Marek Dyduch: Kwaśniewski nieraz osłabiał SLD

Nic nie było dziełem przypadku. Adam Michnik zaraz po zwycięstwie SLD w 2001 roku napisał, że Sojusz jest zagrożeniem dla Polski, że mniej nam wolno, a rok później jego gazeta wywala wielki artykuł o aferze Rywina.

Aktualizacja: 27.11.2016 13:00 Publikacja: 26.11.2016 23:01

III kongres SLD, grudzień 2004. Marek Dyduch (w środku) wśród działaczek i działaczy

III kongres SLD, grudzień 2004. Marek Dyduch (w środku) wśród działaczek i działaczy

Foto: Rzeczpospolita, Wojciech Grzędziński

"Plus Minus": W maju tego roku został pan szefem dolnośląskiego Sojuszu. Dlaczego pan ciągle zabiega o funkcje w SLD, skoro ta partia nikogo już nie interesuje?

Marek Dyduch, polityk SLD: Po pierwsze nie zabiegam, tylko wielu działaczy się do mnie zwróciło, żebym objął tę funkcję, i zgodziłem się przygotować partię do wyborów samorządowych. Poza tym nie zgodzę się, że SLD nikogo nie interesuje. Na 27 powiatów na Dolnym Śląsku w 25 Sojusz ma struktury i ludzi, którzy chcą pracować. Dziś w regionie mamy 7,5 proc. poparcia, a jestem pewien, że w przyszłym roku będzie 10 proc., a więc w 2018 roku możemy powalczyć o radnych w sejmiku wojewódzkim. A poza tym na lewicy nie ukształtowała się żadna inna formacja, która byłaby godna mojej uwagi.

Nie przeszkadza panu fakt, że dzisiejszy Sojusz nie jest nawet cieniem dawnego siebie, tylko cieniem cienia?

Nie, bo pamiętam początek lat 90., gdy powstała Socjaldemokracja RP. Wtedy wszyscy pukali się w głowę, że się angażuję w taką nierokującą partię. Na spotkanie założycielskie w Wałbrzychu przyszło ze 30 osób i nikt nie chciał zostać szefem. A po dwóch latach byliśmy już w parlamencie. Dlatego twierdzę, że w polityce nie ma sytuacji beznadziejnych. W tej chwili na scenie politycznej jest dużo chaosu. PiS chce przemodelować Polskę na swoje kopyto i napotyka opór. Platforma Obywatelska jest w rozsypce, cały czas myśli, że wróci do władzy, a gołym okiem widać, że jest to coraz mniej prawdopodobne. Nowoczesna ma kilku ciekawych ludzi, ale za bardzo nie wie, jak się poruszać w polityce, i moim zdaniem nie zwiększy poparcia.

Ale gdzie jest wasz elektorat? Straciliście wielu młodych działaczy.

W Polsce jest 8,5 miliona osób powyżej 60. roku życia, z czego 52 proc. głosowało w ostatnich wyborach. Wystarczy, że SLD przekona do siebie milion, półtora tych wyborców i już będziemy mieli przyzwoity wynik. Dlatego dzisiaj nie będziemy chcieli docierać do wszystkich, tylko do określonych grup wiekowych. Mamy analizę, że SLD może jeszcze wrócić do parlamentu. Tylko nie wolno się poddawać. W 1992 roku w kierownictwie SdRP odbyła się rozmowa, że nasza partia chyba nie ma szans na scenie politycznej i trzeba szukać nowych rozwiązań. A miesiąc później prezydent Lech Wałęsa powiedział, że Polsce jest potrzebna lewa noga. SLD poszedł w górę i wygraliśmy wybory w 1993 roku. Jedno zdanie Wałęsy zadecydowało o naszym powodzeniu, a moi koledzy już chcieli się poddać.

Robienie partii dla emerytów jest takie smutne.

