Naim Sulejmanoglu palił i popijał nawet, gdy wygrywał

Tacy jak Naim Suleymanoglu rodzą się raz na sto lat, a może i rzadziej. Rekordy świata bił na zawołanie, z kolorów znał tylko złoty. Trzykrotny mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów zmarł w szpitalu w Stambule w wieku 50 lat.

Aktualizacja: 26.11.2017 06:28 Publikacja: 25.11.2017 23:01

Naim Sulejmanoglu palił i popijał nawet, gdy wygrywał

Foto: AFP, Ozan Kose

Chciał być zapaśnikiem lub piłkarzem, ale warunki fizyczne sprawiły, że został „Kieszonkowym Herkulesem". Miał zaledwie 147 cm wzrostu, krótkie ręce i nogi, nisko osadzony środek ciężkości. A tacy najlepiej sprawdzają się w podnoszeniu ciężarów, niegdyś sporcie narodowym Bułgarów.

Urodził się w miejscowości Mocziłgrad, w prowincji Kardżali, zamieszkiwanej przez mniejszość turecką, jako Naim Sulejmanow, ale już na początku kariery, tak jak 900 tysięcy Bułgarów tureckiego pochodzenia, za sprawą dekretu Todora Żiwkowa i jego polityki kulturowej asymilacji został zmuszony do zmiany nazwiska na bułgarskie. W efekcie tych działań z Bułgarii wyjedzie ponad 300 tysięcy Turków, po latach również cała rodzina Sulejmanowa.

On sam powie w jednym z wywiadów, że nie czuł się szczęśliwy, gdy został Naumem Szałamanowem, nawet wtedy, gdy stał na podium i odbierał medal za kolejne zwycięstwa. Dlatego, kiedy tylko nadarzyła się okazja, zdecydował się na ucieczkę.

Wcześniej jednak solidnie zapracował na wysoki status materialny w swojej pierwszej ojczyźnie: mieszkanie, daczę, dobry samochód.

Pierwszy z 46 rekordów świata pobił, mając zaledwie 15 lat, a rok później, w 1983 roku został w Moskwie wicemistrzem świata seniorów. Na tych zawodach inny Bułgar, Stefan Topurow, jako pierwszy sztangista podniósł trzykrotną wagę swojego ciała. Ważąc 60 kg, podrzucił 180 kg. Naum będzie drugim w historii, który tego dokona.

Ludzie z Marsa

Ludzie z Marsa, tak o najlepszych sztangistach świata powiedział jeden z polskich reprezentantów podczas turnieju O Puchar Morza Czarnego w 1984 roku. Sportowcy krajów socjalistycznych zbojkotowali igrzyska olimpijskie w Los Angeles i chcąc udowodnić światu swą sportową siłę, sami sobie zorganizowali „olimpijskie" zmagania. Ciężarowcy spotkali się w Warnie, nad brzegiem Morza Czarnego. Siłacze z Bułgarii i Związku Radzieckiego wiedzieli, że za zwycięstwa i rekordy zostaną suto wynagrodzeni, jakby wygrali prawdziwe igrzyska. Tajemnicą poliszynela jest, że w Warnie nikt nie ścigał dopingowiczów. Rekordy były wtedy częścią polityki, więc padały często, dokładnie 33 razy. Lżejsze kategorie były domeną gospodarzy, cięższe – siłaczy ze Związku Radzieckiego. W najcięższej wygrał wtedy, ustanawiając kosmiczny rekord świata w podrzucie (265 kg), Ukrainiec Anatolij Pisarienko, który wyprzedził Białorusina Aleksandra Kurłowicza, później wielokrotnego mistrza świata i dwukrotnego mistrza olimpijskiego, a dziś prominentnego działacza tej dyscypliny. Kolejne rekordy bili też wspomniany Topurow i nowa gwiazda tej dyscypliny Naum Szałamanow, lepiej znany jako Naim Sulejmanoglu. 17-letni Bułgar tureckiego pochodzenia w samym tylko 1984 roku ustanowił siedem rekordów świata.

W Warnie dziennikarze mogli jeszcze podglądać siłaczy na zapleczu, wchodzić do sali treningowej, patrzeć, jak przygotowują się do występu. Młody Szałamanow zachowywał się podczas rozgrzewki jak dobrze funkcjonujący automat. Zakładał na gryf coraz większe ciężary, obok stał legendarny trener Iwan Abadżijew i coś pokrzykiwał. Na twarzy geniusza sztangi nie było śladu emocji. Najpierw rwanie, następnie podrzut. Ciężary, jakie dźwigał na tej rozgrzewce, były bardzo wysokie, wystarczające, by wygrać zawody. I oczywiście wygrał je w wielkim stylu, podobnie jak kilku jego kolegów. Nagrody za sukces były olimpijskie: samochód marki Łada plus 10 tysięcy dolarów.

Minęły dwa lata i, tym razem w Sofii, podczas MŚ, znów był dumą Bułgarów. Rok wcześniej wywalczył mistrzowski tytuł w Szwecji, tu też nie miał sobie równych. Ustanowił dwa rekordy świata, srebrnego medalistę wyprzedził o 45 kg. Ale już wtedy szeptano po kątach, że ma propozycję, by przenieść się do Turcji, kraju swoich przodków. Ochrona chodziła za nim krok w krok. I ponoć właśnie z obawy, że może uciec, nie oglądaliśmy go w 1985 roku w Polsce, gdy w katowickim Spodku rozgrywano mistrzostwa Europy.

Z Australii do Turcji

Jego spektakularna ucieczka w Australii w grudniu 1986 roku, gdzie zostawił swoich bułgarskich kolegów podczas Pucharu Świata w Melbourne, który oczywiście wygrał, to materiał na sensacyjny film, godny hollywoodzkiego kina akcji. Wojnę agentów służb specjalnych wygrali tam Turcy, ich perfekcyjnie przygotowywany od roku scenariusz okazał się skuteczny. Bułgarscy agenci nie byli w stanie temu zapobiec. Warto dodać, że plan był uzgodniony z tureckim Ministerstwem Spraw Zagranicznych, a o wszystkim wiedział ówczesny premier Turgut Ozal.

Dziś wiemy, że Szałamanow wyparował jak kamfora z małej chińskiej restauracji, do której przyszedł wraz z bułgarską ekipą. Uciekł tylnymi drzwiami w toalecie i został przewieziony żółtym datsunem do tureckiego domku kawowego w tym mieście. Kolejne etapy ucieczki to meczet, gdzie wtopił się w tłum modlących się Turków, następnie Canberra i turecka ambasada w stolicy Australii. Tam zapadły decyzje, jak wyglądać będzie dalsza faza tej sensacyjnej akcji. Mistrza sztangi wsadzono do rejsowego samolotu odlatującego do Londynu, skąd prywatnym odrzutowcem premiera Ozala poleciał przez Stambuł do Ankary. Witały go tam tłumy ludzi, a on stał na platformie dużego samochodu jak bohater narodowy i chyba nie docierało do niego to, co się stało.

Bułgarzy walczyli jeszcze o niego przez kilkanaście miesięcy, najpierw zawieszając na rok, a później grożąc, że nigdy nie zgodzą się na jego olimpijskie występy pod obcą flagą.

Pieniądze zrobiły jednak swoje. Za 1,2 miliona dolarów, które jak w szpiegowskim filmie przekazano im w teczce na granicy turecko-bułgarskiej, odstąpili od swoich żądań.

I tak narodził się Naim Suleymanoglu, zdobywca trzech złotych medali olimpijskich (Seul – 1988, Barcelona – 1992, Atlanta – 1996) dla Turcji. Dla nowej ojczyzny wywalczył też pięć tytułów mistrza świata. O czwarte olimpijskie złoto postanowił walczyć w Sydney (2000), ale trzykrotnie nie wyrwał sztangi ważącej 145 kg i odpadł z rywalizacji.

Ludzie z najbliższego otoczenia tureckiego geniusza sztangi mówią, że decyzja o starcie w Sydney to błąd, ale naciski były ogromne. Zgoda, gdyby wygrał, byłby jedynym, który czterokrotnie stawał na najwyższym stopniu olimpijskiego podium, ale ryzyko, że się nie uda, było duże. Wszyscy pamiętali przecież doskonale, co wydarzyło się w Atlancie cztery lata wcześniej.

Dwaj przyjaciele z pomostu

Jego pojedynek z Grekiem (rosyjskiego pochodzenia) Waleriosem Leonidisem był godny greckiej tragedii. Suleymanoglu wygrał, pobił rekordy świata i jako pierwszy ciężarowiec w historii zdobył trzeci złoty medal, mając przy sobie jak za dawnych lat bułgarskiego maga sztangi Iwana Abadżijewa, którego za duże pieniądze ściągnięto do Turcji. Mimo to niewiele brakowało, by mówiący po turecku Leonidis (jego dziadkowie pochodzili z Tranbzoru) go wtedy pokonał. Spalił jednak ostatnią próbę w podrzucie na rekordowym ciężarze 190 kg i musiał się zadowolić srebrem. Nie wszyscy wiedzą, że Leonidis był w tamtym okresie nie tylko największym rywalem Naima Suleymanoglu, ale też jego największym przyjacielem. Mogli sobie pogadać nie tylko po turecku, ale też po rosyjsku, co ich mocno łączyło. Kiedy po przegranym konkursie w Atlancie Leonidis podszedł do Naima i powiedział mu: – Jesteś najlepszy, ten wziął go za rękę i podniósł ją w górę, mówiąc: – Nie, Walerios, obaj jesteśmy najlepsi.

Wtedy, wydawało się nieodwołalnie, powiedział „dość". Prawdę mówiąc, nikt nie wie, dlaczego raz jeszcze zdecydował się rzucić wszystko na szalę i stanąć na pomoście w Sydney. Gdyby wygrał, byłby bogiem ciężarów, dokonałby niemożliwego i powiększył i tak już wielką fortunę.

Ale po zmianie kategorii wagowych, po kilkuletniej przerwie mógł liczyć tylko na swój geniusz i nieprawdopodobną zdolność wygrywania. Wiedział przecież, że Nikołaj Peszałow, tak jak on uczeń Iwana Abadżijewa, zdolny jest do rzeczy wielkich, do rekordów świata i zwycięstwa, podobnie jak Leonidis w Atlancie.

Mimo to Naim podjął wyzwanie. Miesiąc wcześniej na łamach „Sydney Morning Herald" powiedział: „Wierzę, że wygram znacznie łatwiej niż cztery lata temu. Srebro czy brąz mnie nie interesuje. Liczy się tylko złoto. Ostatnio, gdy przyjaciele namawiali mnie, bym zrezygnował, odpowiedziałem: Pamiętajcie, że mam dobre wspomnienia z Australii. Jeśli obiecałem, że wygram, to nie mogę się teraz wycofać. Zagram o wszystko".

Dramat przy brawach

Reprezentacyjny Convention Centre, położony tuż przy Darling Harbour, centralnym miejscu igrzysk, stworzony jest do takich dramatów, jaki rozegrał się w tamten niedzielny wieczór na oczach kilku tysięcy osób. Naim Suleymanoglu, jak na wytrawnego gracza przystało, podbił stawkę wysoko. Rywalizację rozpoczął od 145 kg. Gdy nie wyrwał żelaza po raz pierwszy, powiało chłodem. Przecież to był ten sam maleńki Herkules o twarzy dziecka, który w swoim życiu pobił prawie 50 rekordów świata. Jak to możliwe? Druga próba była tak samo nieudana jak pierwsza. Nieżyjący już Waldemar Baszanowski, dwukrotny mistrz olimpijski, wtedy prezydent Europejskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów, tylko westchnął. „Zrobił ten sam błąd co ja w Monachium w 1972 roku. Nie potrafił odejść w glorii sławy. Jeszcze raz chciał udowodnić światu, jaki jest wielki".

W trzeciej, ostatniej, próbie, chyba już świadom klęski, Naim wyrwał sztangę z łatwością. Ludzie wstali z miejsc, w górę powędrowały tureckie flagi, ale w tym samym momencie huk spadającego na pomost żelaza zagłuszył krzyk radości. Drobny błąd techniczny zniweczył cały wysiłek. „Dwanaście lat temu w Seulu, w podobnej sytuacji, stojąc na piętach, utrzymał sztangę. Teraz zabrakło mu siły" – krótko skomentował Baszanowski. Cisza w wypełnionym do ostatniego miejsca Convention Centre trwała wieczność, ale zaraz rozległy się ogłuszające brawa. Tak żegnano jednego z największych sportowców dekady, Naima Suleymanoglu, który w tym momencie przestał się liczyć w rywalizacji. „Kieszonkowy Herkules" podzielił los tych wszystkich mistrzów, którzy nie wiedzieli, kiedy odejść. Tych, którzy przegrali z czasem i własną ambicją.

Złoty medal w tej kategorii zdobył Nikołaj Peszałow. Gdyby nie to, że nie mógł znieść metod treningowych Iwana Abadżijewa, stojąc na podium w Sydney, słuchałby hymnu bułgarskiego. Ale ten wysoki, szczupły, 30-letni siłacz wybrał na swą drugą ojczyznę Chorwację, zdobył dla niej pierwszy złoty medal olimpijski w ciężarach i wyrównał rekord świata w dwuboju wynikiem 325 kg (150, 175).

Król życia

Naim dużo palił, nie stronił od alkoholu, ale nie był jedynym dalekim od abstynencji mistrzem. Mówiono, że jest królem życia, milionerem, a zakochana w nim Turcja spełni każde jego żądanie, da mu tyle złota, ile potrzeba. Ale szczęśliwym człowiekiem chyba nie był, choć wszyscy starali mu się nieba przychylić. Kiedy przyleciał do Turcji, ówczesne władze ciężarowego związku były nawet gotowe załatwić mu dziewczynę do towarzystwa, byle tylko nie czuł się samotny.

Kiedy na mistrzostwach Europy w Cardiff wystartował po raz pierwszy w nowych barwach, nie mówił jeszcze po turecku, ale zainteresowanie jego występem było ogromne. Hala, w innych dniach pusta, pękała w szwach. Niedawni jeszcze koledzy z Bułgarii unikali go jak ognia, ale na pomoście walczyli z nim dzielnie, choć nieskutecznie.

Kilka miesięcy później wygrał swoje pierwsze igrzyska olimpijskie w Seulu, bijąc sześć rekordów świata, i wysłuchał tureckiego hymnu. Jednak niewiele brakowało, by tam nie poleciał, bo ciężko zachorował na żółtaczkę. Zabrano go do szpitala wojskowej akademii medycznej, zapewniono najlepszych lekarzy, którzy odradzali start w igrzyskach. Tureccy działacze przekonywali, by zrezygnował z olimpijskiego występu, mówiąc, że jest dla nich cenniejszy niż złoto, które może zdobyć. Ale on się uparł, że wystąpi w Seulu. Ponoć sam premier Turgut Ozal ściągnął wybitnego irańskiego profesora, który w krótkim czasie postawił Naima na nogi. Ale wątpliwości co do formy mistrza pozostały, jego rywalem na olimpijskim pomoście był przecież słynny Bułgar, dawny kolega, Stefan Topurow.

Cały świat żył wtedy rywalizacją wielkich sprinterów Bena Johnsona i Carla Lewisa, a później dyskwalifikacją tego pierwszego. Ale jak wspomina po latach jeden z tureckich dziennikarzy, dla nich istniał w Seulu tylko Naim Suleymanoglu, tylko on był tematem niekończących się dyskusji, informacja, ile wypił tego dnia kaw, była ważniejsza od innych.

Kiedy na olimpijskim pomoście nokautował Topurowa, wyprzedzając go o 30 kg i bijąc kolejne rekordy, tureckie ulice były puste. Trafił wtedy na okładkę magazynu „Time", był twarzą podnoszenia ciężarów na świecie.

Mało kto wie, że po ucieczce do Turcji nie uchylał się od obowiązkowej służby wojskowej. W 1994 roku on, dwukrotny wtedy mistrz olimpijski, służył osiem miesięcy w oddziale czołgowym. Nigdy o tym głośno nie mówił, nie chwalił się, jakim to jest tureckim patriotą. Dla niego to było zupełnie normalne.

Tak jak niesportowy tryb życia. Palił i popijał również wtedy, gdy wygrywał. Przypadkowy seks też nie był mu obcy. Mówił zresztą o tym otwarcie. Nieco mniej już o tym, że szczęścia w życiu osobistym nie zaznał zbyt wiele. Być może dlatego, że to on opuścił rodzinę i miał wyrzuty sumienia?

Samotność bohatera

Kiedy skończył karierę, wydawało się, że zostanie działaczem wielkiego formatu, po cichu marzył o fotelu prezesa tureckiej federacji. Wszyscy go przecież znali, nie tylko w Turcji. Do Białego Domu zaprosił go nawet Ronald Reagan, najbardziej znani ludzie na świecie robili sobie z nim zdjęcia, prosili o autografy. A tu nagle okazało się, że nikt go nie chce, choć był znakomitym fachowcem, znał się na ciężarach jak mało kto. To on tak naprawdę przeszkolił Halila Mutlu, inną turecką legendę tej dyscypliny, podobnie jak Naim trzykrotnego mistrza olimpijskiego.

Nie wyszło mu też w polityce, podupadł na zdrowiu, z czym nie mógł się pogodzić, był coraz bardziej zgorzkniały i odsunął się w cień.

Ostatnio było o nim cicho, sukcesy poza pomostem widać nie były mu pisane. Dopiero teraz wiemy, że cierpiał na marskość wątroby, że konieczna była transplantacja, a problemy, które wystąpiły po przeszczepie, przyczyniły się do jego śmierci. Zmarł w szpitalu w Stambule w minioną sobotę w wieku 50 lat. Takiego mistrza jak on długo nie będzie.

Po jego śmierci w jednej z tureckich gazet napisano, że można było okazać mu więcej lojalności za to, co zrobił dla tego kraju, że społeczność sportowa nie spłaciła wszystkich długów, które u niego zaciągnęła. Rekompensaty finansowe miał, ale pieniądze to nie wszystko. Dostawał tyle złota, ile chciał, domy, prezenty, ale to rzeczy ulotne. Oczekiwał czegoś więcej, najbardziej tego, że zostanie doceniony, jak już zszedł z pomostu. A tego właśnie chyba zabrakło najbardziej. ©?

Chciał być zapaśnikiem lub piłkarzem, ale warunki fizyczne sprawiły, że został „Kieszonkowym Herkulesem". Miał zaledwie 147 cm wzrostu, krótkie ręce i nogi, nisko osadzony środek ciężkości. A tacy najlepiej sprawdzają się w podnoszeniu ciężarów, niegdyś sporcie narodowym Bułgarów.

Urodził się w miejscowości Mocziłgrad, w prowincji Kardżali, zamieszkiwanej przez mniejszość turecką, jako Naim Sulejmanow, ale już na początku kariery, tak jak 900 tysięcy Bułgarów tureckiego pochodzenia, za sprawą dekretu Todora Żiwkowa i jego polityki kulturowej asymilacji został zmuszony do zmiany nazwiska na bułgarskie. W efekcie tych działań z Bułgarii wyjedzie ponad 300 tysięcy Turków, po latach również cała rodzina Sulejmanowa.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów