. Radykalnie występują ci, którzy czują się zagrożeni, czyli Bałtowie i Polska. Torpedują obrady Węgry, Grecja i Cypr, ale niechętni stosowaniu artykułu piątego są też Niemcy, opieszale reagują Francja i Wielka Brytania. Przewidywania Putina wydają się potwierdzać w całej rozciągłości.

Ta obstrukcja na sali obrad szczytu NATO ma przedłużenie w praktyce: wojska poszczególnych państw, których można by użyć w wojnie, są źle rozlokowane, skoncentrowanie ich i doprowadzenie do stanu gotowości bojowej liczy się na tygodnie, podczas gdy samoloty rosyjskie atakują z dnia na dzień. Tam wszystko jest gotowe od dawna. Kolejnym posunięciem krajów należących do NATO jest jak najszybsze wycofywanie oddziałów, a także np. okrętów, z rejonu potencjalnego konfliktu. Chodzi o to, żeby nie ucierpiały w walkach. Nie tylko więc nie ma kto odeprzeć inwazji, ale nawet te skromne siły, które są na miejscu, zawczasu uciekają, żeby nie wiązać rąk politykom.

Czy zarysowana w powieści sytuacja ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością? Skoro pisze to były generał NATO, to prawdopodobnie widzi zagrożenie tam, gdzie ono występuje. Jeśli nawet rzeczywistość jest inna, wariant ten ćwiczono podczas gier wojennych, imitujących starcie NATO z Rosjanami. Shirreff w takich manewrach uczestniczył i nie ma powodu, by sądzić, że nic z nich nie przeniknęło do jego książki.

Rosja w takim konflikcie wydaje się w sytuacji uprzywilejowanej: nie ma tu wiecznych debat w licznym gronie, które do niczego nie prowadzą, decyzje zapadają właściwie jednoosobowo i są wcielane w życie natychmiast. Jednostki są rozlokowane z myślą o ich użyciu w przyszłych działaniach, i to nie na niby, ale na serio. (Dlaczego w ten sam sposób nie może postępować NATO?). U Rosjan każdy zna swoje miejsce w szyku; w przypadku NATO – tak wynika z książki – pozostaje jedynie pospieszna a radosna improwizacja.

Śpiący brytyjski lew

Jak wiadomo, spośród 28 państw należących do NATO jedynie pięć, w tym Polska, utrzymuje wydatki na zbrojenia na poziomie 2 procent PKB. Jest to ustalone minimum, co do którego wszyscy się zgodzili – ale go nie respektują. Zwrócił na to uwagę nowo wybrany prezydent USA Donald Trump, zapowiadając, że Europa będzie musiała wziąć na siebie więcej odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. W powieści Shirreffa dominuje krytyka polityki Wielkiej Brytanii, którą generał zna jak własną kieszeń, a którą najlepiej byłoby nazwać rozbrojeniem. Autor przytacza świadczące o tym fakty: marynarka niczym nie zastąpiła zezłomowanych pospiesznie jednostek eskortowych, a budowane lotniskowce wciąż są (w książce) bez samolotów. Nie ma nadal (w książce) nowych samolotów do zwalczania okrętów podwodnych ani morskich samolotów patrolowych.

Jeśli chodzi o armię lądową, „przerzucenie jednej brygady, o dywizji nawet nie wspominając, będzie dla nich dużym wyzwaniem". Gdy trzeba było wysłać na ćwiczenia do Polski grupę pancerną, myślano najpierw o ściągnięciu czołgów z Kanady, ale skończyło się na pozbawieniu Wielkiej Brytanii i Niemiec maszyn, żeby skompletować pół brygady i uratować twarz. Podobno nawet owego planu minimum nie udało się zrealizować.

W „Wojnie z Rosją" Shirreff ukazuje konsekwencje takiego postępowania. Wielka Brytania, choć z ociąganiem, przystąpić do wojny musi, gdyż jeden z jej okrętów został zbombardowany w porcie przez lotnictwo rosyjskie. Podobny los spotkał okręt niemiecki, więc i Niemcy musieli porzucić myśl o neutralności. Brytyjczycy postanawiają wysłać na Bałtyk Queen Elizabeth, świeżo zwodowany lotniskowiec najnowszej generacji, ale pozbawiony samolotów i ochrony statków towarzyszących oraz samolotów likwidujących cele podwodne. Efekt? Ów nieszczęsny lotniskowiec zostaje natychmiast zatopiony przez Rosjan.

Na tym przykładzie Shirreff ukazuje jeszcze jedną nieprzyjemną prawdę: różnica między Rosjanami a Zachodem polega na tym, że ci pierwsi traktują wojnę ze śmiertelną powagą. Dla drugich jest to wciąż rodzaj zabawy ołowianymi żołnierzykami. Oczywiście to Rosjanie pomimo znanych trudności ekonomicznych rok w rok wydają na zbrojenia znaczne sumy, procentowo o wiele więcej niż przeciętny kraj należący do NATO.

Krytyka NATO i sposobu prowadzenia przez nie wojny obejmuje także grę w niedoczasie. Koncepcja odstraszania jest może i słuszna, pod warunkiem że ma się czym odstraszyć. To znaczy, że jednostki, żołnierze, broń i dowództwo są zawczasu skoncentrowani gdzie trzeba, obznajomieni ze specyfiką pola walki i przyuczeni do działania razem, o ile siły zbrojne pochodzą z różnych państw. Lecz o jakim odstraszaniu można mówić, skoro przerzucenie oddziałów i doprowadzenie ich do gotowości bojowej zabiera NATO 28 dni? Przy dzisiejszych sposobach prowadzenia wojny gracz, któremu przybycie na pole bitwy zajmuje miesiąc, nie musi się nawet tam wybierać, gdyż kampania dawno jest rozstrzygnięta. Nie tylko o żadnym odstraszaniu nie ma mowy, ale nawet walka okazuje się zbędna.

Zwyciężyli nas, gdyśmy spali, mógłby powiedzieć sztab połączonych sił. Tyle że nie „nas" – Anglików, Francuzów, Niemców. Są Litwini, Łotysze, Ukraińcy, w następnej kolejności może Polacy. Rosjanie zdają sobie sprawę, że ze strony NATO (w książce) grożą im tylko działania pozorowane.

Kamera wygrywa wojnę

NATO opisane przez Shirreffa jest organizacją, która działa opieszale, nie traktuje swych zadań ani zobowiązań poważnie, ręce ma spętane rozbudowanymi procedurami dochodzenia do konsensusu. Jedno państwo o marginalnym znaczeniu jest w stanie wstrzymać akcję wszystkich przez swój upór – albo wskutek pozakulisowych machinacji Rosjan, którzy imają się ich nawet w czasie pokoju. Może nawet zwłaszcza w czasie pokoju – wtedy jest pora, żeby dzielić sojuszników, siać między nimi niezgodę, jednych zastraszać, innych uzależniać gospodarczo itp. Jest dla mnie niepojęte, że po doświadczeniu roku 1956, po hekatombie, do jakiej Rosjanie doprowadzili w Budapeszcie i w innych miastach węgierskich, dzisiejsi Madziarzy należą do największych stronników rosyjskich w Europie. Za co tak ukochali swoich dawniejszych katów, że w powieści Shirreffa zostali potraktowani niemal jako symbol?

Oczywiście obstrukcja w NATO niczego nie przesądza, pozostaje przecież jeszcze niezawodny wuj Sam, który – cokolwiek by o nim powiedzieć – ma lepiej poukładane w głowie niż politycy europejscy. Ale wiara, że będzie za każdym razem nadstawiał za nas karku i wybawiał nas z biedy, w którą się wpędzimy własną biernością i bezmyślnością, wykracza poza dopuszczalne granice korzystania z cudzej życzliwości. Z „Wojny z Rosją" wynika tak naprawdę jedna przestroga: czas się obudzić, wyciągnąć wnioski z doświadczeń historycznych, bo polityka prezydenta Putina naprawdę mocno przypomina działania Hitlera przed II wojną światową. Ustępstwa nie mitygują dyktatorów, tylko ich rozbestwiają, nie powściągają ich dalszych żądań, tylko je potęgują.

Udało się także Shirreffowi pokazać oblicze nowej wojny, gdyby do niej doszło w Europie. Nie będzie ona polegać na tworzeniu frontów, potężnych związków taktycznych i zdobywaniu terenu. Będą to szybkie uderzenia z powietrza, desanty, masakrowanie obrońców i zabudowań, a następnie przerzucanie sił w inne miejsce. O wojnie hybrydowej słyszeliśmy wszyscy; polega ona na użyciu wielu środków militarnych, ale też takich, które z wojną wydają się mieć niewiele wspólnego.

Szczególną rolę odgrywa tu prowokacja, w której Rosjanie są mistrzami. U Shirreffa przed atakiem na Ukrainę mordują dzieci w szkole, przypisując to wrogowi, przed atakiem na Łotwę organizują wielkie demonstracje w Rydze w wykorzystaniem miejscowej mniejszości rosyjskojęzycznej. W trakcie demonstracji rosyjscy snajperzy zabijają troje dziewcząt rosyjskich; chodzi o to, żeby martwe Rosjanki dobrze wyszły w telewizji, która natychmiast jakimś cudem znajduje się w pobliżu. Mord i prowokacja oraz fałszowanie faktów stają się równoprawnym środkiem współczesnego toczenia takiej wojny i każdy sposób prowadzący do zwycięstwa jest dobry. Z takim wrogiem trzeba postępować równie bezwzględnie; trzeba zdjąć rękawiczki, chcąc się z nim skutecznie zmierzyć.