Nie robimy partii dla emerytów. Po prostu trzeźwo oceniamy, że do wszystkich wyborców nie jesteśmy w stanie trafić. Zresztą polskie społeczeństwo się starzeje. To emeryci będą decydowali o kształcie politycznym Polski. PiS na emerytach, na tzw. moherowych beretach, zbudowało swoją główną siłę, a gdy Platforma Obywatelska się zużyła, przyciągnęło wyborców z innych grup wiekowych.

Wróćmy do początku lat 90. Jak wyglądała pana kampania 1993 roku?

Była dosyć prosta. Wziąłem miesięczny urlop z pracy (byłem kierownikiem hurtowni), wydrukowałem ulotki za niewielkie pieniądze i ruszyłem na objazd okręgu. Zdobyłem około 9 tys. głosów. Wcześniej w Wałbrzychu mieliśmy jeden mandat, a w 1993 roku zrobiły się ich cztery. Osiągnąłem drugi wynik i z czwartego miejsca wszedłem do Sejmu.

To była łatwa czy trudna kampania?

Panował wówczas taki klimat, że komuchów już nie chcemy. Ale ja miałem 36 lat i konkretny program, który przedstawiałem ludziom. Ten bezpośredni kontakt zadecydował o moim sukcesie.

Co pan mówił ludziom w tamtej kampanii?

Ludzie byli ogromnie rozczarowani transformacją. W 1989 roku wszystkim się wydawało, że gdy tylko zostanie zlikwidowany socjalizm, wszystko będzie lepiej. Ale razem z socjalizmem zlikwidowano miejsca pracy, a w województwie wałbrzyskim upadły kopalnie, cały przemysł okołokopalniany, elektroniczny, bawełniany. Dokądkolwiek się pojechało, wszystko było zamknięte albo w trakcie zamykania. Mówiłem ludziom, że będę walczył o te miejsca pracy, i to robiłem jako poseł.

Za czasu waszych rządów w kadencji 1993–1997 w Wałbrzyskiem specjalnie się nie poprawiło.

Nie zgadzam się. W 1993 roku w naszym regionie było 90 tys. ludzi bez pracy – 28-proc. bezrobocie, a w niektórych miejscach ponad 30-proc. W ciągu czterech lat bezrobocie spadło do 43 tys. i to była ewidentna zasługa lewicy. Powstrzymywaliśmy procesy wyprzedaży czy likwidacji zakładów. W Nowej Rudzie miała być zlikwidowana kopalnia zatrudniająca 2 tys. osób. Z mojej inicjatywy fedrowała jeszcze dwa lata, później AWS ją zlikwidowała. Powstrzymaliśmy upadek Antracytu zatrudniającego tysiąc osób, wałbrzyskiej porcelany zatrudniającej 1300 kobiet, uratowaliśmy koksownię z 800 miejscami pracy i ona działa do dzisiaj, ratując w dużej mierze Jastrzębską Spółkę Węglową, bo osiąga wysokie dochody. Gdy zostałem posłem, wsiadłem do samochodu i pojechałem do wszystkich najgorszych miejsc w moim okręgu. Ludzie mnie pytali, po co przyjechałem, bo od 1989 roku nikogo u nich nie było. Moi koledzy też się pukali w głowę, bo uważali, że wałbrzyskie problemy są nie do rozwiązania. Ale gdy zobaczyli efekty mojej pracy, to zaczęli robić to samo.

Nie było to sztuczne powstrzymywanie agonii, skoro większość tych zakładów i tak później poupadała?

Poupadały, bo nikt się nimi nie interesował. Teraz w Wałbrzychu pada zakład WAMAG, który produkuje urządzenia górnicze. W latach 2001–2005 ten zakład też przechodził trudności, ale go uratowaliśmy.

W gospodarce rynkowej przedsiębiorstwa powinny dawać sobie radę same. Dlaczego politycy mieliby je ratować?

A dlaczego rząd szwedzki pomógł Volvo, a prezydent Obama pomagał Detroit? Bo to są działania prospołeczne. W Wałbrzychu, dzięki mojemu zaangażowaniu, powstała specjalna strefa ekonomiczna na 30 tys. miejsc pracy. Gdyby jej nie było, to w tym regionie do dzisiaj byłaby bieda z nędzą. Politycy muszą się bić o swój region, o miejsca pracy. Przecież to warunkuje życie ludzi. Lewica zaprzepaściła swoją szansę, bo poszła na salony i przestała się bić o ludzi.

W tamtej kadencji 1993–1997 mieliście trudną koalicję z PSL. Jak pan to wspomina?

Tamte różnice wynikały z faktu, że PSL nie chciało ustąpić z KRUS, a SLD dążyło do stworzenia nowego modelu ubezpieczenia rolników. Na tym tle wyrastały kolejne konflikty.

Takie to było banalne?

Nawet pani sobie nie wyobraża, jak bardzo banalne czynniki odgrywają rolę w polityce. Ile koalicji się rozbiło z powodu banalnych ambicji politycznych, udowadniania sobie, kto jest ważniejszy, niezrozumienia pewnych kwestii. SLD miał swoje ambicje na wsiach, a PSL to czuło. Mieliśmy wtedy duże poparcie w małych miasteczkach i uznaliśmy, że do tego przydałaby się nam jeszcze wieś. Poza tym mieliśmy własne pomysły na rozwiązanie problemów wsi, na które PSL się nie godziło. Na tym tle iskrzyło w kadencji 1993–1997, na tym tle rozpadła się nasza koalicja z PSL w 2003 roku i z tego powodu nie doszło do zawarcia koalicji z ludowcami w 2005 roku, gdy powstawał rząd Marka Belki. Krzysztof Janik postawił wtedy jako warunek reformę KRUS. Powiedziałem mu: „Czyś ty zwariował? Przecież oni się na to nie zgodzą". Janik z Belką chyba od początku nie chcieli tej koalicji i skorzystali z pretekstu, żeby do niej nie doprowadzić.

Co panu najbardziej zapadło w pamięć z kadencji 1993–1997?

Walka o miejsca pracy i ratowanie systemu bankowego, który na początku lat 90. był w koszmarnej kondycji. Prawie wszystkie banki były zadłużone i na tajnych posiedzeniach Sejmu podejmowaliśmy decyzje o ich dofinansowaniu. Dlatego kryzys bankowy z 2007 roku ominął nasz kraj. Wszyscy wielcy z prawicy wypinali pierś do orderów mówiąc, że to ich zasługa, a to dzięki naszym rozwiązaniom system bankowy stał się stabilny. Mieliśmy też inne osiągnięcia, ale w 1997 roku do władzy doszła AWS i wszystko zaczęła psuć.

Oni mówią, że to wy wszystko psuliście, a oni musieli naprawiać.

Akurat. Te ich reformy to był jeden wielki bałagan, który do dzisiaj jest sprzątany. Ich kadry pozostawiały wiele do życzenia, choć i tak w porównaniu z dzisiejszymi to byli bardzo fachowi ludzie. Ale najlepszą kadrę miała lewica w kadencji 2001–2005.

Skoro było tak dobrze, to dlaczego skończyło się tak źle?

W dużej mierze jest to wina dziennikarzy, którzy latami sączyli do opinii publicznej, że SLD musi zejść ze sceny politycznej. Po cichu wszyscy mówili, że mieliśmy świetną kadrę, ale głośno twierdzili, że ta formacja postkomunistyczna musi umrzeć.

Lata 2001–2005 to była dla pana najlepsza kadencja. Został pan sekretarzem generalnym partii.

To była niesamowita kariera. Z działacza powiatowego stałem się politykiem ogólnopolskim. A działo się to w czasach, gdy w SLD roiło się od politycznych gwiazd. Na początku niektórzy ludzie się ze mnie wyśmiewali. Myśleli, że Dyduch szybko odejdzie, bo nie da sobie rady. Ale gdy przeprowadziłem partię przez wybory samorządowe, w których odnieśliśmy gigantyczny sukces, to zaczęto na mnie popatrywać nieprzychylnie.

Pamiętam, jak Sylwia Pusz po tamtych wyborach samorządowych w 2002 roku wyliczała, że partia w rok, czyli od wyborów parlamentarnych, straciła 5 mln wyborców, bo tyle ludzi mniej głosowało na przedstawicieli SLD do samorządów.

Tylko że to są nieporównywalne wybory, bo na poziomie gmin startują w nich ludzie pod lokalnymi, a nie partyjnymi szyldami. To już było pierwsze uderzenie we mnie, bo za bardzo urosłem w siłę. Później obraził się na mnie Leszek Miller, gdy powiedziałem, że pod rządami SLD Kościół ciągnie pieniądze z budżetu, a on akurat z prymasem Józefem Glempem negocjował różne sprawy dotyczące Unii Europejskiej. Był taki wściekły, że na mieście opowiadał, jak to mnie wyrzuci z partii. Użył grubszego słowa, ale gdy doszło do kongresu, to dostałem lepszy wynik od niego.

Zapisał się pan też weryfikacją członków SLD, w wyniku której połowa partii zniknęła.

Około 70 tys. ludzi na 150 tys. zarejestrowanych członków. Ci działacze nie zniknęli z powodu weryfikacji. Oni już wcześniej podjęli decyzję o odejściu z SLD, tylko szukali pretekstu. Gdy Sojusz szedł do wyborów w 2001 roku, to zapisywało się do nas bardzo dużo ludzi z administracji i innych takich miejsc, którzy liczyli, że dzięki temu awansują, dostaną funkcję czy w ogóle pracę. W 2004 roku, gdy Sojusz znalazł się w głębokim kryzysie, zaczął się exodus. Na moje biurko trafiało codziennie po kilkanaście legitymacji, które działacze wysyłali mi pocztą. Dlatego lepiej, że ci ludzie odeszli w wyniku weryfikacji, niż gdyby media co tydzień informowały o ucieczce kolejnych kilku tysięcy naszych członków. Ale w wyniku weryfikacji odeszło też ok. 3 tys. naprawdę ideowych działaczy, którzy uznali, że rząd nie spełnia ich oczekiwań, że nie załatwia problemów socjalnych. I tych ludzi żałowałem. Poza tym nie ja wymyśliłem weryfikację, tylko moi koledzy, których nazwisk nie wymienię

Ale wina za skurczenie się partii spadła na pana.

To była intryga wymierzona we mnie. Miałem wtedy bardzo silną pozycję w Sojuszu, więc wielu czuło potrzebę, żeby to zmienić, na moją niekorzyść.

A jakie inne intrygi polityczne pana dotknęły?

Było ich wiele, ale naprawdę przeżyłem wyeliminowanie mnie w 2007 roku z list wyborczych SLD bez podania przyczyny. Gotów byłem przyjąć dowolne miejsce na liście i prosiłem, żeby Rada Krajowa zagłosowała, czy mam do tego prawo. Wojtek Olejniczak, ówczesny przewodniczący partii, nie dopuścił do tego głosowania. To było zachowanie sekciarskie. Olejniczak dostał polecenie, by mnie i Millera wyeliminować z list. Parę lat później publicznie mnie za to przeprosił.

Kto wydał to polecenie?

Wyszło z kręgów Aleksandra Kwaśniewskiego, ale nikt nie zaprotestował. Krzysiek Janik był na mnie wkurzony i zainteresowany utrąceniem mnie.

Dlaczego Janik był na pana zły?

Z powodu wypowiedzi odnoszącej się do pani artykułu. W 2005 roku, tuż przed konwencją, na której Olejniczak został liderem partii, zadzwoniła pani do mnie, a ja w ferworze walki powiedziałem, że za kłopoty SLD odpowiedzialni są Kwaśniewski, Janik i Marek Borowski. Wielcy się wkurzyli. Na ostatnim posiedzeniu klubu Janik do mnie podszedł, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „My ci tego nie wybaczymy".

To było małostkowe. W rezultacie wszyscy poszli na dno.

Takich małostkowych zachowań było wiele. Najpierw Olejniczak wyeliminował mnie i Millera, potem Grzegorz Napieralski skasował Olejniczaka, a na końcu Miller wyeliminował Napieralskiego. I nikt nie wyciągnął z tego wniosków. Te intrygi też zabijały SLD, choć kluczowe było oczywiście odejście Borowskiego, który rozbił SLD z przyczyn osobistych, bo chciał być kandydatem na prezydenta, a w Sojuszu by tego nie wywalczył. Postawił osobisty interes ponad interes SLD i dorobił do tego ideologię.

Co było dla pana największym przeżyciem z kadencji 2001–2005?

Afera Rywina, a właściwie reakcja naszych działaczy. Nie było w partii zrozumienia, że musimy dogłębnie przedyskutować, co się naprawdę wydarzyło, co było intrygą polityczną na wielką skalę, a później trzymać jednolity front w tej sprawie. Przecież tam nic nie było dziełem przypadku. Adam Michnik zaraz po zwycięstwie SLD w 2001 roku napisał, że Sojusz jest zagrożeniem dla Polski, że mniej nam wolno, a rok później jego gazeta wywala wielki artykuł o aferze Rywina. Nasi działacze tego nie rozumieli albo nie chcieli rozumieć.

Dlaczego?

Wielu liczyło, że jeżeli ktoś z wielkich pójdzie na dno, to przy tej okazji sami awansują. Rozpoczął się negatywny ferment w partii, a media rozjeżdżały nas jak chciały. To samo było z aferą starachowicką, rozdmuchaną do nieprawdopodobnych rozmiarów. Na początku media pisały o narkotykach, broni, mafii, a później się okazało, że rzecz dotyczyła nadużyć na 2 tys. zł.

Przecież wasz wiceminister spraw wewnętrznych Zbigniew Sobotka został skazany przez sąd za tę aferę, za przeciek o planowanej akcji policji do osób podejrzanych o kontakty z przestępcami.

W poszlakowym procesie, w którym główny oskarżony, generał policji, po wielu latach został uniewinniony, ponieważ nie było żadnych dowodów na to, że przekazał informację o akcji służb Sobotce. A Sobotkę skazano za to, że rzekomo przekazał tę informację działaczom w regionie. Zresztą którego polityka z SLD sąd nie skazał? Jeden z naszych kolegów podpisywał koalicję w powiecie i umawiał stanowiska do podziału. Sąd go skazał za nepotyzm na dwa i pół roku więzienia w zawieszeniu, a każdego dnia to samo się dzieje w każdej gminie. Każdy sędzia i prokurator nabierał odwagi, gdy miał na ławie oskarżonych kogoś z SLD, a tracił ją, gdy miał kogoś z PiS.

Mariusz Kamiński z PiS został skazany na bezwzględne więzienie za akcję CBA.

Tak, ale działo się to za rządów Platformy.

Uważa pan, że nasz wymiar sprawiedliwości jest do tego stopnia dyspozycyjny, że trzyma sztamę z każdą aktualną władzą?

Oczywiście. Tak jak jest wielu dyspozycyjnych dziennikarzy, tak samo jest wielu dyspozycyjnych sędziów i prokuratorów. Cały system jest zepsuty. Włodzimierz Cimoszewicz został utrącony przez służby, bo był groźnym konkurentem w wyborach prezydenckich. Służby złamały karierę Józefa Oleksego, preparując aferę Olina. Być może skrócono mu wtedy życie o kilka lat. Afera Rywina została wymyślona po to, żeby osłabić Millera.

O to, jak pamiętam, zawsze oskarżał pan Aleksandra Kwaśniewskiego.

Nie obwiniałem go o aferę Rywina, tylko mówiłem, że wykluła się u niego w gabinecie. Do dzisiaj tak uważam, chociaż nie jestem w stanie tego udowodnić. Aleksander Kwaśniewski nieraz osłabiał SLD. To on wymyślił odmłodzenie kierownictwa SLD, on wypchnął Millera i mnie z partii, a wcześniej kilkakrotnie próbował zmusić Millera, żeby albo odszedł ze stanowiska premiera, albo ustąpił z kierowania partią. Doradzałem zresztą Millerowi, żeby odszedł z rządu, a zatrzymał sobie partię, bo jak ogarnie struktury, to wróci na stanowisko premiera, a jeżeli odpuści partię, to szybko straci i stanowisko premiera. Nie posłuchał mnie.

Wielu waszych polityków uważało, że Miller jest obciążeniem dla SLD.

Skoro prezydent Kwaśniewski powiedział publicznie, że Miller powinien zrezygnować z funkcji premiera, to następnego dnia Miller stał się obciążeniem, bo cała Polska tylko o tym mówiła. Zabiła nas rywalizacja dwóch silnych liderów.

Pan niezbyt lubi Kwaśniewskiego?

Nieprawda, wciąż mam z nim dobre relacje. Po prostu zupełnie inaczej patrzyliśmy na lewicę. Żałuję, że z powodu drobnostek, które do dzisiaj są mu wyciągane, zaprzepaścił szansę na zapisanie się w historii jako mąż stanu. Ale pomysły dotyczące lewicy miał nie najszczęśliwsze. Pamiętam, jak w 2004 roku razem z Millerem ogłosili wcześniejsze wybory, tylko nie skonsultowali tego z zapleczem politycznym. Przyszedłem wtedy do naszej siedziby na Rozbrat, przywitał mnie tłum dziennikarzy, pytają o te wcześniejsze wybory, a ja im mówię, że żadnych wcześniejszych wyborów nie będzie. Jako sekretarz generalny żyłem ze strukturami i wiedziałem, jaka atmosfera panuje w partii. Dziennikarze zaczęli się śmiać, że chyba nie wiem, co się dzieje. Dwie godziny później zebrał się klub i zdecydował, że nie będzie wcześniejszych wyborów. Ani Kwaśniewski, ani Miller nie mieli takiej siły, żeby narzucić to rozwiązanie działaczom, a szczególnie posłom i senatorom.

W rezultacie powstał rząd Marka Belki, który dobił Sojusz.

Marek Belka był bardzo dobrym premierem, tylko nie liczył się z realiami politycznymi. W sierpniu 2005 roku Jerzy Hausner wprowadzał zasadę, że waloryzacja rent i emerytur jest przeprowadzana dopiero gdy inflacja przekroczy 5 proc. To oznaczało, że odbywałaby się raz na dwa, trzy lata. Partyjny rząd by tego nie zrobił na dwa miesiące przed wyborami. Ale Belka z Hausnerem byli nastawieni tylko na to, żeby zostawić państwo w jak najlepszym stanie. Tyle że po nich nastał PiS i rozdał ludziom becikowe, a my przegraliśmy wybory. Również z powodu takich działań.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Marek Dyduch był sekretarzem generalnym SLD, wiceministrem skarbu w rządzie Leszka Millera

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

"Plus Minus": W maju tego roku został pan szefem dolnośląskiego Sojuszu. Dlaczego pan ciągle zabiega o funkcje w SLD, skoro ta partia nikogo już nie interesuje?

Marek Dyduch, polityk SLD: Po pierwsze nie zabiegam, tylko wielu działaczy się do mnie zwróciło, żebym objął tę funkcję, i zgodziłem się przygotować partię do wyborów samorządowych. Poza tym nie zgodzę się, że SLD nikogo nie interesuje. Na 27 powiatów na Dolnym Śląsku w 25 Sojusz ma struktury i ludzi, którzy chcą pracować. Dziś w regionie mamy 7,5 proc. poparcia, a jestem pewien, że w przyszłym roku będzie 10 proc., a więc w 2018 roku możemy powalczyć o radnych w sejmiku wojewódzkim. A poza tym na lewicy nie ukształtowała się żadna inna formacja, która byłaby godna mojej uwagi.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów