Wybory w USA: Jak zagłosuje amerykańska młodzież

39 proc. młodych Amerykanów wychowanych w kulcie demokracji i recytujących w szkole z pamięci preambułę najstarszej konstytucji na świecie wolałoby dożywotnie sprawowanie urzędu przez Obamę od prezydentury Hillary Clinton bądź Donalda Trumpa. A 26 proc. wyraziło przekonanie, że lepszego prezydenta niż wybór spośród tej dwójki wyłoniłoby losowanie.

Aktualizacja: 05.11.2016 13:29 Publikacja: 04.11.2016 23:01

Młodzi zwolennicy Occupy Wall Street chcieli walczyć o „zmianę systemu”

Młodzi zwolennicy Occupy Wall Street chcieli walczyć o „zmianę systemu”

Foto: Bloomberg

"Niech to się wreszcie skończy" ­– głosi slogan wyborczy Wielkiego Meteorytu, niezależnego „kandydata" na prezydenta, na którego stawia wielu młodych Amerykanów. A to nie metafora. Naprawdę chodzi o kosmiczną skałę, która miałaby uderzyć w Ziemię, wybawiając USA od konieczności wyboru między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem.

Na pomysł, że zamiast wybierać między Trumpem a Clinton, można ściskać kciuki za kosmiczną katastrofę, miał wpaść 30-letni Ben Stucki, programista w firmie produkującej wiosła do kajaków. Buszując po internecie, Stucki natknął się na gorzko-śmieszny banner promujący „kandydaturę" Wielkiego Meteorytu. Postanowił zamówić naklejkę promującą niezwykłego kandydata, którą zamierzał nakleić na swoim samochodzie.

Ponieważ drukarnia, w której złożył zamówienie, nie chciała wydrukować mniej niż 50 egzemplarzy naklejki, Stucki sprzedał 49 niepotrzebnych mu egzemplarzy na Amazonie. Na zdjęcie jednego z samochodów, który opatrzono ową wlepką, trafił znany amerykański komik Chris Rock, który natychmiast pochwalił się znaleziskiem na Twitterze. I tak w amerykańskim internecie narodziła się „kampania" na rzecz Wielkiego Meteorytu.

Kariera Meteorytu nie ograniczyła się do mediów społecznościowych i wlepek na samochodach. Badacze z amerykańskiego University of Massachusetts Lowell we współpracy z portalem Odyssey zapytali reprezentatywną grupę Amerykanów między 18. a 35. rokiem życia (to tzw. pokolenie milenialsów) m.in. o Wielki Meteoryt. I co się okazało? Otóż 23 proc. młodych Amerykanów zadeklarowało, że wolałoby uderzenie wielkiego meteorytu w Ziemię od prezydentury Hillary Clinton bądź Donalda Trumpa. Gdyby prezydentem został Trump, wówczas uderzenie meteorytu z radością przyjęłoby 53 proc. ankietowanych.

Czytaj także:

Szokujące? Nie, szokujące odpowiedzi dopiero przed nami. 39 proc. ankietowanych – a przypomnijmy, że mówimy o młodych Amerykanach wychowanych w kulcie demokracji i recytujących w szkole z pamięci preambułę najstarszej konstytucji na świecie – wolałoby dożywotnie sprawowanie urzędu przez Obamę od prezydentury Clinton bądź Trumpa. A 26 proc. wyraziło przekonanie, że lepszego prezydenta niż wybór spośród tej dwójki wyłoniłoby losowanie.

I choć prof. Joshua Dyck, współodpowiedzialny za ośrodek badania opinii publicznej na Uniwersytecie Massachusetts Lowell, podkreśla, iż na deklaracje, że zagłada Ziemi byłaby lepsza od Trumpa i Clinton w Białym Domu, należy patrzeć z przymrużeniem oka, to jednak – dodaje – odpowiedzi wskazują na wysokie niezadowolenie z przebiegu wyborów prezydenckich w 2016 roku.

