Dla mnie „Zaćma" jest rozliczeniem nie tylko z przeszłością, ale i z dniem dzisiejszym. Żyjemy w niespokojnym, pozbawionym tolerancji i pełnym indoktrynacji czasie, który rodzi totalitaryzmy i nacjonalizmy, przywołuje silne ideologie, łącznie z nazistowską. Pan pokazuje przebudzenie ze zła. Bolesne i czasem następujące za późno.
Taką interpretację przyjmuję. Brystygierowa nie mogła już wymazać swoich win. Ale zdarzają się też inne wypadki. Ojciec jednego z moich kolegów reżyserów miał życiorys niemal jak ona, tyle że nie poszedł do „resortu siłowego". Jako dziennikarz walczył w wojnie domowej w Hiszpanii, potem w najgorszej polskiej gazecie czasu komunizmu „Trybunie Ludu", kłamał na temat procesu Noela Fielda. Pytałem: „Dlaczego? Nie wiedział pan, że on jest niewinny?". „Wiedziałem – odpowiadał. Ale ja wtedy uważałem, że, jak to się wówczas mówiło, dla „dobra ludzkości" trzeba pewne rzeczy poświęcić, nawet prawdę. Trzeba się nawet pogodzić, że w gułagach giną ludzie, żeby przekształcić społeczeństwo". Ale po śmierci Stalina ocknął się. Przeraził go ogrom ujawnionych zbrodni. Zrozumiał, że szedł złą drogą. Zdążył zawrócić.
Dzisiaj w polskim kinie filmowcy opowiadają o gwałcie. O historycznej rzezi jak w „Wołyniu", o manipulacji prawdą jak w „Jestem mordercą", o zbrodni bez motywów jak w „Placu zabaw". Pana film idzie dalej. Właśnie dlatego, że przypomina pan, iż przychodzi moment, gdy trzeba się rozliczyć. Przed społeczeństwem i przed samym sobą.
Świat się zmienia, czego dowodem jest rządzący w Polsce PiS, Anglia wychodząca z Unii Europejskiej, Trump wygrywający w Ameryce. We Francji czeka już Marie Le Pen. Przeludnienie, które sprawia, że trzeba genetycznie modyfikować żywność, wojny, fale uchodźców – wszystko to ma wpływ na naszą codzienność. I odbija się w sztuce. Ja nie chcę robić filmu koniunkturalnego. Unikam dydaktyzmu. Niczego ludziom nie radzę, bo nie uważam się za mądrzejszego od innych. I nie wiem, jak uczynić świat lepszym. Po prostu próbuję określić swój stosunek do niego. Ale jeśli „Zaćma" stanie się dla kogoś pretekstem, by zajrzał w głąb siebie albo rozejrzał się wokół, będę szczęśliwy. Świadomy, inteligentny człowiek powinien czasem sprawdzać swój stosunek do świata.
Dzisiaj rządzący utrzymują, że kino narodowe nie powinno pokazywać brudu, lecz szczytne momenty historii.
Kino narodowe, czyli jakie? Irlandzkie, kaszubskie, walońskie, polskie, australijskie? To mnie nie interesuje. Programowo kręcić film mówiący o jednej grupie etnicznej czy narodowej, językowej, kulturowej? Bez sensu. W sztuce nie uznaję tak rozumianego patriotyzmu. W radiu, w którym ostatnio nastąpiły czystki, 11 listopada usłyszałem fragmenty Moniuszki, mówiąc delikatnie, marne. Ale dziennikarka twierdziła, że to powinno się nam podobać, bo jest nasze, polskie, narodowe. A ja wolę Wagnera albo Händla. Nie zwracam uwagi, czy obraz został namalowany przez polskiego malarza czy białoruskiego Żyda Chaima Soutine'a, który spędził życie w Paryżu.
Po takim trudnym filmie jak „Zaćma" ucieknie pan teraz w inne rejony?
Zaczynam się czuć zmęczony, nie wiem, czy zdołam jeszcze zrobić jakiś film. Ale też nie potrafię nie myśleć co dalej. Mam kilka projektów, we wszystkich sięgam po prawdziwe postacie i zdarzenia, a myślenie zaczynam od pytań, od próby zrozumienia człowieka. Historii. I od wątpliwości. Mógłbym zrobić film o osobie, która wydaje się kretynką, a jest profesorem uniwersytetu. O księdzu, który jest niewierzący. O mordercy, który w swoim otoczeniu uchodzi za świętego, moralnego człowieka. Interesują mnie sprzeczności, nieoczywistości. No i mówiłem pani kiedyś, że – jak u Chandlera – „kłopoty to moja specjalność".
—rozmawiała Barbara Hollender
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95