Uwielbiamy wmawiać sobie i najbliższemu otoczeniu choroby. Przekonani o zbliżającym się załamaniu zdrowia kupujemy tony parafarmaceutyków, suplementów diety i najdziwniejszych „wynalazków z internetu". Wydłużamy w nieskończoność kolejki do lekarzy rodzinnych, by potem zadręczać specjalistów. Wydajemy na te cele lwią część naszych pensji i emerytur. Poświęcamy masę czasu, który mógłby z powodzeniem służyć lepszym celom.
Przesadzam? Niekoniecznie. Znam dziesiątki przypadków ludzi, którzy godzinami opowiadali o swoich wyimaginowanych chorobach, by w końcu, po szczegółowej i optymistycznej diagnozie, odetchnąć: cóż, tylko mi się wydawało, na szczęście... Co więcej, nawet ich nie potępiam. Żyjemy w cywilizacji, która z roku na rok funduje nam dziesiątki nowych schorzeń.
Od kiedy niejaki Zygmunt Freud otworzył przed nami piekło psychoanalizy, dzięki jej technikom co chwila dogrzebujemy się w psychice nowych nieprawidłowości, które już po chwili zespół mądrych psychiatrów nazywa nowym zespołem „czegoś tam". Plątanie literek i kłopoty z ich składaniem jeszcze w latach 70. były leczone przez nauczycieli (prawda, nieskutecznie) linijką i dwóją w dzienniku. Dziś wiemy, że mamy do czynienia z dysgrafią i dysleksją. Charakterystyczne splatanie dłoni przez dziewczynki oraz słabą motoryczność określono mianem zespołu Retta.
Zespół metaboliczny, zwany inaczej zespołem Raevena (sam jestem jego ofiarą), prowadzi do lekkich form cukrzycy, postępującej miażdżycy i dalej... na cmentarz. Zaś moim ulubionym zespołem jest tzw. zespół Münchhausena, który jest bardzo a propos tematu tego tekstu, bo to hipochondria do kwadratu. Opis kliniczny zaburzeń z nim związanych sprowadza się do sztucznego „wywoływania u siebie objawów somatycznych w celu wymuszenia na personelu medycznym hospitalizacji". Ba, nawet operacji chirurgicznych na zdrowym organizmie. Z czymś to państwo kojarzycie? Mam wrażenie, że w pewnych środowiskach mamy ostatnio do czynienia z prawdziwą epidemią zespołu szalonego barona. A najlepiej o tym świadczy wyjątkowa prosperity gabinetów chirurgii plastycznej.
W tym miejscu proszę, by mnie źle nie zrozumieć. Otóż jestem najdalszy od wyśmiewania wszystkich tych wymyślnych schorzeń. Zapewne istnieją, a jedną z miar postępu jest coraz bardziej szczegółowe dokumentowanie różnych dysfunkcji ludzkiego ciała i psychiki. Co jednak mają z tego biedni ludzie? Spójrzmy na tę ogromniejącą nowoczesność oczami zwykłego zjadacza chleba. Czyż wobec tak gargantuicznej ilości zdiagnozowanych naukowo stanów chorobowych może w nim nie rosnąć podejrzliwość wobec samego siebie? Wobec własnego ciała i rozumu? Podejrzliwość przechodząca w obsesję, że musi być dotknięty jak nie przez jeden zespół, to drugi, a może nawet trzy albo cztery naraz.