Zamiast stłoczonego tłumu ubranych w szare mundurki ludzi, którzy zadziwiająco równocześnie napierają po zapaleniu się zielonego światła na pedały, słyszymy ryk samochodowych silników i toniemy w chmurze gryzącego dymu.
Tak, to wciąż te same liczby, ale gigantyczną armię pekińskich dwukołowców zastąpiła równie wielka armia samochodów. Czy jest ich 9 milionów? Tego nie wiem, ale specjalnie bym się nie zdziwił, bo mimo wyraźnego polepszenia komfortu podróżujących samo tempo przemieszczania się po chińskiej stolicy nie zmieniło się na lepsze. Po wielopasmowych autostradach i nowoczesnych estakadach ruch toczy się w tempie wędrówki ślimaka. To rzecz jasna bolesne, zwłaszcza kiedy komuś wyjątkowo zależy na czasie. Można ze złości rwać włosy z głowy, siarczyście kląć i wariować za kierownicą.
Niestety, nic się nie poradzi. Pekińczycy zresztą przyzwyczaili się do spóźnień, podobnie jak do faktu, że niekiedy z dnia na dzień znikają olbrzymie bloki albo całe dzielnice, by ustąpić miejsca nowoczesnym hotelom i centrom handlowym. Padają więc pod ciosami maszyn wielkie stalinowskie mrówkowce, w których rodziły się i wychowywały miliony lokalnych milenialsów.
Czy czują jakiś sentyment albo żal? Znów trudno mieć o tym pojęcie, bo ciężko cokolwiek wyczytać z oczu ludzi, którzy w metrze, pociągu czy autobusie nie odrywają się od ekranu smartfona, nerwowo przesuwając po nim palcem i poprawiając słuchawki. To pokolenie, które cyfrowe wykluczenie przodków zastąpiło wykluczeniem się ze świata realnego. Pokolenie ludzi, których namacalna rzeczywistość interesuje tylko wtedy, gdy nie można od niej uciec. Praca, jedzenie, krótki epizod rozmowy z kierowcą albo konduktorem w metrze i znów oczy wbite w ekran. Tam jest prawdziwe życie.
Ale i ono kosztuje. To zresztą wkurza ich najmocniej. Trzeba te pieniądze zdobyć, najszybciej jak się da, najprostszymi ścieżkami.