Jeszcze jedno Shirrefowi udaje się powiedzieć o wojnie dzisiejszej: będzie to gra symultaniczna, wielobój, w którym trzeba zestroić jak orkiestrę różne instrumenty i różnych muzyków. Dowodzenie dzisiejsze nie przypomina więc tego, co znamy z czasów Napoleona, choć jego dewiza: „Lepszy lew dowodzący armią baranów niż baran dowodzący armią lwów", pozostaje w mocy. Dowódca dzisiejszy, zwłaszcza wysokiej rangi, bardziej przypomina dyrygenta – tyle elementów trzeba ze sobą zgrać w czasie i przestrzeni! Dowodzenie dziś w równej mierze polega na kierowaniu związkami taktycznymi, co na występowaniu na przeróżnych forach politycznych, gdzie zapadają decyzje; na umiejętności przekonywania do swoich planów i argumentowania swoich racji. Prezydenci zaś, kanclerze czy premierzy muszą nie tylko znać się na tej materii, ale nie być osobnikami tchórzliwymi, jak w powieści premier brytyjski o nazwisku Spencer, który bardzo źle znosi to, że go ktoś odwołuje od lanczu do spraw wagi państwowej.

Oczywiście NATO w końcu zbierze się do kupy i da łupnia agresorowi, ale stanie się to dzięki kolejnemu elementowi stosowanemu w wojnie hybrydowej: atakowi hakerskiemu na bazę informatyczną wroga. Rosjanie najpierw zastosują go przeciw Łotyszom, nie wiedząc, że mają w systemie uśpionego wirusa o nazwie Rasputin, który uruchomiony w potrzebie nie tylko uniemożliwi odpalenie rakiet z ładunkami jądrowymi, ale doprowadzi do rozsypki całej rosyjskiej obrony w obwodzie kaliningradzkim.

Mam zresztą wrażenie, że wojna hakerska od pewnego czasu na świecie trwa. Chińczycy i Rosjanie atakują systemy amerykańskie i zachodnioeuropejskie, z pewnością informatyka amerykańska nie zasypia gruszek w popiele, choć Rosjanie rzadko się tym chwalą. Od uderzeń hakerskich zacznie się nowa wojna, od odpalenia wirusów pochowanych po systemach wroga i morderczych dla jego komputerów. W wojnie tej – o ile do niej dojdzie – obejrzymy zresztą, jeśli zdążymy, całą masę nowinek, od których nam oko zbieleje. Być może właśnie świadomość istnienia owych wunderwaffe jest czynnikiem, który onieśmiela stronę rosyjską i powstrzymuje ją przed wywołaniem nowej awantury.

Happy end?

Kto potraktuje dzieło Shirreffa jako sensację czy realistyczny opis przyszłej wojny, ten swoją nagrodę odbierze z lektury. Jednakże znaczenie „Wojny z Rosją" wykracza poza rozrywkę. Jest to szczegółowy scenariusz, jak owa konfrontacja może wyglądać, z nazwaniem oddziałów, które wezmą w niej udział, i broni, która zostanie użyta. Shirreff przywołuje całą swoją wojskową wiedzę, by dzieło uczynić kompetentnym, a fakt, że od jego przejścia na emeryturę minęło niewiele czasu, czyni rzecz tym bardziej wiarygodną.

„Książka »2017. Wojna z Rosją« pokazuje, jak seria błędnych działań i równie błędnych ocen sytuacji prowadzi Zachód do katastrofalnego starcia z Rosją. (...) Shirreff w 2014 roku trafnie rozpoznał konsekwencje najazdu Rosji na Krym i zagarnięcia części terytorium Ukrainy. Obawiam się więc , że i w tej książce może mieć rację, przedstawiając następne ruchy Rosjan" – pisze w przedmowie admirał James Stavridis, były przełożony Shirreffa w NATO. W podobnym tonie zachwala jego diagnozę generał Wesley Clark, inny były dowódca sił NATO w Europie. Shirreff nie jest więc sam; popierają jego rozpoznanie wysocy oficerowie o podobnym stopniu kompetencji. A sam Shirreff dodaje: „Ta książka ma przebudzić ludzi. Teraz, kiedy nie jest jeszcze za późno".

Autor jest pisarzem, publicystą i krytykiem; ostatnio wydał powieść „Dzień drogi do Meorii"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody