Polscy biskupi mogą długo i cierpliwie wyjaśniać, że Jubileuszowy Akt Przyjęcia Jezusa za Króla i Pana 1050 lat od chrztu Polski nie jest aktem intronizacji Jezusa na jej króla, lecz prasa lewicowo-liberalna i tak będzie obstawać przy swoim. Po co? Głównie po to, żeby mieć nieustannie powody do nabijania się z tych anachronicznych głupków, za których ma nadwiślańskich katolików.
Oczywiście hierarchowie mają rację, przypominając, że łagiewnicką uroczystość trzeba traktować jako wyzwanie dla wiernych w wymiarze osobistym, a nie politycznym. „Jubileuszowy Akt jest nade wszystko aktem wiary, który potwierdza wybór Chrystusa i obliguje nas do życia na miarę zawartego z Nim przymierza" – czytamy w liście pasterskim Episkopatu.
Nie kwestionując słów biskupów, przyznam szczerze, że nie miałbym nic przeciwko temu, żeby chrześcijaństwo jako system wartości było w Polsce punktem odniesienia dla stanowienia prawa i kształtowania się obyczajów (preambuła polskiej konstytucji pozostaje tu niejednoznaczna).
Katolicka republika wyznaniowa, której projekt przyjąłbym z aprobatą, nie byłaby państwem faworyzującym i uprzywilejowującym katolików (choćby majątkowo), lecz takim, które nakłada na nich szczególne moralne zobowiązania.
Nie łudzę się, że Polacy dzięki właściwym ustawom przestaną grzeszyć i staną się zbiorowością świętych za życia. O co więc mi chodzi? O to, że od tego, co uznajemy za dobro i zło w przestrzeni publicznej, zależy choćby to, czy w sytuacji, w której wyrządzę komuś krzywdę, ten ktoś w swojej obronie ma się do czego odwołać.