Złudne uśmiechy Martiny Hingis

Martina Hingis kończy karierę. Była cudownym tenisowym dzieckiem. Wygrała dużo, mogła więcej, ale nie poradziła sobie z zaborczą matką, presją i sławą.

Publikacja: 03.11.2017 16:00

Pożegnanie w Singapurze. Martina Hingis i szef WTA Steve Simon.

Pożegnanie w Singapurze. Martina Hingis i szef WTA Steve Simon.

Foto: AFP

Jeśli ktoś nie pamięta, jak kiedyś grała Szwajcarka, niech obejrzy mecz Agnieszki Radwańskiej. Polka jest naturalną spadkobierczynią Hingis, ma podobne warunki fizyczne i podobny styl. Obie niewysokie, drobne, ale na korcie bardzo inteligentne. 20 lat temu pochodząca z Koszyc zawodniczka zadziwiała świat, gdy bez kompleksów radziła sobie w meczach z zawodniczkami starszymi i silniejszymi, tak jak później robiła to i miejmy nadzieję nadal będzie robić Radwańska.

Najsilniejszą bronią obu była antycypacja, czyli wyczucie intencji rywalek, co pozwalało ustawić się na korcie akurat tam, gdzie przeciwniczka zagra lub – mając piłkę na rakiecie – uderzyć tam, gdzie rywalki nie ma. Taki styl gry pozwala oszczędzać siły, a to przy mizernych warunkach fizycznych ma znaczenie. Radwańską i Hingis łączyła też ta sama ułomność – słaby serwis. W przypadku Szwajcarki dającym punkty orężem był natomiast wolej i gra przy siatce, co zapewniło jej później ważne zwycięstwa w deblu. Kilkuletnie, może za krótkie, ale znaczące panowanie Szwajcarki w kobiecym tenisie (i osiągnięcia Radwańskiej także) było triumfem ducha nad materią, inteligencji nad automatyzmem, finezji nad siłą. Skończyło się, gdy nadeszły siostry Williams.

Plan matki

Hingis, by tak grać, dostała dar od Boga, bo choćby się trenowało dzień i noc, takiego stylu wypracować się nie da. Ten talent miał solidne genetyczne podstawy. Martina była skazana na uprawianie tenisa.

Na początku sierpnia 1980 roku jej mama Melanie Hingis z domu Molitor wygrała regionalny turniej. Była wtedy w zaawansowanej ciąży. Martina przyszła na świat w Koszycach na Słowacji półtora miesiąca później – 30 września. Imię otrzymała w hołdzie dla Martiny Navratilovej, wybitnej czeskiej, a potem – po zmianie obywatelstwa – amerykańskiej tenisistki, zwyciężczyni 18 turniejów wielkoszlemowych w singlu. Melanie, tak jak wszystkie zawodniczki z Czechosłowacji, żyła w cieniu wielkiej Martiny, żywiła szczery podziw dla gry leworęcznej tenisistki z Pragi. Sama nigdy nie zbliżyła się do krajowej czołówki. Najwyższą pozycją w czechosłowackim rankingu było 19. miejsce. Gdyby nie to, że została matką jednej z najwybitniejszych zawodniczek w historii tenisa, nikt by o tym nie pamiętał. Ojciec Martiny, Karol, też żył tenisem. Był i nadal jest trenerem i kortowym w klubie w Koszycach.

Martina rakietę do ręki wzięła w wieku dwóch lat. Równolegle jeździła na nartach, chodziła na zajęcia gimnastyczne, wkrótce zasmakowała w jeździe konnej, która stała się jej drugą pasją. Dzieciństwo Hingis podporządkowane zostało sportowi. To poświęcenie przyniosło zwycięstwa, ale było również później przyczyną wielu porażek, na kortach i w życiu osobistym.

Dziecko bez dzieciństwa

Melanie Hingis już w czasie ciąży zakładała, że zrobi z córki wielką tenisistkę. Taki był jej plan na nowe, wspólne życie – stworzyć z latorośli światowej klasy sportowca. W realizacji tego zadania Melanie była bezwzględna. Działała w myśl zasady, że cel uświęca środki. Martina po latach napomykała w wywiadach, że wszystko robiła pod dyktando matki. A oznaczało to, że cały czas musiała stawać się lepsza, korygować błędy. Czy za niesubordynację była fizycznie karana? Podobno tak. Wystarczającą karą psychiczną było to, że Martina niewiele zaznała z dziecięcej beztroski. Na kortach spędzała większość czasu. Doskonała gra była wypracowana milionami odbić z matką.

Pogoń za przyszłymi zwycięstwami oznaczał też zerwanie więzów z mężem i ojcem Martiny. Karol nie pasował do projektu. Żył w pogrążonym w komunizmie kraju, na słowackiej prowincji, jeździł zardzewiałą skodą. Co z tego, że też się całkiem nieźle znał na tenisie i pierwsze uderzenia córka wykonywała właśnie z nim? Co z tego, że Czesi mieli jedną z najlepszych szkół tenisowych na świecie? Jej absolwentkami w tym czasie były Navratilova, Hana Mandlikova (zwyciężczyni trzech turniejów wielkoszlemowych), Helena Sukova i Jana Novotna (finalistki Australian Open).

Melanie uważała jednak, że aby się wybić, trzeba porzucić ojczyznę. Myśl o emigracji miała również podtekst rodzinno-polityczny. Babcia i dziadek Martiny od strony matki boleśnie przeżyli interwencję sowiecką w 1968 roku. Babka, z zawodu nauczycielka, była zmuszona po praskiej wiośnie podjąć się pracy fizycznej. W rodzinie Molitorów niechęć do komunizmu była oczywistością.

Pani Hingis wraz z Martiną w poszukiwaniu lepszego życia postanowiła opuścić rodzinny Roznow pod Rahostem, położony w dzisiejszych Czechach. Wyemigrowały w 1988 roku do Szwajcarii. Na wyjazd zezwolił – czego wymagało prawo Czechosłowacji – Karol Hingis. Rodzice tenisistki kilka lat wcześniej wzięli rozwód. Już przed wyjazdem Melanie związała się ze sprzedawcą komputerów Andreasem Zoggiem. We trójkę zamieszkali w leżącej przy granicy z Liechtensteinem miejscowości Trubbach. Wkrótce młoda tenisistka przyjęła szwajcarskie obywatelstwo.

Najmłodsza

Od tej pory Melanie Zogg realizowała plan z precyzją szwajcarskiego zegarka. Marsz na szczyt Martiny odbywał się w szalonym rytmie, galopem. Pomogły w tym staże w renomowanych akademiach tenisowych, pierwsze kontrakty. Sponsorzy dostrzegli potencjał „Małej Martiny". Nie musieli wytężać wzroku, wysyłać skautów na obserwacje.

W 1991 roku, nie mając jeszcze 11 lat, Hingis wygrała najbardziej prestiżowy turniej na świecie do lat 14 – rozgrywany we francuskim Tarbes – Les Petits As. Rok później obroniła ten tytuł, ale już przebierała nogami, by grać wśród juniorek. Miała w tym czasie podpisany kontrakt z odzieżową firmą Sergio Tacchini. W debiutanckim juniorskim sezonie (w kategorii do lat 18 !) w 1993 roku zaczęła wstępować od razu w imprezach najwyższej rangi. Już w pierwszym starcie w Wielkim Szlemie – na kortach Rolanda Garrosa – odniosła zwycięstwo. W finale pokonała o cztery lata starszą Belgijkę Laurence Courtois. Rywalka była już klasyfikowana w rankingu WTA. Hingis miała wtedy zaledwie 12 i pół roku.

Rok później wygrała Roland Garros i Wimbledon, nie miała godnych siebie rywalek w swojej kategorii wiekowej. Jako 14-latka zaczęła grać w turniejach zawodowych. Jest do dziś najmłodszą zawodniczką, która przeszła rundę turnieju wielkoszlemowego, uczyniła to w Australii w styczniu 1995 roku. Wygrywając w deblu Wimbledon w parze z Heleną Sukovą, została najmłodszą zwyciężczynią wszech czasów w turnieju Wielkiego Szlema. W dniu zwycięstwa miała 15 lat i 9 miesięcy. Zgarniając pierwszego dorosłego szlema w Australii w styczniu 1997 roku, Hingis miała 16 lat 3 miesiące i 26 dni. W erze nowoczesnego tenisa nie było młodszej zawodniczki, która wygrałaby jeden z czterech najbardziej prestiżowych turniejów na świecie. Historycznie rekord należy do Lottie Dodd, która 140 lat temu wygrała Wimbledon w wieku 15 lat i 10 miesięcy, ale to był inny świat i inny sport. Szwajcarka przełamała kolejną barierę w marcu 1997 roku – po zwycięstwie w Key Biscayne została najmłodszą liderką rankingu WTA w historii.

Hingis oczarowała sportowy świat. Potrafiła urzec szerokim uśmiechem, naturalnym wdziękiem, odrobiną niewymuszonej kokieterii. „New York Times" napisał o niej „Smiling Darling", a niemieckie gazety pisały „Kindlischen Keiserin", dodając, że to „kwiat niewinności w zdemoralizowanym świecie tenisa". Niedługo przylgnął do niej także przydomek „Swiss Miss".

Ona sama przekonywała do siebie niesztampowymi wypowiedziami, rezygnacją z narzuconej przez agencje marketingowe i sponsorów poprawności. – Dziękuję wszystkim, może poza Rado, bo moim sponsorem jest Omega – mówiła podczas dekoracji w Key Biscayne, czym wywołała salwy śmiechu wśród publiczności. – Na samym początku traktowaliście mnie jak zwierzę w zoo, jak ciekawostkę – dziecko grające z dorosłymi. Nie było to miłe. Ale teraz to się zmienia – wypomniała dziennikarzom po pierwszym zwycięstwie w Australian Open w 1997 roku.

Uroku sympatycznej dziewczynce dodawała wyjątkowa gra – Hingis była zawodniczką niepodlegającą schematom, zaprzeczającą ewolucji kobiecego tenisa w kierunku siły, fizyczności. Szwajcarka nawiązywała do stylu gry Amerykanki Chris Evert, kiedyś też liderki rankingu WTA. Podobnie jak ona grała umysłem, a nie mięśniami. „Dominowała w jej grze raczej refleksja, a nie refleks" – pisał po zwycięstwie w Wimbledonie w 1997 roku francuski dziennik „Liberation". – Gram tak, jak czuję – mówiła zawodniczka.

Pochwały zbierała od tenisistów i od rywalek. Chorwat Goran Ivanisević, zawodnik potężny jak drwal, słynący z mocnego serwisu, pytany jeszcze przed pierwszymi wielkimi zwycięstwami Martiny (trenował z nią kilka razy), kto najlepiej odbiera jego podanie, odpowiedział bez zastanowienia: – „Jak to kto? Martina Hingis". Return i gra siłą przeciwnika były niekwestionowanym atutem tenisistki z Trubbach. – Ona nie pozostawia nic przypadkowi – określiła skrupulatną grę nastolatki Amerykanka Zina Garrison. Może najbardziej trafnie zalety gry Szwajcarki ujął dziennikarz, który stwierdził, że „nikt nie konstruuje punktu w tak piękny sposób".

Syndrom Capriati

Od tych pochlebstw, zwycięstw, od zarabianych milionów łatwo może się przewrócić w głowie, zwłaszcza gdy wciąż jest się jeszcze dzieckiem. Pierwsze triumfy przyniosły nie tylko gloryfikację nastoletniej mistrzyni. Pojawiło się sporo wątpliwości, pytań, obiekcji. W jaki sposób młoda dziewczyna, właściwie jeszcze dziewczynka, zniesie brzemię sukcesu?

Dziennikarze, psychologowie, lekarze pisali i mówili o zagrożeniu, które nosiło nazwę „Syndromu Capriati". Cztery lata starsza od Hingis Amerykanka równie szybko wkroczyła w świat dorosłego tenisa, mając niespełna 14 lat. W wieku 16 lat została mistrzynią olimpijską w Barcelonie (1992), uważana była za największą nadzieję tenisową początku lat 90. Szybko pojawiły się jednak problemy z prawem, narkotykami i alkoholem. Sportowe powodzenie przyszło za wcześnie, ojciec był trenerem tyranem.

Najlepszy w karierze Hingis był rok 1997, kiedy na 76 meczów wygrała 71. Bilans byłby lepszy, gdyby nie pasja, której się namiętnie oddawała. Upadek z konia przed sezonem przyczynił się prawdopodobnie do porażki w finale turnieju Roland Garros z Ivą Majoli. To zdarzenie przekreśliło również szanę zdobycia Wielkiego Szlema w jednym roku. Hingis wygrała wcześniej Australian Open, a później Wimbledon i US Open.

Apogeum emocjonalnej nierównowagi nastąpiło dwa lata później, w pechowym dla niej Paryżu. W finale Hingis zagrała ze Steffi Graf, tenisistką dominującą na kortach od drugiej połowy lat 80., od pewnego czasu trapionej kontuzjami. To było starcie tenisowego stylu retro z nową falą, zapowiadane jako symboliczna zmiana warty.

Hingis prowadziła 6:4, 2:0, gdy jedno mało istotne zagranie całkowicie odwróciło losy spotkania i uczyniło je chyba najbardziej dramatycznym finałem kobiecego Wielkiego Szlema. Szwajcarka zakwestionowała decyzje sędzi głównej i liniowej, przyznającej punkt rywalce. Niemogąca się z tym pogodzić nastolatka przeszła na drugą stronę siatki – co w myśl przepisów jest zabronione – pokazując jej zdaniem prawidłowy ślad. Dostała karę punktu w gemie. Wracając, pełna złości i bliska płaczu, usiadła na ławce, dopiero interwencja sędziego głównego spowodowała wznowienie gry. Hingis przegrała seta 5:7. W przerwie między setami zeszła z kortu na blisko 10 minut. Wróciła w zmienionym stroju i z nową fryzurą. Naczelny sędzia turnieju był kompletnie zdezorientowany, bo regulamin nie określał wówczas długości przerwy i nie zabraniał zmiany uczesania.

Publiczność od początku meczu sprzyjała Graf, głośno ją dopingując. Hingis pogrążała się we wściekłości i rozpaczy, przegrała łatwo trzeciego seta i mecz. W ostatnim gemie, lekceważąc rywalkę, serwowała od dołu, jedną tak podaną piłkę nawet wygrała. Po meczu ostentacyjnie zeszła do szatni, nie chciała uczestniczyć w tradycyjnej dekoracji. Wróciła przyprowadzona przez matkę, płacząc jak dziecko. Została ukarana grzywną, choć wiele z zawodniczek domagało się, by krnąbrnej i aroganckiej Szwajcarce zakazać gry na Wimbledonie.

Życiowe problemy

Wimbledon z 1999 roku okazał się początkiem końca wielkiej kariery Hingis. W Londynie przegrała już w pierwszej rundzie z młodszą od siebie o trzy lata Australijką Jeleną Dokić (ona również była ofiarą ojca despoty). Był to pierwszy poważny turniej, w którym na trybunach zabrakło jej matki.

W singlu Wielkiego Szlema już nie wygrała. W październiku 2001 roku po 209 tygodniach opuściła pozycję liderki rankingu WTA, kilka miesięcy później wypadła z pierwszej dziesiątki. Wkrótce po raz pierwszy zakończyła karierę. Nie mogła sobie poradzić z bólem stóp. Kontuzje miały być spowodowane złym obuwiem. Wytoczyła za to proces producentowi.

Hingis zatrzymała się w połowie drogi, mogła osiągnąć znacznie więcej. Ale poznając jej historię, relacje z zaborczą matką i inne życiowe perypetie, może jednak należy przyjąć, że to plan Melanie, która po kolejnym rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska Molitor, był przyczyną zarówno zwycięstw, jak i porażek, dlatego że po prostu porażek nie zakładał.

Nie tylko wścibscy dziennikarze wytykali obu kobietom zupełny brak zainteresowania losem Karola Hingisa. U szczytu kariery córki ojciec tenisistki, pracując jako kortowy, zarabiał równowartość 250 dolarów, mieszkał kątem u matki, a Martina spotykała się z nim tylko przy okazji rzadkich wizyt w dawnej ojczyźnie. Melanie zerwała wszelki kontakt z byłym mężem, nigdy o nim już nie wspominała.

Te skomplikowane relacje mogą tłumaczyć trudności w ułożeniu sobie rodzinnego życia przez Martinę. Partnerzy celebryci, wśród nich tenisiści Magnus Norman i Radek Stepanek, golfista Sergio Garcia, kierowca Jacques Villeneuve nie zapewniali emocjonalnej stabilizacji. Z mężem jeźdźcem Thibaultem Hautinem rozstała się po trzech latach. Mąż zgłosił wcześniej na policję sprawę o pobicie. Napaści miały się dopuścić Martina i Melanie.

Po pierwszym powrocie Hingis na kort w roku 2005 pojawiły się problemy z narkotykami. Badania przeprowadzone podczas kontroli dopingowej wykazały obecność kokainy. Tenisistka je zakwestionowała, ale po raz drugi w 2007 roku zakończyła karierę, tym razem z powodu dyskwalifikacji. Wróciła na kort cztery lata temu. Skupiła się na grze podwójnej, w singlu zagrała pierwszy raz od dziesięciu lat podczas meczu Pucharu Federacji z Polską w Zielonej Górze, przegrywając oba mecze z siostrami Agnieszką i Urszulą Radwańskimi. Odnalazła się jednak w deblu – wygrała cztery turnieje wielkoszlemowe. Szczególnie skuteczną parę, zwaną Santina, stworzyła z Hinduską Sanią Mirzą.

Obecny sezon zakończyła na pierwszym miejscu w deblowej klasyfikacji WTA. Uznała, że to najlepszy moment, by w wieku 37 lat już definitywnie zakończyć karierę. Przez 22 lata wygrała 115 turniejów zawodowych we wszystkich tenisowych konkurencjach, zarobiła na korcie blisko 25 milionów dolarów, blisko dwa razy tyle z kontraktów reklamowych. Bilans sportowy stawia ją na honorowym miejscu w tenisowej galerii sław, a finansowy zapewnia dostatnie życie.

Nieustannie zwodzi nas jej szeroki uśmiech, ale cena, jaką zapłaciła za zwycięstwa, była wysoka.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jeśli ktoś nie pamięta, jak kiedyś grała Szwajcarka, niech obejrzy mecz Agnieszki Radwańskiej. Polka jest naturalną spadkobierczynią Hingis, ma podobne warunki fizyczne i podobny styl. Obie niewysokie, drobne, ale na korcie bardzo inteligentne. 20 lat temu pochodząca z Koszyc zawodniczka zadziwiała świat, gdy bez kompleksów radziła sobie w meczach z zawodniczkami starszymi i silniejszymi, tak jak później robiła to i miejmy nadzieję nadal będzie robić Radwańska.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami