Niezbadane są ścieżki, którymi poruszają się preferencje czytelnicze. Dlaczego jedna książka staje się międzynarodowym bestsellerem, a inna nie gorsza, może nawet lepsza, pozostaje przemilczana, niezauważona? Dobra promocja, legenda zbudowana wokół autora, skandal? Bo przecież w pisarską jakość nikt dziś już nie wierzy. Są dziesiątki lepiej napisanych kryminałów niż te, które wyszły spod ręki szwedzkiego dziennikarza Stiega Larssona, ale to jego sagą „Millennium" zachwycał się świat przez dobrych kilka lat.
Pierwsza jej część została wydana w Szwecji w 2005 roku, rok po śmierci autora, który w wieku zaledwie 50 lat zmarł na zawał serca. Dziennikarz śledczy i aktywista znany z lewicowego zaangażowania. Po angielsku pierwszy tom ukazał się w 2008 roku i przez wiele miesięcy kolejne części trylogii oblegały szczyty międzynarodowych list bestsellerów. Także w Polsce. W ciągu ostatniej dekady tylko Dan Brown, autor głośnego „Kodu Leonarda da Vinci" sprzedał więcej książek niż Stieg Larsson. W 2015 roku jego książki osiągnęły całościowy wynik 80 milionów sprzedanych egzemplarzy. Tylu ludzi mieszka w Niemczech albo w Turcji.
Szwedzki najazd
O fenomenie „Millennium" powstały setki artykułów, próbowano analizować sukces i siłę przyciągania postaci Lisbeth Salander, socjopatycznej hakerki o wrażliwym na niesprawiedliwość sercu, która odpłaca się przestępcom według zasady „oko za oko". Bo przecież nie można mieć wątpliwości, że to ona zadziałała jak magnes na czytelników, a nie blado wypadający na jej tle dziennikarz śledczy Mikael Blomkvist, który niczym oryginalnym nie wyróżnia się na tle dziesiątek swoich „gatunkowych" poprzedników.
Drugim autorem, który uznawany jest za ojca nowoczesnego skandynawskiego kryminału, jest Henning Mankell. On również już nic więcej nie napisze, bo zmarł w 2015 roku w wieku 77 lat. Stworzył postać Kurta Wallandera, komisarza z portowego miasta Ystad na południowym wybrzeżu Szwecji. Postać, która – gdyby przyjrzeć się jej dokładniej – nie jest tak odległa od wcześniejszych detektywów z amerykańskich czarnych kryminałów. Pochmurny, zawodowo wypalony, piekielnie inteligentny, z rozwalonym życiem rodzinnym, niewylewający za kołnierz, a do tego miłośnik opery. Ileż było już takich postaci?
A jednak Wallander podbił serca czytelników. Zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich, gdzie – być może ze względu na równie nieprzyjazny klimat – bardzo polubili tego komisarza. Do tego stopnia, że Brytyjczycy postanowili zrealizować cykl telewizyjnych filmów opartych na powieściach Mankella. Filmów specyficznych, bo rozgrywających się w szwedzkim mieście, gdzie nazwy ulic i wystawy sklepowe widnieją w języku szwedzkim, a bohater grany przez ikonę angielskiego kina i teatru Kennetha Branagha mówi po angielsku. W dodatku przedstawia się z angielskim akcentem, artykułując „Kert Wallander", zamiast szwedzkiego „Kort Wallander". W tym wypadku skandynawskość została użyta jak kostium lub rekwizyt w teatrze. Szwedzi byli, co prawda, zadowoleni, że Anglicy ekranizują ich pisarza, ale jednak patrzą na te filmy, jak na pewnego rodzaju ekstrawagancję, jeśli nie dziwactwo.