Polska animacja ma się bardzo dobrze. Jak niedawno doniósł amerykański magazyn „Variety", dwie polskie koprodukcje – polsko-fińska „Magiczna zima Muminków" (2017) Jakuba Wrońskiego i Iry Carpelan oraz polsko-brytyjski „Twój Vincent" (2017) Doroty Kobieli i Hugh Welchmana – znalazły się w gronie 26 najlepszych pełnometrażowych animacji świata, które mają szanse na statuetkę Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Ponadto etiuda Renaty Gąsiorowskiej „Cipka" (2016), zrealizowana w łódzkiej Szkole Filmowej pod opieką artystyczną Mariusza Wilczyńskiego i Joanny Jasińskiej, wygrała prestiżowy festiwal amerykański AFI-FEST, organizowany przez American Film Institute, a to ponoć – jak twierdzą fachowcy – prawie pewna oscarowa nominacja. „Prawie" wprawdzie „robi wielką różnicę", ale film Gąsiorowskiej uzbierał już w ciągu kilkunastu miesięcy ponad dwadzieścia festiwalowych trofeów, m.in. w Austin, Bilbao, Clermont-Ferrand, Chicago, Dreźnie, Lille, Lipsku, Wiedniu i Zagrzebiu – więc kto wie? Przed ponad trzydziestu laty taki efektowny festiwalowy tour zaliczył Zbigniew Rybczyński ze swym „Tangiem" (1980), zakończony oscarową statuetką w 1983 r.
Sukces „Tanga" był potwierdzeniem jakości tzw. polskiej szkoły animacji, która od momentu swych narodzin, na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku, ma ustaloną na świecie markę. Ćwierć wieku później nagrodę Akademii Filmowej otrzymał polsko-brytyjski „Piotruś i wilk" (2006) Suzie Templeton (z fantastyczną scenografią Marka Skrobeckiego). Notabene, kontrkandydatem była wtedy animacja inspirowana twórczością Witkacego – „Madame Tutli-Putli" (2007) zrealizowana przez Chrisa Lavisa oraz Macieja Szczerbowskiego, poznaniaka mieszkającego w Kanadzie. Warto także przy okazji wspomnieć o Leopoldzie Stokowskim, brytyjskim dyrygencie polskiego pochodzenia, który w 1942 roku dostał Specjalnego Oscara za animowaną „Fantazję" (1940) wyprodukowaną przez Walta Disneya.
Na początku było słowo
Choć w tym roku obchodzimy jubileusz 70-lecia polskiej animacji, to narodziła się ona znacznie wcześniej, choć nie filmy są tego dowodem, ale... słowa. Już trzy dekady po paryskiej premierowej prezentacji kinematografu Karol Irzykowski, znany krytyk, pisarz i tłumacz, wieszczył świetlaną przyszłość artystyczną kina animowanego. W wydanej w 1924 roku „Dziesiątej Muzie. Zagadnieniach estetycznych kina" pisał, że z „filmu rysunkowego, tego dotychczas embrionu (...) kiedyś rozwinie się wielki, właściwy film przyszłości". Trafnej, wnikliwej teorii nie towarzyszyły – niestety – innowatorskie realizacje.
Na nie – poza pewnymi próbami (m.in. filmy Feliksa Kuczkowskiego, Franciszki i Stefana Themersonów), które choć niezwykle interesujące, należy traktować jedynie jako eksperymenty – trzeba było poczekać do czasów powojennych. Przy tej okazji warto wspomnieć o działalności Władysława Starewicza (1882–1965), pioniera filmu lalkowego, często nazywanego „ojcem duchowym polskiej animacji". Wprawdzie artysta był Polakiem i często ten fakt w publicznych wystąpieniach podkreślał, jednak swe filmy realizował wyłącznie w Moskwie, a po opuszczeniu Rosji – w Paryżu.
Pierwszą powojenną polską animacją był – utrzymany w konwencji tradycyjnej baśni – lalkowy film Zenona Wasilewskiego „Za króla Krakusa" (1947), pełna suspensu, ale i nieco „grubo ciosana" ekranizacja znanej legendy o straszliwym smoku oraz jego pogromcy, sprytnym szewczyku, który poradził sobie z okrutną bestią za pomocą nadzianego siarką barana.