Ale Kwaśniewski był prezydentem, nie rządził. Przyjął model prezydentury otwartej, co zresztą jest zgodne z jego naturą: jowialną i koncyliacyjną.
Jemu wolno było bawić się z biznesem, a Millerowi nie?
Nie uważam tak. Tyle że akurat Leszek Miller doprowadził do burzy politycznej. Konsekwencje takich towarzyskich koncesji okazały się zgubne. Zapewne Miller liczył na to, że życzliwa polityka wobec pewnego nurtu opłaci mu się politycznie. On czasami zachowywał się cynicznie i to jest niepodważalne.
W rządzie Leszka Millera była pani wiceministrem pracy.
Tak, a później byłam wiceministrem gospodarki, pracy i polityki społecznej, na którego czele stał Jerzy Hausner.
Jak się dogadywaliście? Wiem, że dochodziło między wami do konfliktów.
Dobrze wspominam współpracę z prof. Hausnerem. Różnica zdań, jaka się między nami pojawiła, dotyczyła jednego dokumentu – planu restrukturyzacji finansów publicznych.
Czyli flagowej reformy Hausnera.
Ale mnie chodziło o jeden element tego planu: o ograniczenie wydatków na cele społeczne, w tym likwidację PFRON i weryfikację rent inwalidzkich. Furtkę do przechodzenia na renty otworzył rząd Tadeusza Mazowieckiego, co było jednym ze sposobów ucieczki przed bezrobociem. Nie wykluczam, że był to wątpliwy pomysł, jednak po ponad dekadzie nie można było powiedzieć rencistom, by wrócili na rynek pracy. Ich szanse na znalezienie zatrudnienia po długim okresie dezaktywizacji były zerowe. W SLD ten dokument wywołał ogromne kontrowersje. Ten pomysł był dla mnie nie do zaakceptowania ze względu na skutki społeczne. A ponieważ premier wyraził zgodę na jego realizację, złożyłam dymisję.
Jerzy Hausner uważał, że była pani jego przeciwniczką w resorcie. Wspominał, że przychodziła pani na Radę Ministrów zapraszana przez Marka Wagnera, szefa Kancelarii Premiera, i kwestionowała propozycje Hausnera. I że był to element gry politycznej przeciwko Millerowi.
Mój sprzeciw wobec reformy prof. Hausnera nie był elementem żadnej gry. To była fundamentalna różnica programowa, która uwierała całe SLD. Klub Parlamentarny SLD skrytykował Millera za zwrot w kierunku liberalizmu, m.in. za pomysł podatku liniowego. To było z jego strony niegodziwe. W 2001 roku po wygranych wyborach Sojusz był zmuszany do wdrażania trudnych cięć wydatków socjalnych, bo tzw. dziura Jarosława Bauca była faktem. Przykładowo Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych stał na krawędzi bankructwa, podobna sytuacja była w innych funduszach celowych. Musieliśmy to wszystko doprowadzić do porządku. Ale pod koniec naszych rządów nie było już takiej potrzeby, a tymczasem rząd Millera dokonywał zmiany profilu politycznego partii.
Czy z tego powodu przyłączyła się pani do rozłamowców z SdPl?
Nie tylko. To był czas po aferze Rywina. Do dzisiaj uważam, że akurat za tę aferę obciążono Sojusz dosyć niesprawiedliwe, ale wówczas było też wiele innych afer – w Łodzi, Płocku, także w Gdańsku. Co prawda dorobek naszych następców był jeszcze bogatszy...
Wydaje mi się, że Andrzeja Pęczaka, miłośnika mercedesów z firankami, nikt nie przebił.
Ale to był przypadek jednostkowy. Pęczak dawał się korumpować, jednak to nie były działania na taką skalę jak np. afera na Podkarpaciu, w którą uwikłani byli politycy, przedsiębiorcy, wymiar sprawiedliwości, samorządowcy. Tak czy inaczej myśmy musieli legitymizować tamte afery SLD i to było nieprzyjemne. Nie miałam ochoty ciągle tłumaczyć się przed ludźmi, dlaczego to tolerujemy i nic z tym nie robimy. Ale mieliśmy też dosyć tych meandrów ideowych Millera. Uważaliśmy, że kierownictwo prowadzi partię na manowce. Jednak zanim odeszliśmy, próbowaliśmy coś jeszcze naprawić.
To znaczy?
Na Kongresie SLD zaproponowaliśmy przyjęcie uchwały, w której przepraszaliśmy wyborców za afery, zapowiadaliśmy rozliczenie się z działaczami, którzy nadużyli naszego zaufania, i określaliśmy Sojusz jako formację jednoznacznie lewicową. Gdy czytałem projekt tej uchwały delegaci buczeli i tupali. Jedna z osób uwikłanych w taką lokalną aferę wprost nas zaatakowała.
O kim pani mówi?.
Nie chcę wymieniać nazwisk, ale ludzie naprawdę szli wtedy w zaparte.
Może gdy sprawuje się władzę, to nie przyjmuje się uchwały, z której wynika, że partia rządząca to gromada złodziei i hochsztaplerów, bo to w zasadzie oznaczałoby dymisję rządu?
Czegoś takiego w tej uchwale nie było. Mówiliśmy, że niektórzy z nas wykorzystali partię do innych celów niż polityczne. Zachodnie socjaldemokracje dokonywały tego typu rozliczeń. Skoro było rzeczą ewidentną, że pojawiła się korupcja, to ten głos należał się wyborcom. Przynajmniej elementarne wartości powinny w polityce obowiązywać. Moim zdaniem SLD przegrał następne wybory nie dlatego, że 40 osób odeszło z partii, tylko właśnie z powodu braku tego rozliczenia. Sojusz po prostu stracił wiarygodność, a Leszek Miller stał się synonimem człowieka, który zmienia poglądy. I ciągle nie jest w stanie się odnaleźć, bo wychwalał pod niebiosa Donalda Tuska, a dzisiaj robi rewerencje w stronę PiS.
A nie uważa pani, że wasze odejście z SLD było błędem?
Nie mieliśmy wyboru. Atmosfera była taka, że wiedziałam jedno – dłużej w tej partii nie chcę być.
Nie sądzi pani, że dała się uwieść Markowi Borowskiemu, który miał ambicje prezydenckie i do ich realizacji potrzebował własnej partii?
To nieprawda. Rozmawialiśmy o kandydaturze Włodzimierza Cimoszewicza, który miał przystąpić do naszego projektu. Uznał jednak, że nie odejdzie z Sojuszu w momencie podpisywania układu akcesyjnego. To było dla niego sprawą nadrzędną. Przyznam, że bardzo zabolała mnie jego decyzja, choć ją rozumiem.
Przecież Cimoszewicz kandydował na prezydenta. Tylko że zanim to ogłosił, Marek Borowski zgłosił swoją kandydaturę.
Skoro Cimoszewicz nie poparł naszego projektu i zapowiedział odejście z polityki, to my wystawiliśmy Borowskiego. Następnie Cimoszewicz przyjął ofertę SLD, choć wcześniej tak jak my uznawał, że ten projekt jest już nie do utrzymania. Muszę powiedzieć, że poczułam się wystawiona do wiatru.
Poczuliście się urażeni i dlatego nie poparliście jego kandydatury, choć wcześniej chcieliście to zrobić?
Nie. Chodziło o to, że do SdPl przystąpiło sporo młodych ludzi, którzy chcieli budować nową lewicę. Dla nich poparcie kandydata SLD metodą faktów dokonanych było nie do przyjęcia.
Krytykuje pani Leszka Millera za umizgiwanie się do PiS, ale czy w sferze socjalnej PiS nie zrobiło więcej dla obywateli niż jakiekolwiek lewicowe rządy?
Po pierwsze, nie sądzę, żeby akurat z tego powodu Leszek Miller pochwalał PiS. Po drugie, mam krytyczny stosunek do konstrukcji programu 500+. Cieszę się, że tak dużo pieniędzy przeznaczono na cele społeczne, ale ten program, po pierwsze, wypycha kobiety z rynku pracy, po drugie, oznacza niedofinansowanie usług publicznych: zdrowia, edukacji, programów opiekuńczych i niepodwyższanie wynagrodzeń w budżetówce.
Może nie wypycha tylko daje im wybór, czy chcą pracować, czy opiekować się dziećmi?
Nie. W najsłabiej uposażonych rodzinach zwykle mniej zarabiającym kobietom bardziej się opłaca zrezygnować z pracy, bo dostaną 500 zł również na pierwsze dziecko, dodatkowo świadczenia rodzinne, zaoszczędzą na przedszkolu czy żłobku. W efekcie rezygnacji z pracy zostanie więcej pieniędzy. To jest tworzenie systemu promującego bierność zawodową, a żadna socjaldemokracja nie stawia dochodów z zasiłków wyżej od dochodów z pracy. Co zrobią te kobiety po odchowaniu dzieci? Kto je przyjmie do pracy? Jaka będzie ich emerytura? I jakie będą nakłady na usługi społeczne, skoro gros pieniędzy pochłania 500 plus? Moja siostra, która urodziła dziecko z zespołem Downa, codziennie walczy o jego rehabilitację. W Gdyni rehabilitacja dostępna jest tylko raz w tygodniu, zabiera więc dwójkę starszych dzieci ze szkoły i z całą trójką jeździ po województwie – od Wejherowa pod Starogard Gdański – po 60 do 100 km i łapie po jednym dniu rehabilitacji. Na dodatek wyczerpały się limity z NFZ. Trafniej trzeba podzielić te 23 mld. zł. Tylko nikt nie ma odwagi o tym dyskutować.
—rozmawiała Eliza Olczyk
(dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95