Oddajmy zresztą głos samym milenialsom: „Chciałbym, aby nasza demokracja była lepsza, taka, o jakiej uczą nas w szkole"; „Naprawdę liczę, że Wielki Meteoryt pojawi się wieczorem 8 listopada" (w dniu wyborów prezydenckich – red.); „Mam popcorn, napój i żelki! Jestem gotów na Wielki Meteoryt!"; „Gdyby meteoryt pojawił się w czasie prezydenckiej debaty, wybawiłby nasze dusze"; „Głosuję na Wielki Meteoryt, bo i tak wszyscy mamy przej...e, więc niech to będzie jedno śmiertelne uderzenie" – piszą młodzi inżynierowie, informatycy i biznesmeni na portalach społecznościowych. Trudno nie zauważyć w tych wpisach pewnej dozy sceptycyzmu co do demokratycznego święta, jakim w USA zwykły być wybory prezydenckie.

Między dżumą, cholerą a gorylem

Wicepremier Mateusz Morawiecki, wypowiadając się w maju na temat wyborów prezydenckich w USA, określił równie trafnie, co mało dyplomatycznie wybór między Clinton a Trumpem mianem wyboru między dżumą a cholerą. Podobnie o amerykańskiej demokracji mówił niedawno prezydent Iranu Hasan Rouhani, który drwił z systemu nakazującego wybierać między dwoma złymi kandydatami.

Tym, co skłania amerykańskich milenialsów do wypatrywania na niebie meteorytu, jest właśnie ów tragiczny wybór. Trump – jak zauważa w rozmowie z „Plusem Minusem" amerykanista z WAT i publicysta tygodnika „wSieci" dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas – jest pierwszym w historii USA kandydatem na prezydenta, który wcześniej „nie był nawet szeryfem na wsi" albo chociaż oficerem amerykańskiej armii. Innymi słowy, urząd prezydenta byłby pierwszym stanowiskiem w służbie publicznej, które objąłby Trump.

A to i tak najmniejsza z wad kandydata, który chce oddzielić się od Meksyku murem, proponował, by zakazać wjazdu do USA muzułmanom, i – jak wynika z ujawnionych w czasie kampanii nagrań – uważa, że każda kobieta chętnie mu ulegnie. Największym grzechem Trumpa jest jednak brak spójnego programu i wizji Ameryki. Za hasłem: „Uczyńmy Amerykę znów wielką", kryje się dużo sloganów i mało konkretów. – W pewnym momencie Trump apelował: nie wybierajcie ich, bo są źli, wybierzcie mnie, bo jestem dobry. To wręcz prostackie – zauważa politolog prof. Mikołaj Cześnik z Uniwersytetu SWPS.

Z drugiej strony jest Hillary Clinton, która jako sekretarz stanu używała prywatnego serwera do korespondencji zawierającej tajne informacje; ma niejasne powiązania z różnej maści lobbystami, a jako sekretarz stanu może zapisać na swoim koncie destabilizację sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. – Nie wyobrażam sobie, aby Trump czy Clinton mogli zostać choćby kandydatami na lokalnego radnego w takich krajach jak Szwecja czy Norwegia – ocenia politolog prof. Rafał Chwedoruk.

Może więc ktoś trzeci? Sęk w tym, że dwoje pozostałych kandydatów, którzy prowadzą kampanię w całym kraju, to propozycje zupełnie groteskowe. Libertarianin Gary Johnson, który jako prezydent USA byłby zwierzchnikiem amerykańskich sił zbrojnych, o istnieniu Aleppo dowiedział się dopiero wtedy, gdy zapytał go o nie dziennikarz. Z kolei kandydatka Zielonych Jill Stein – jak się okazało – pomnażała swoje oszczędności, inwestując w firmy z branży farmaceutycznej, wydobywczej i zbrojeniowej, mimo że zażarcie je krytykuje. W czasie kampanii potrafiła też pomylić miasto, w którym miała spotkać się z wyborcami – w efekcie garstka osób chcących posłuchać, co ma do powiedzenia kandydatka, musiała czekać na nią ładnych kilka godzin (sic!). A w jednym z sondaży w Karolinie Północnej Stein uzyskała mniejsze poparcie niż martwy goryl Harambe (w tamtym czasie w USA głośno było o historii tego mieszkańca zoo w Cincinnati, który został zastrzelony, gdy na wybieg, na którym przebywał, dostał się czteroletni chłopiec).

– Jesteśmy sfrustrowani tym, że nic nas nie łączy z kandydatami na prezydenta, którzy nie poruszają tematów mających znaczenie dla naszego pokolenia – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem" niespełna 30-letnia Patrycja Sikorski, doktorantka Uniwersytetu Georgetown w Waszyngtonie. W tym kontekście wymienia m.in. brak dyskusji o kosztach wykształcenia w USA oraz o systemie opieki zdrowotnej, przed którym stoją poważne wyzwania w związku ze starzeniem się społeczeństwa. Jej zdaniem to dlatego niektórzy młodzi nie zamierzają w ogóle głosować, a inni dołączają do stronnictwa Wielkiego Meteorytu. – Jest w nas dużo gniewu i wrogości nie wobec samego systemu politycznego, ale wobec jego przedstawicieli, którzy nie odpowiadają na potrzeby i obawy młodego pokolenia – dodaje.

Ale to jedna strona medalu – druga jest taka, że sami młodzi często przyjmują bierną postawę i np. nie uczestniczą w prawyborach: a to przecież na tym etapie wybór jest większy niż tylko możliwość opowiedzenia się za reprezentantem republikanów czy demokratów.

System w błędnym kole

To właśnie ryzyko rosnącej bierności i politycznej apatii wyborców może być groźne dla amerykańskiego systemu, który z samej swojej natury ogranicza reprezentatywność wybrańców narodu. W jednomandatowych okręgach kandydaci są wybierani większością względną, co prowadzi do dwupartyjności i uniemożliwia pojawienie się na scenie politycznej nowych sił, mogących kanalizować niezadowolenie elektoratu i wciągać w politykę tych, których zawiedli zarówno demokraci, jak i republikanie. Gdyby taki system obowiązywał w Polsce, Adrian Zandberg z maleńkiej i wcześniej niemal nikomu nieznanej partii Razem, by zaistnieć w polityce, musiałby się zapisać do Platformy Obywatelskiej i tworzyć w niej swoją skrajnie lewicową frakcję. Z kolei Paweł Kukiz musiałby wystartować z list PiS, by móc prezentować swoje poglądy w parlamencie.

Jeszcze trudniej jest stanąć do walki o prezydenturę. Kampania prezydencka, zaczynająca się od długiej procedury prawyborów, trwa bowiem de facto ponad rok i wymaga nakładów finansowych liczonych w setkach milionów dolarów. Efekt? O prezydenturę mogą skutecznie walczyć albo kandydaci, za którymi stoi jedna z dwóch wielkich partii, albo miliarderzy pokroju Trumpa.

Nic więc dziwnego, że wielu wyborców nie widzi kandydata, który reprezentuje ich poglądy. A im bardziej takiego kandydata nie widzą, tym większa szansa, że nie wezmą udziału w wyborach, przez co system staje się jeszcze mniej reprezentatywny.

Pytany o to prof. Daniel Franklin z Uniwersytetu w Georgii podkreśla, że na tym polega istota całego systemu. – Partie i ich kandydaci muszą budować szerokie koalicje. Jest mało prawdopodobne, by kandydat, który ma uzyskać większość głosów, odpowiedział na wszystkie oczekiwania wyborcy. Dlatego Amerykanie nigdy nie są w pełni zadowoleni z kandydatów na prezydenta. W tym roku rzeczywiście poziom niezadowolenia jest wyższy niż zazwyczaj, ale nie jest to sytuacja niezwykła – uspokaja. A pytany o brak świeżej krwi na scenie politycznej wskazuje, że Donald Trump jest przykładem tego, iż polityczny neofita może zaistnieć na scenie politycznej.

Tylko czy na pewno zaistniałby, nie mając swojej fortuny? Nieprzypadkowo jedynym kandydatem niezależnym, który odegrał pewną rolę w wyborach prezydenckich w ostatnich dekadach, był milioner Ross Perot.

– System amerykański jest tak skonstruowany, że nie ma z niego wyjścia. To było siłą USA, ale w każdej chwili może stać się ich słabością – ocenia prof. Chwedoruk. Politolog zwraca przy tym uwagę, że w amerykańskim systemie trudno się nawet zbuntować. – Młode pokolenie, najbardziej skore do buntu, wchodzi w życie z kredytami (np. studenckimi), które musi spłacać. Młodzi od początku są uwiązani – mówi. I podkreśla, że nawet głośny swego czasu ruch „Occupy Wall Street", który był wyrazem sprzeciwu wobec polityki ratowania instytucji finansowych w czasie kryzysu ekonomicznego, w istocie stanowił przykład „studenckiej polityki", jak określił go jeden z brytyjskich politologów.

Ruch ten był jednak przynajmniej jakąś formą aktywności. Dziś sprzeciw wobec systemu, który każe wybierać między Trumpem a Clinton, ogranicza się do deklaracji o poparciu dla wspomnianego meteorytu.

Churchill byłby bez szans

Nie sposób nie zadać jednak pytania: dlaczego system, który – choć umiarkowanie reprezentatywny – w przeszłości pozwalał wyłaniać kandydatów, w których widziano materiał na dobrego prezydenta, tym razem – najwyraźniej – nie był w stanie dokonać takiej selekcji? Prof. Cześnik wskazuje na rewolucję informacyjną i zmiany w sposobie komunikacji. Kiedy w 2004 roku Amerykanie wybierali między George'em W. Bushem a Johnem Kerrym, Twitter i Facebook jeszcze nie istniały. Zaledwie 12 lat później nie sposób wyobrazić sobie, by kampanię w USA można było prowadzić bez udziału tych mediów społecznościowych.

– Internet sprzyja krótkiemu komunikatowi. Komunikat do obywatela musi być coraz prostszy, żeby nie powiedzieć prostacki. To dlatego zaczynają nam zagrażać populiści, którzy oferują proste rozwiązania wszystkich problemów – tłumaczy politolog.

Prof. Cześnik zwraca uwagę, że obecnie polityk ze zbyt skomplikowanym przekazem nie dotrze do wyborcy. Nawet politycy, którzy doskonale radzili sobie w latach 70. i 80., dziś mogliby mieć kłopoty z wygraniem wyborów. – Czy Ronald Reagan by dziś wygrał? – pyta retorycznie. Po czym dodaje, że na pewno nie wygrałby ktoś taki jak Winston Churchill. – Ze względu na to, jak wyglądał, jak mówił, jak niehigieniczny tryb życia prowadził – wylicza politolog z SWPS. Uproszczony na potrzeby współczesnej komunikacji przekaz nie promuje złożonych programów czy długich debat na argumenty. Promuje natomiast ludzi takich jak Trump, którzy potrafią zmienić wiec wyborczy w show.

Podobnie mówi dr Kostrzewa-Zorbas. – Trump oferuje przypadkowy zbiór banałów, bardzo daleki od wizji Ameryki i świata. Clinton ma program, ale mało kto zwraca na to uwagę, niestety – wskazuje.

Jakby tego było mało, sam przebieg tegorocznej kampanii wyborczej w USA podkopuje fundamenty demokracji. Kostrzewa-Zorbas podkreśla, że starcie Trump–Clinton jest wyjątkowo negatywną kampanią. – W najnowszej historii Ameryki jeszcze nie zdarzyło się, żeby jeden kandydat chciał wsadzić drugiego do więzienia – mówi, nawiązując do wypowiedzi Trumpa na temat Clinton. Przypomina też, że niektórzy stronnicy Trumpa nawołują wręcz do powstania zbrojnego albo przynajmniej akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa, gdy kandydat republikanów przegra wybory.

Sam Trump dolewa oliwy do ognia, sugerując coraz częściej, że wybory zostaną sfałszowane, atakując media za nieuczciwe relacjonowania kampanii i stwierdzając wprost: Zaakceptuję wynik wyborów tylko wtedy, gdy sam je wygram. Sztab Clinton z kolei ukazuje Trumpa jako niebezpiecznego szaleńca, który – jeśli będzie miał dostęp do amerykańskiej broni atomowej – gotów jest jej użyć, nie bacząc na konsekwencje.

Efekt? Z sondażu dla Reutersa wynika, że nieprawidłowości przy liczeniu głosów obawia się ok. 80 proc. wyborców republikanów i 60 proc. wyborców demokratów. 70 proc. wyborców Trumpa uważa, że Clinton może wygrać tylko dzięki oszustwom wyborczym – takie same obawy co do zwycięstwa Trumpa ma z kolei niemal 50 proc. wyborców jego rywalki.

Zdaniem prof. Lonny Atkeson z Uniwersytetu Nowego Meksyku poziom nieufności wobec systemu demokratycznego jeszcze nigdy nie był tak wysoki w USA.

Quo vadis, Ameryko?

Oczywiście szalejące emocje po wyborach opadną. Owszem, można się spodziewać jeszcze sądowej dogrywki – zwłaszcza w przypadku przegranej Trumpa, który już zapowiedział, że w takiej sytuacji będzie się starał dowieść przed sądem, iż doszło do oszustwa – ale raczej nie należy się spodziewać rewolucji. – Amerykanie głęboko wierzą w swoją demokrację, a jeśli sondaże pokazują nietypowo wysoki stopień niewiary, to jest to płytkie i wynika ze straszenia fałszerstwami przez Trumpa i jego kampanię – przekonuje dr Kostrzewa-Zorbas.

Problemy ujawnione przez tegoroczną kampanię prezydencką jednak nie znikną. Prof. Franklin przyznaje, że wyzwaniem dla polityków będzie znalezienie sposobu na spełnienie oczekiwań wyborców Trumpa i Berniego Sandersa (najgroźniejszego rywala Clinton w prawyborach, uważanego za lewicowego populistę – red.), bez wdrażania w życie ich politycznych propozycji. To może jednak okazać się trudne.

Z kolei prof. Morris P. Fiorina z Uniwersytetu Stanforda w jednym z esejów poświęconych tegorocznym wyborom w USA zwrócił uwagę na to, że do zmniejszenia się poziomu frustracji wśród Amerykanów mógłby się przyczynić jedynie powrót do gospodarczego prosperity na świecie – a to byłoby możliwe przy wzroście światowego PKB rzędu 4 proc. rocznie. Pełny portfel potrafi bowiem łagodzić lęki i akceptować słabości systemu. „Niestety, niewielu ekonomistów spodziewa się takiego wzrostu" – zaznacza prof. Fiorina.

Prof. Chwedoruk: – Jeśli nie przyjdzie dobra koniunktura ekonomiczna dla amerykańskiej gospodarki, i to koniunktura tak długotrwała jak złote powojenne dwudziestolecie, to USA mogą wkrótce przestać być dla świata wzorem starej, dobrze działającej demokracji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

"Niech to się wreszcie skończy" ­– głosi slogan wyborczy Wielkiego Meteorytu, niezależnego „kandydata" na prezydenta, na którego stawia wielu młodych Amerykanów. A to nie metafora. Naprawdę chodzi o kosmiczną skałę, która miałaby uderzyć w Ziemię, wybawiając USA od konieczności wyboru między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem.

Na pomysł, że zamiast wybierać między Trumpem a Clinton, można ściskać kciuki za kosmiczną katastrofę, miał wpaść 30-letni Ben Stucki, programista w firmie produkującej wiosła do kajaków. Buszując po internecie, Stucki natknął się na gorzko-śmieszny banner promujący „kandydaturę" Wielkiego Meteorytu. Postanowił zamówić naklejkę promującą niezwykłego kandydata, którą zamierzał nakleić na swoim samochodzie.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico