Janusz Piechociński opowiada o PSL i swoich relacjach z Waldemarem Pawlakiem

Waldek wyciął mnie i PSL zbyt wiele numerów. Chodził po mediach i mówił, że Piechociński padł na kolana na kongresie i ciągle nie może wstać. Montował koalicję przeciwko mnie, żeby partia nie wystawiła własnego kandydata na prezydenta.

Aktualizacja: 12.11.2016 15:19 Publikacja: 10.11.2016 08:09

Nowoczesna chadecja czy związek zawodowy dawnego aparatu ZSL? Janusz Piechociński na V kongresie PSL

Nowoczesna chadecja czy związek zawodowy dawnego aparatu ZSL? Janusz Piechociński na V kongresie PSL, listopad 1996 roku.

Foto: Reporter, Andrzej Iwańczuk

Plus Minus: Pana najsilniejsze wspomnienie z Sejmu I kadencji, który był pana pierwszą kadencją w parlamencie?

Janusz Piechociński, były wicepremier i prezes PSL: Dzień, w którym posłowie chodzili do tajnej kancelarii w Sejmie i odbierali swoje życiorysy, czyli kopertę z informacją, czy byli agentami SB.

Mówi pan o lustracji, którą przeprowadził Antoni Macierewicz, wówczas szef MSW w rządzie Jana Olszewskiego?

Tak. Nie zamierzałem iść po tę kopertę, bo przecież wiedziałem, że nie współpracowałem z SB. Ale patrzyłem na posłów, którzy odebrali swoje koperty i coraz bardziej czułem się nieswojo. Emocje były ogromne, niektórzy płakali, inny się wściekali. Był taki poseł od nas, który wyjął tę kartkę z koperty, przeczytał, że był agentem, na moich oczach wypił pół litra wódki, wziął pustą butelkę i wybiegł szukać Antoniego Macierewicza, żeby go zabić. Później się okazało, że to był jeden z tych pomylonych przypadków. Około godz. 15 po południu nie wytrzymałem i też poszedłem po swoją kartkę. W takiej aurze niełatwo się tę kopertę otwierało.

Silne emocje towarzyszyły nie tylko lustracji, ale i odwoływaniu rządu Olszewskiego.

Oczywiście. Sejm pierwszej kadencji w ogóle był bardzo nieustabilizowany nie tylko partyjnie czy politycznie, ale i emocjonalnie. 18 klubów i kół poselskich (w tym trzy kluby ludowe), Jacek Soska jako główny kawalarz i niekończące się debaty parlamentarne. Debata na temat suszy trwała do 4.50 rano i mimo że posłowie ludowi zawzięcie debatowali, niebo się nie zlitowało i nie spadła ani kropla deszczu (śmiech). W PSL odpowiadałem za kontakty z prawicą i byłem głównym medialnym tłumaczem, co też partia matka ma na myśli. I zawsze miałem własne zdanie. Przykładowo, wbrew temu, co zostało ustalone z prezydentem Lechem Wałęsą, przekonywałem klub, żebyśmy nie głosowali za odwołaniem gabinetu Jana Olszewskiego.

Przecież Waldemar Pawlak miał zostać premierem po obaleniu Olszewskiego. Chyba wówczas przestał pana lubić?

Rząd Olszewskiego i tak by upadł, bez naszej pomocy. A nam długo pamiętano, że przyczyniliśmy się do jego odwołania. Oczywiście Waldkowi nie spodobała się moja przemowa. Nie znosił samodzielności myślenia. No i nie po to się dostaje władzę na tacy, żeby ją odrzucać. Ale to ja go wytypowałem jako kandydata frakcji młodych na prezesa PSL, potem wygrał kongres i tak się zaczęła jego kariera.

Wasz klub na początku lat 90. wsławił się rozmaitymi ekscesami obyczajowymi.

Najgłośniejsze ekscesy miały miejsce w Sejmie X kadencji. Za moich czasów jedyne żartobliwe działania były autorstwa Soski, który nabił wełnianą włóczką fajkę Włodzimierza Cimoszewicza, do słynnego termosu Jacka Kuronia wlał dużo mocniejszy trunek niż zwykle tam był albo po debacie nad sytuacją w rolnictwie zabrał buty śpiącemu na sali posłowi Porozumienia Ludowego. I ten biedak w skarpetkach po śniegu wędrował do pokoju w hotelu poselskim, bo przejście podziemne zostało akurat zagrodzone.

Ale elementy obyczajowe też się zdarzały. W I kadencji Klub PSL zorganizował sylwestra w Sejmie. Było to pierwszy i ostatni raz, bo tygodnik NIE opublikował zdjęcia z tej imprezy, m.in. Aleksandra Bentkowskiego w tańcu z podpisem: Aleksander Bentkowski przetańczył całą noc z piękną żoną, a to akurat była żona Soski. Na szczęście pani Bentkowska była na tym balu i wiedziała, że to był jeden taniec, a nie cała noc. Wspominam te pierwociny polskiej demokracji jako ciekawe przeżycie.

Ale gdy Waldemar Pawlak został na miesiąc premierem i kompletował swój rząd, to już nie było tak wesoło, prawda?

Rzeczywiście. Ja już po tygodniu przestałem wierzyć, że ten rząd uda się powołać. Widać było brak determinacji u naszych partnerów. Byliśmy potrzebni, żeby rozwiązać parę problemów Wałęsy w resortach siłowych. A gdy zostało to zrobione, nikomu już nie zależało na rządzie Pawlaka. My też zdawaliśmy sobie sprawę, że bardzo trudno będzie wyjaśnić naszym wyborcom współrządzenie z Unią Demokratyczną, odpowiedzialną za szokową transformację Leszka Balcerowicza. Na dodatek prawica zaczęła budować legendę, że ciemne siły obaliły najlepszy w historii patriotyczny rząd.

Uważa pan, że daliście się wtedy wykorzystać?

Nie, bo rok później odbyły się wybory i uzyskaliśmy w nich bardzo dobry wynik. Ale pewien niesmak pozostał. Przyczyniliśmy się do pogłębienia podziałów społecznych. A przecież sami byliśmy po bardzo trudnym procesie jednoczenia ruchu ludowego. Nasz poprzedni lider, Roman Bartoszcze, który miał świetne nazwisko, nie nadawał się do polityki. Po nieudanych dla niego wyborach prezydenckich tak się bał krytyki kolegów, że nie przyszedł na Radę Naczelną, a na następnej Radzie opowiadał, że latał helikopterem i pilnował, czy Rosjanie nie przekraczają granicy. Takie to były czasy.

Ale w 1993 roku, gdy odnieśliście historyczne zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, waszym liderem był już Pawlak, który jako premier dawał się nieźle we znaki SLD, waszemu koalicjantowi.

Pamiętam Radę Naczelną po wygranych wyborach w 1993 roku. Wysłuchałem butnych przemówień moich kolegów i powiedziałem: „Słuchajcie, trochę więcej pokory, w tych wyborach nawet krowa z napisem PSL brała mandat". Na to wstał oburzony Zbyszek Mierzwa, słynny trybun z Przemyśla, i nawymyślał mi od wrednych inteligentów.

Ale nie dlatego w koalicji SLD–PSL nieustannie iskrzyło.

Koledzy z SLD nigdy się nie pogodzili z faktem, że PSL może mieć premiera. Byli przecież światowcami, którym się wszystko należy, a tu raptem jakiś PSL-owiec zostaje szefem rządu. Aleksander Kwaśniewski, ówczesny lider SLD, złoty minister rządu Rakowskiego, nie mógł ścierpieć, że to nie on trzyma w ręku długopis. Na dodatek Lech Wałęsa w pewnym momencie zaczął dążyć do konfrontacji z rządem, bo wiedział, że wybory prezydenckie w 1995 roku może wygrać tyko dzięki polaryzacji społeczeństwa. Znaleźliśmy się w klinczu. A gdy się okazało, że gospodarka zaczęła się odbijać po transformacji, to Sojusz i prezydent uznali, iż PSL stało się zbyt silne. Dlatego Kwaśniewski dogadał się z Mieczysławem Wachowskim, że jeżeli Pawlak zostanie usunięty ze stanowiska szefa rządu, to on nie będzie kandydował na prezydenta. To był ten jego wielki blef i dlatego Wałęsa tak go później nienawidził. Ale wcześniej wspólnie doprowadzili do usunięcia Pawlaka z fotela premiera.

Jaki był PSL w tamtej kadencji?

Na początku czuliśmy się fantastycznie. Zdobyliśmy 132 mandaty w Sejmie i 36 w Senacie. Do tego doszły stanowiska rządowe. Ale to dobre samopoczucie szybko się ulotniło. W 1994 roku pojawiła się sprawa Stefana Kawalca, wiceministra finansów, którego Pawlak zdymisjonował w związku z prywatyzacją Banku Śląskiego. Na to obraził się Marek Borowski, minister finansów z SLD, i odszedł z rządu. Waldek zaproponował mi wtedy sekretarza stanu w Ministerstwie Finansów, a ja odmówiłem. Nie byłem specjalistą od bankowości, a trzeba było zastąpić Kawalca i po nim posprzątać. Waldek od tego czasu zawsze mi to wypominał i jeszcze dodawał, że jestem ambicjonerem, bo proponował mi wiceministra finansów, a ja odmówiłem, bo chciałem być pełnym ministrem. A ja po prostu nie miałem wiedzy operacyjnej o bankowości, nie znałem ludzi i nie mogłem w biegu przejmować tej działki.

W którym momencie koalicja z SLD zaczęła się sypać?

Gdy tylko SLD umocnił się w terenie i uznał, że po demokratycznie wygranych wyborach może wszystko. Czyli bardzo szybko. Politycy SLD, z wyjątkiem Józefa Oleksego, nie rozumieli PSL. Sadzili się na elitę, na takich, którzy mają zawsze rację, rozumieją Zachód, mają ten sznyt międzynarodowy. A tymczasem w terenie były okręgi wyborcze, gdzie mieliśmy większe poparcie niż oni, czego nie mogli znieść. W pewnym momencie zaczęli nam dawać do zrozumienia, że mamy nie podskakiwać, bo w razie czego dobiorą sobie głosy w Sejmie od kogoś innego. A gdy rozpoczęli operację odbierania nam wyborców, gdy jakoby wszystko, co dobre, wychodziło z SLD, a co złe – z PSL, było już właściwie po koalicji. Szczególnie gdy mieli swojego prezydenta i premiera. Wtedy zaczęła się jazda bez trzymanki. Przecież w desperacji zgłosiliśmy nawet wniosek o odwołanie własnego premiera Włodzimierza Cimoszewicza.

No bo – jak sam pan kiedyś powiedział – chcieliście być w rządzie i opozycji jednocześnie.

To dotyczyło naszych kontaktów z wyborcami. Gdy Pawlak odszedł z rządu, a wicepremierem i ministrem rolnictwa został Roman Jagieliński, który był lojalny wobec ustaleń rządowych, w terenie nie miał kto bronić naszych własnych ministrów. Ja przerabiałem podobną sytuację jako wicepremier. Gdy Stanisław Kalemba przestał być ministrem rolnictwa, to cała ludowa Wielkopolska negowała działania jego następcy Marka Sawickiego. Posłowie PSL z tego regionu w kampanii parlamentarnej bardziej krytykowali niż chwalili Sawickiego. Na początku lat 90. partia była jeszcze mniej dojrzała i to zjawisko było gigantyczne. Nasze własne doły partyjne stawały się coraz bardziej krytyczne i roszczeniowe. Z kolei Romek Jagieliński przestał słuchać prezesa Pawlaka: powoływał własnych ludzi, podejmował autonomiczne decyzje i partia zaczęła się rozjeżdżać.

Czy z tego powodu przegraliście wybory w 1997 roku?

Powody były trzy: rozjeżdżanie się partii, o którym mówiłem, udział Kościoła w kampanii parlamentarnej po stronie AWS i wizyta papieża, która wytworzyła pozytywne przesłanie dla wartości patriotycznych. Tymczasem my byliśmy w koalicji z liberalnym SLD, a więc dla nas była to atmosfera niekorzystna. Poza tym w samym PSL toczyła się wówczas dyskusja, czy mamy być upartyjnionym związkiem rolników i dawnego aparatu ZSL, czy też powinniśmy zostać nowoczesną chadecją. Postawiliśmy na to pierwsze rozwiązanie, a skutki były opłakane. Nasza walka o KRUS, o dotacje dla rolników odcięła nas wówczas skutecznie od innego elektoratu. A wiejski wyborca i tak był niezadowolony. Szczególnie po powodzi i słynnej wypowiedzi Cimoszewicza o ubezpieczeniu plonów. Jak widać, można przegrać wybory i przy 7-procentowym wzroście PKB.

Wspominał pan o Józefie Oleksym, że najlepiej z SLD rozumiał PSL. Jak pan sądzi, dlaczego?

Może dlatego, że urodził się pod Nowym Sączem, spędził lata w Białej Podlaskiej, a może dlatego, że przymierzał się do sukienki duchownej. Z elity SLD lubiliśmy go najbardziej. Zawsze był takim przyjaznym, ciepłym kaznodzieją, który się nie wywyższa. Poza tym jako premier, a wcześniej jako marszałek Sejmu wytworzył dobre więzi z posłami. Dlatego oskarżenie go o szpiegostwo przez szefa MSW po prostu nas zszokowało. Nie była to przyjemna sytuacja.

Parę takich zdarzeń miałem w czasie kariery politycznej. Gdyby Wiesław Woda, który leżał w szpitalu, nie był tak zdeterminowany, żeby jechać do Smoleńska, to prawdopodobnie ja znajdowałbym się w prezydenckim samolocie, który się rozbił. A na pogrzebie Edwarda Wojtasa, który zginął w tej katastrofie, mój znajomy ze Związku Młodzieży Wiejskiej, Franio Cieplak, na widok konduktu pogrzebowego przeskoczył przez cmentarny mur, żeby do nas dołączyć, wylądował na starym grobowcu, załamała się pod nim płyta i zginął na miejscu. A my staliśmy 200 metrów dalej.

To niesamowita historia. W PSL zawsze dużo się działo. Pamięta pan, w jakich okolicznościach Jarosław Kalinowski obalił Pawlaka i został szefem PSL?

Sprawa była prosta: dostaliśmy lanie od wyborców w 1997 roku i działacze żądali głów. Waldek był przekonany, że się obroni, bo miał dwa, trzy głosy przewagi w Radzie Naczelnej, ale kilku jego stronników przeszło do obozu przeciwnego. Wśród nich byli: Marek Sawicki, który był wiceministrem komunikacji ds. telefonizacji wsi, i sam Kalinowski. A w PSL przy takich rozliczeniach liderem zostaje ktoś z grupy aktualnego prezesa, bo opozycja nie jest w stanie przeforsować własnego kandydata. Waldek tego nie uwzględnił i wielce się zdziwił, gdy nowym liderem został właśnie Kalinowski.

Później krążyło takie powiedzenie, że Pawlak na spotkaniach partyjnych nigdy nie siada tyłem do drzwi, żeby mu koledzy nie wbili noża w plecy. Ale przegranej w 2012 roku też się nie spodziewał.

Spokojnie! PSL to partia demokratyczna i lider odchodzi w naturalny sposób. Tak jak na Kongresie w listopadzie w 2012. W 2010 ogłosiłem, że będą walczył z nim o przywództwo. To było na Radzie Naczelnej po wyborach prezydenckich, podczas której Waldek atakował nas za swój słaby wynik w wyborach prezydenckich. Nie chciał się nawet poddać ocenie, czy ma moralne prawo do kierowania Stronnictwem. A gdy zgłosiłem wniosek o głosowanie w tej sprawie, który poparło zaledwie pięć osób na około setkę działaczy, Waldek zaczął sobie na mnie używać. Wtedy wstałem i powiedziałem: Waldek, informuję cię, że na najbliższym kongresie będę kandydował na prezesa. Wykonałem gigantyczną pracę i w przeddzień kongresu miałem 150 głosów przewagi.

Ale wygrał pan kilkunastoma głosami?

Bo tak przeprowadzono głosowanie, że było wiadomo, do której urny wrzucały głosy które województwa. I poszły sygnały do delegatów, że jeżeli ktoś podskoczy, to jego województwo może nie dostać odpowiedniego wsparcia od rządu. Ale ku zdumieniu wszystkich, w urnie, do której wrzucili głosy członkowie prezydium partii, znalazło się kilkanaście głosów na mnie (śmiech).

Wróćmy do Kalinowskiego. Jako prezes PSL średnio się spisał. Koalicja rządząca z SLD, którą zawarł w 2001 r., rozpadła się po półtora roku.

Ale gdyby nie Kalinowski, to nasi rolnicy nie wyszliby dobrze na integracji z Unią Europejską, bo SLD wywiesił białą flagę w kwestii interesów wsi.

A czy z perspektywy czasu nie uważa pan, że wasze udry z premierem Leszkiem Millerem, które zakończyły się rozpadem koalicji, to był błąd? Czy warto było z powodu winiet przechodzić do opozycji?

Gdyby PSL pozostało w tamtej koalicji do końca kadencji, to nie przekroczylibyśmy progu wyborczego. SLD zaczął znowu swoje stare gierki i wszystkie sukcesy przypisywał sobie. A nam na dodatek wyrósł konkurent w postaci Samoobrony, którą koledzy z SLD chcieli wprowadzić do rządu i tylko z powodu naszego zdecydowanego sprzeciwu do tego nie doszło. Byliśmy bici ze wszystkich stron. Dlatego wykorzystaliśmy winiety, żeby znaleźć się w opozycji, bo wtedy skala ataków jest mniejsza. To jest bolesne, ale takie zachowanie było wówczas racjonalne.

Skoro tak, to dlaczego Kalinowski przestał być prezesem PSL na rzecz Janusza Wojciechowskiego?

Bo nadchodziły wybory, a sondaże nie były optymistyczne. Poza tym to za jego prezesury popadliśmy w ogromne długi. Wymyśliliśmy Wojciechowskiego, który miał nas otworzyć na nowych wyborców. Pochodził ze wsi, ale nie był rolnikiem. Tyle że niespodziewanie zaczął zachowywać się nieracjonalnie. Ogłosił, że w wyborach parlamentarnych nie wystartuje PSL, tylko koalicja Zgoda z prof. Zbigniewem Religą, za którym stał Artur Balazs z Jerzym Kropiwnickim. W tajnym dokumencie zapisano nawet, że Wojciechowski będzie premierem, Religa prezydentem, a Kropiwnicki szefem Banku Centralnego. Tacy z nich byli fantaści. Mieliśmy oddać koalicjantom dwie trzecie miejsc na listach wyborczych, a szyld PSL w ogóle miał być nieobecny.

Nie zdradził wam tych planów, gdy wybraliście go na prezesa PSL?

Skądże. Dlatego po niespełna roku Wojciechowski został zamieniony na Pawlaka. I to ja zaproponowałem, żebyśmy wrócili do Waldka. W symboliczny sposób był to powrót do pozytywnego mitu PSL z czasów naszego wielkiego zwycięstwa wyborczego.

To może teraz też trzeba wrócić do tego mitu?

Jest młody Władek Kosiniak-Kamysz. Są inni z jego pokolenia. Rok temu przed wyborami Waldek wzywał do odmłodzenia kierownictwa PSL. Mam nadzieję, że był w tym szczery. Waldek wyciął mi i PSL zbyt wiele numerów. Chodził po mediach i mówił, że Piechociński padł na kolana na kongresie i ciągle nie może wstać. Montował koalicję przeciwko mnie, żeby partia nie wystawiła własnego kandydata na prezydenta. A przecież gdybyśmy nie mieli swojego kandydata w wyborach prezydenckich, to by nas to zabiło, bo nie bylibyśmy w stanie odkleić się od PO. Wreszcie, gdy przyszło do wyborów, zaczął hamletyzować, czy kandydować do Sejmu, czy do Senatu, z szyldem PSL czy bez. To moim zdaniem obniżyło nasz wynik o ok. 2 punkty procentowe i dało PiS większość mandatów w Sejmie.

Czyli wasze kiepskie wyniki to wina Pawlaka?

Tego nie mówię. Ale utrudniał mi życie od pierwszej chwili. Godzinę po mojej wygranej na kongresie jeden z jego popleczników otwarcie mi powiedział, że zaczyna się czas odbijania partii. Ja nie chciałem wojny. Nikogo nie zwolniłem z wyjątkiem Ewy Kierzkowskiej. W trzy lata spłaciłem 13,5 mln Skarbowi Państwa. Uporządkowałem sprawy materialne. Rozliczyliśmy dobrze cztery kampanie wyborcze. Inaczej wygląda kampania, jak się ma 30 mln złotych do wydania jak w 2005 r., a inaczej, gdy całość wydatków jest na poziomie 10 mln czy kilkuset tysięcy jak w prezydenckich.

Zwolnił pan też Kalembę.

Bo wpędził nas w kłopoty. Mieliśmy kryzys z powodu afrykańskiego pomoru świń, a on nie dość, że wyznaczył zagrożoną strefę na ogromnym obszarze Polski, to jeszcze opowiadał chłopom, że rząd skupi od nich świnie i przerobi na konserwy, które później rozda. Wie pani, ile kosztowałyby te konserwy? 21 zł za kilogram świniny. A świń było 400 tysięcy sztuk. Musiałbym mieć miliardy złotych, żeby to zrealizować. A Waldek Pawlak tylko mu wtórował. Przy czym wszystko to się działo w roku wyborczym. Po jego dymisji rozwiązaliśmy problem w dwa tygodnie.

Będzie pan jeszcze kandydował do Sejmu?

Nie wiem. Zawsze ciężko i uczciwie pracowałem. A wie pani, czego się nasłuchałem w kampanii? PiS rozpuszczało informacje, że przeze mnie trasa linii energetycznej została zmieniona, żeby nie szła przez moją posesję. I to było na ulotkach z moim zdjęciem. Dowiedziałem się, że co drugi dom w Magdalence jest mój, że moja żona rzuciła pracę, bo tak nam się dobrze powodzi, że przenieśliśmy się do luksusowego osiedla strzeżonego.

Nie ciągnie pana do realnego rządzenia?

Dla mnie to jest wybawienie, że jestem dzisiaj poza Sejmem. Jeszcze zdrowotnie odczuwam te 140 tysięcy kilometrów rocznie po kraju, tysiące spotkań i spraw do załatwienia. Od grudnia 2012 do listopada 2015 żyłem tylko pracą. Mam satysfakcję, bo GUS podliczył ubiegły rok i ogłosił, że wzrost PKB wyniósł 3,9 proc. Że w 2015 roku mieliśmy największy przyrost inwestycji zagranicznych i największą nadwyżkę w handlu zagranicznym. Sprzedaliśmy polskie jabłko mimo rosyjskiego embarga. Ciekawe, kiedy znowu będą takie wyniki, bo za lata 2016 i 2017 na pewno nie.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów