Majdan: Przetarłem sportowcom szlaki w show-biznesie

Kobiety mają moc, potrafią zmobilizować do zmian. Moja żona żartuje czasami, że jakby mnie wcześniej poznała, to grałbym w Realu Madryt. Śmieję się z tego, ale może ma rację - mówi Radosław Majdan.

Publikacja: 27.10.2017 01:00

Radosław Majdan

Radosław Majdan

Foto: Forum

Plus Minus: Jest pan próżny?

Jeśli pyta pan o to, czy jest mi miło, kiedy ktoś docenia moją pracę i wysiłek – to tak, jestem i byłem próżny. W każdy życiowy projekt angażowałem się w 100 procentach. Nie przeliczałem wszystkiego na pieniądze, ale bardzo się starałem, gdy coś sprawiało mi przyjemność. Kiedy jako piłkarz chwalony byłem przez jakąś osobistość, czułem się wyjątkowo. Czasami nie wystarczy samemu mieć przekonanie, że coś robi się dobrze, czeka się na miłe słowo z zewnątrz.

No to teraz mierzy się pan z komentarzami internautów pod zdjęciami wrzucanymi przez pana żonę na Instagram. Na przykład, że jest pan brzydki.

Zawsze byłem oceniany. Różnica polega na tym, że po meczach pisali o mnie ci, którym chociaż się wydawało, że znają się na piłce, a teraz oceniają wszyscy, wylewając swoje frustracje i niezadowolenie. W świecie show-biznesu pojawiałem się wcześniej na gościnnych występach, jeszcze kiedy byłem piłkarzem, albo zaraz po zakończeniu kariery. Wiedziałem, że po ślubie z Małgosią (Małgorzata Rozenek – przyp. red) zainteresowanie będzie większe niż w mediach sportowych. Gra na mundialu, mistrzostwa Polski – to nie ciekawi ludzi tak bardzo, jak życie prywatne gwiazd. Kolorowe gazety i portale żyją z plotek. To cała gałąź biznesu. Tyle że ja naprawdę nie wpisuję swojego nazwiska w wyszukiwarkę i nie patrzę, z czym kojarzę się ludziom. Pracuję jako komentator w Eurosporcie, na bazie tego, co robiłem przez całe życie. Nie mam wpływu na to, że innych interesuje moje życie prywatne. Nie mogę się na to żalić, bądźmy poważni – mam też z tego korzyści.

Po wpisaniu w Google'a nazwisk Majdan i Rozenek wyskakuje: „Kłótnia o jajko". To teraz są pana problemy?

Nie wkurzam się, raczej mnie to bawi. Robi się skandal z niczego. Jest to trochę straszne, ale rzadko odnosimy się do tego, co o nas piszą. Żyjemy swoim życiem, jesteśmy szczęśliwi, nie interesujemy się tym, co robią inni. Czy robię z siebie mędrca, tworzę jakieś hasła, które mają być traktowane jak wykładnia? Czy zmuszam pana, żeby był pan szczęśliwy, żyjąc tak jak ja?

No nie.

No właśnie. Każdy ma swój sposób. Wcale nie irytuje mnie, kiedy ocenia mnie jakiś portal, który żyje z plotek. W tych redakcjach pewnie siedzą rano przy biurku i robią konkurs, kto teraz wymyśli największą bzdurę. Denerwuje mnie, kiedy atakują nas ludzie mediów, Kuba Wojewódzki na przykład. Byłem piłkarzem, miałem sukcesy, robiłem coś w życiu. A że ktoś odnosi korzyści tylko z lansowania się na innych ludziach, opowiadania o nich po to, żeby obśmiać i zirytować – tego nie rozumiem. Tym bardziej jeśli obraża moją rodzinę. To przerażające, jak łatwo można komuś zszargać opinię, zatruć życie. Obserwowanie tej medialnej machiny, która rusza jak lawina i wypluwa z siebie kolejne artykuły, jest dla mnie ciekawe i niezrozumiałe. To chyba wymknęło się spod kontroli, ale widocznie to reakcja na popyt – wiele osób zaczyna dzień od kawy i wizyt na plotkarskich portalach.

A to nie jest tak, że wam na tym zależy, że sami do siebie zapraszacie, że nie jest pan już byłym piłkarzem, ale celebrytą?

Nie robiliśmy żadnych materiałów prasowych w naszym domu. Jeśli pyta pan o Instagram Gosi, to nie zgodzę się, że to narzędzie do zaspokajania naszej próżności. To narzędzie pracy, które służy także do prostowania kłamstw. Jeśli ktoś napisze, że pokłóciliśmy się o to jajko, to Gosia wrzuca zdjęcie z naszej wycieczki autem poza miasto. Żeby pokazać, że mamy się dobrze, tylko dziennikarzom się nudzi.

Napisał pan kiedyś komentarz pod jakimś artykułem?

Nie. Ale nie powiem, że robią to sami frustraci, bo wyglądałoby to, jakbym się bronił. Pisanie chamskich komentarzy najgorsze jest dla tych, którzy to robią. Nie mają szczęścia, miłości, mają za dużo czasu, są chorzy na nienawiść? Nie interesuje mnie to, na koniec to oni sami muszą ze sobą żyć. Nie da się ich bardziej ukarać. Wierzę, że w życiu jest równowaga dobra i zła, wszystko wraca. Nie tak, że jak jesteś dobry, to następnego dnia wygrasz w totka, ale jak się komuś nie zatruwa życia, to i samemu jest się szczęśliwszym. Gdybym znał Radka Majdana tylko z artykułów, które o nim powstają, to pewnie bym go nie lubił. Dlatego warto mnie poznać lepiej.

Myśli pan o sobie, że jest dobrym człowiekiem?

Na takiego zostałem wychowany. Kiedy mam poczucie, że ktoś przeze mnie cierpi, nie potrafię sobie znaleźć miejsca i jest mi bardzo źle. Staram się nie oceniać ludzi, a jeśli to robię, jestem uczciwy i sprawiedliwy. Najważniejsze – nie robię tego, zanim kogoś nie poznam. Zbyt często oceniali mnie ludzie, z którymi nie zamieniłem słowa. Każdemu na początku należy się kredyt zaufania. Staram się rozumieć ludzi, dotrzeć do nich. Największe zło, jakie możemy zrobić drugiej osobie, to zszargać jej godność.

Powiedział pan o wychowaniu. Kto pana wychowywał?

Myślę, że empatię wykształciła we mnie mama. Tata był marynarzem, często poza domem, dlatego wychowanie mnie, mojej siostry i brata, spadło w dużej mierze na barki mamy. Jest wspaniałą kobietą, wyrozumiałą dla ludzi, może nawet za bardzo. Pamiętam, jak po jakiejś awanturze w szkole, kiedy miałem bójkę z kolegą, jego rodzice przyszli do nas do domu. Nie było potem krzyków, tylko spokojna rozmowa o tym, jak ci ludzie muszą się martwić, jak moja mama martwiłaby się o mnie, będąc na ich miejscu. To na mnie działało. Jej spostrzeżenia i ciepło sprawiały, że rozwijałem się jako wrażliwy człowiek. Nie dam sobie na głowę wejść, ale szanuję innych.

Tata się nie wtrącał w wychowanie?

Był bardzo charakterny, taki człowiek z zasadami. Jako marynarz miał wiele propozycji, żeby przejść na złą stronę mocy i nigdy z nich nie skorzystał. Wujka miałem z Solidarności, stoczniowca, też miał na mnie wpływ.

Tata marynarz to pewnie i banany w domu były.

I słodycze. Nie, że jakieś frykasy bez przerwy, ale rzeczywiście częściej niż raz w roku. Może zawód taty sprawił też, że zawsze byłem otwarty na nowe rzeczy. Ciocię i babcię mieliśmy w Kanadzie. Pamiętam paczki z prezentami. One do mnie mrugały i świeciły, bo to były czasy, kiedy stałem w kolejce do spożywczego po masło. To znaczy, w tym spożywczym było tylko masło, nie że miałem taki kaprys. A kiedy wracał tata albo listonosz przynosił paczkę z Kanady, to były kolory. Czekolady, gumy do żucia. W głowie się kręciło. Myślę, że moje dzieciństwo nauczyło mnie mocnego stąpania po ziemi, wiedziałem, że trzeba pracować na to, żeby były dni świąteczne. Dlatego późnie, kiedy nie mając nic, dostałem od życia wszystko, nie stałem się jednodniowym milionerem.

Ci, którzy znają pana bliżej, mówią o panu: „dżentelmen". To też z domu?

Uczyła mnie codzienność, patrzyłem szerzej. To chyba głupi stereotyp, że sportowiec potrafi powiedzieć trzy zdania. Zresztą na pewno pan zauważył, jak to się w ostatnich latach zmieniło. Wiedziałem, że jest życie poza piłką, i nie ograniczałem się tylko do futbolu. Chciałem obserwować ludzi, podróżować. Marzyłem o tym, żeby grać za granicą, nie ze względów finansowych, ale po to, żeby zasmakować obcego kraju w innej roli niż turysta. Inspirowało mnie to do pracy. Chciałem poznać nową kulturę, język, zwyczaje. Mieszkałem w Grecji, Turcji i Izraelu, musiałem się odnaleźć w kontaktach z ludźmi o zupełnie innej mentalności. Teraz, kiedy z żoną mamy sesję dla jakiegoś magazynu, wiem, że nie mogę nikogo udawać, że naturalność i prawda zawsze się obronią. Także przed obiektywem aparatu fotograficznego. Na imprezach, jeśli z kimś rozmawiam, to nie dlatego, że jest prezesem wielkiej firmy, albo po to, żeby zrobiono nam zdjęcie. Nie znoszę takich zachowań.

Czasami mam wrażenie, że dla pana te sesje do magazynów, to środowisko naturalne.

Nie mam z tym problemu. Trenowałem i grałem w piłkę ze świadomością, że nie będę wiecznie piłkarzem. Nie chciałem zamykać swojego medialnego życia do „Przeglądu Sportowego", nudziło mnie opowiadanie o tym, że przegraliśmy albo wygraliśmy. Ta sama formułka ciągle powielana na nowo. Chciałem od życia czegoś więcej i swoją cenę za to zapłaciłem. Byłem jednym z pierwszych, którzy ze świata sportu wchodzili do show-biznesu. Zresztą „show-biznes" to dopiero wtedy w Polsce powstawał. Nie było internetu, tabloidów. Kiedy to wszystko się tworzyło, przecierałem szlaki, przychodząc do jakichś talk-show z Szymonem Majewskim. Miewałem przez to problemy.

Jakie?

Kiedy byłem w Wiśle, zadzwonił do mnie menedżer i mówi: „Radek, uspokój się. Za dużo cię wszędzie poza sportem. Kilku osobom się to nie podoba, uważają, że poświęcasz na to zbyt dużo czasu". Ale mnie interesowało tylko, jak ocenia mnie trener, a że zawsze do zajęć byłem przygotowany i nigdy się nie oszczędzałem, to Henryk Kasperczak wypowiadał się o mnie bardzo dobrze. Pojawiałem się w innych mediach dla higieny. Dla mnie było to odreagowanie, jedni chodzili na piwo, a ja – do kolorowych magazynów, żeby zmienić realia, otoczenie, pobyć trochę w innym świecie.

Jak się patrzy na pana zdjęcia z czasu związku z Dorotą Rabczewską, to rzeczywiście był to inny świat.

Nie chcę rozmawiać o poprzednich związkach. Każdy wiek ma swoje prawa. Robiłem szalone rzeczy, popełniałem błędy, za które przyszło mi zapłacić. Jak każdy, uczyłem się życia na sobie, na własnych błędach. Koncentrowałem się na piłce, ale żyłem inaczej niż dzisiaj, lubiłem czasami zaszaleć inaczej niż inni piłkarze. Dziś już pewnie bym tak nie robił, ale po to jest się młodym, żeby nie zawsze być rozsądnym. Jeśli ma się w sobie trochę refleksji, to wyciąga się z tego wnioski i się zmienia. Mam 45 lat, wiem, co przeżyłem. Jestem inny, także dzięki tamtym doświadczeniom.

Co to znaczy, że jest pan inny?

W życiu faceta ważne jest to, żeby spotkał odpowiednią kobietę, bo my jesteśmy podatni na manipulację.

To znaczy?

Jesteśmy szczerzy, dajemy serce na dłoni. Wtedy można nami sterować, kobieta potrafi wytłumaczyć, że tak właśnie ma być. I ważne jest to, żeby sterował nami ktoś mądry. Małgosia żartuje czasami, że jakby mnie wcześniej poznała, to grałbym w Realu Madryt. Śmieję się z tego, ale może ma rację. Bill Clinton zażartował kiedyś ze swojej żony, pokazując jej byłego partnera, który jest właścicielem stacji benzynowej: „Patrz, gdybyś mnie nie poznała, miałabyś stację benzynową". Hillary odpowiedziała błyskawicznie: „Gdybym ciebie nie poznała, on byłby teraz prezydentem". To prawda, kobiety mają moc, potrafią zmobilizować do zmian.

Brzmi jak tekst z manify.

Mam inteligentną, mądrą żonę, która w fantastyczny sposób zorganizowała życie rodzinne, z którą jestem bardzo szczęśliwy i z którą żyję tak spokojnie, że odsunąłem się od pewnych rzeczy. Ale kobiety potrafią też niszczyć, wprowadzać nerwy i wpływać destrukcyjnie.

Miał pan w życiu jakiś poważny zakręt?

Nie byłem pewny siebie, kiedy kończyłem karierę. Miałem lęki, chociaż było mi łatwiej niż innym, bo wiedziałem, że mogę zostać w klubie jako dyrektor sportowy albo trener bramkarzy. Bałem się jednak, jak na zmianę zareaguje mój organizm. Z grania w piłkę czerpałem przyjemność, ale bycie sportowcem to jednocześnie dar i przekleństwo. Przez całe życie miałem wszystko zorganizowane. W każdym momencie życia ktoś stoi za plecami piłkarza i mu pomaga ogarniać rzeczywistość.

I uczył się pan ogarniać samemu w wieku 38 lat?

Nie miałem problemów z organizacją, ale z emocjami. Moja praca była moją pasją. Miała jaśniejsze i ciemniejsze strony, ale była spełnieniem moich dziecięcych marzeń. Jak siadałem na trybunach po zakończeniu kariery i patrzyłem, jak moi koledzy wychodzili na boisko, to zwyczajnie im zazdrościłem. Do dzisiaj, gdy jadę komentować mecz na piękny nowy stadion, to żałuję, że nie miałem okazji grania na takich obiektach. Kiedy ja grałem, to kiełbasą grillowaną pachniało z trybun.

Teraz nosi pan garnitury, kiedyś to był raczej festyn.

Nie zgodzę się, bez przesady. Kochałem rock and rolla i to się przejawiało w moich strojach. Miałem rzemyki od łokcia do nadgarstka, jakieś łańcuszki na szyi. Bawi mnie to teraz, ale takie były czasy. Byłem dużo młodszy, byłem piłkarzem i chciałem się wyróżniać. Być może chociaż ciuchami chciałem należeć do rockandrollowego świata. Jeździłem na koncerty, miałem znajomych muzyków. Czułem, że moja wrażliwość jest zbliżona do wrażliwości artystów. Nie, że byłem z tego specjalnie dumny, ale uważałem, że muszę robić to, co dusza podpowiada.

Jakiej muzyki pan słuchał?

Polskiego rocka. Bo to były takie czasy, że w tekstach znajdowałem to, czego szukałem. W zależności od chwili – buntu albo ukojenia. Słuchałem IRA, Lady Pank, Dżemu, Perfectu. To są dla dla mnie kawałki ponadczasowe. Andrzej Mogielnicki pisał takie teksty, że ciarki przechodziły. Jak słuchałem Lady Pank, to znaczy, że nie słuchałem Republiki, dlatego w tamtych czasach nie mogłem pojąć dlaczego Grzegorz Ciechowski napisał tekst „Zostawcie Titanica" dla innej kapeli. Polski rock to były nasze emocje, nasz świat. Jakby Amerykanin albo Anglik tego posłuchał, nie znalazłby tego, co znajdowaliśmy my. W kilku zaśpiewanych zdaniach widzieliśmy zwierciadło czasów, w których przyszło nam żyć, albo po prostu naszych problemów.

Sądząc po strojach, to w Wiśle Kraków pana czasów grali sami rockandrollowcy.

Z piłkarzami tak jest. Zmienia się moda, ale nie moda na kontrowersje w ubiorze. Grzesiek Krychowiak idealnie by pasował do tamtego zespołu. Kiedyś, jak Marcin Baszczyński przyszedł do szatni w tak długim płaszczu, jak ksiądz ma sutannę, to w dziesięć minut zbudowaliśmy mu konfesjonał. Nawet okienko miał z szybką. Albo kiedy Maciej Stolarczyk zdecydował się na długie skórzane buty, natychmiast powstał motor – ze skrzynki masażysty i kół z siłowni. Śmiesznie było. W czasach Pogoni modne zaczęły być podarte spodnie, dokleiliśmy koledze lampasy z boku, żeby festyn był już całkowity, jednego z nich nie zauważył i nie odkleił. Tak nieświadomy ruszył w miasto. Szatnia ma swoje klimaty.

Ciągle wspomina pan tamte czasy w domu?

Zdarza się. Z Małgosią rzadko się kłócimy, ale o dwa sportowe tematy bez przerwy. Po pierwsze: Messi czy Cristiano Ronaldo, po drugie: James Hunt czy Niki Lauda. Kiedyś oglądaliśmy film dokumentalny o Ronaldo, a zaraz później był „Wyścig". Wiedziałem, że czeka nas ciężki wieczór.

O co dokładnie toczy się ten spór?

Małgosia uważa, że Ronaldo i Hunt byli próżni i robili wszystko tylko dla popularności. Tłumaczę spokojnie: „Zobacz, Ronaldo pomógł dziecku". I słyszę, że to tylko dlatego, by mieć dobrą prasę. Słyszę, że ogolił głowę i że więcej czasu spędza na ułożeniu fryzury niż na treningach, a później okazuje się, że zrobił to w geście solidarności z jakimś chorym kibicem. Małgosia ciągle powtarza, że Cristiano jest sztuczny, a ja, że jest genialnym piłkarzem, jest pracowity i ma wielkie serce.

A Hunta jak pan broni?

Mówię, że nie mógłby żyć jak Lauda, bo byłby nieszczęśliwy. Jego życiem była impreza. Po wyścigu nie szedł z żoną do restauracji, tylko wolał towarzystwo kobiet w klubie. To było jego życie. Lauda powiedział po śmierci Hunta, że nikogo się nie bał, kilka osób szanował, ale tylko jemu zazdrościł. Historia Hunta jest tragiczna, ale przypomina, że w życiu każdego jest moment, żeby zwolnić, bo jak się o tym zapomni, to można wypaść na zakręcie. Ale jak się za szybko jedzie, to zwolnić już nie da rady.

Pan umiał zwolnić czy pędził za szybko?

Różnie o mnie mówiono. Na przykład, że jestem imprezowiczem. Ale ja nigdy nie imprezowałem przed meczem. Oceniano mnie przez długie włosy i pierścionki na palcach. Do hazardu mnie nie ciągnęło. Poza tym, jak widzę, że coś mnie przerasta i uzależnia, to się wycofuję, bo zaczynam się denerwować sam na siebie. Myślę, że to także pomogło mi w karierze, w rygorze codziennych treningów. W piłkarzach ludzie widzą tylko sławę, pieniądze i wygodne życie, ale tak naprawdę to ciężki kawałek chleba. Presja i odpowiedzialność towarzyszą codziennie, pojawiają się rozterki, złe myśli. Były mecze, których po ludzku się bałem, bo zależało od nich całe moje życie. Koncentracja sprawiała, że kiedy wychodziłem na boisko nie drżały mi ręce, ale zdarzało się, że w nocy nie mogłem zasnąć. Nigdy nie czułem, że życie wymyka mi się spod kontroli, ale czasami podejmowałem złe decyzje.

Na przykład?

Po roku spędzonym w tureckim Göeztepe dostałem propozycję z Wisły Kraków i z niej nie skorzystałem. Miałem za sobą dobry sezon, podobno starał się o mnie Besiktas, ale kluby się nie dogadały. Byłem tak zmęczony polską ligą, że nie dałem namówić się na powrót, tylko wybrałem PAOK Saloniki, gdzie jak się okazało – nie mieli pieniędzy. Odmówienie Wiśle to jedna z nielicznych rzeczy, których naprawdę żałuję w swoim sportowym życiu, bo jakichś poważniejszych grzechów nie miałem. Na treningi nigdy nie przychodziłem zmęczony po nieprzespanej nocy, zawsze byłem maksymalnie zaangażowany. Miałem jedną zasadę – żeby kiedyś nie spojrzeć na swoją karierę i nie stwierdzić, że na jakimś odcinku dałem plamę. Przegrać – OK, złe okoliczności – OK, ale najważniejsze to nie mieć wrażenia, że mógłbym żyć teraz lepiej, gdybym kiedyś nie poszedł na skróty, na łatwiznę. Wszystkie ciągoty do słabości leczyłem sam w sobie. Jak widziałem, że coś staje się uzależnieniem, że jest zbyt poważne, odsuwałem to od siebie.

Powiedział pan: „Były mecze, których się bałem". Jakie to były mecze?

Moim najcięższym meczem w życiu było spotkanie Pogoni z Bełchatowem.

A na serio?

Na serio. Przez 90 minut myślałem, że z nerwów zwymiotuję. Przez 90 minut się modliłem, żeby rywale nie podeszli pod moją bramkę. Ze strachu, że popełnię jakiś błąd. Miałem do obrony jakieś dwa proste strzały, ale ten mecz mnie przerósł ze względu na emocje. Podejrzewano nas, że to spotkanie sprzedaliśmy, a ja jestem ze Szczecina i mnie się taki pomysł nawet w głowie nie mieścił. Dostaliśmy jednak informację, że kibice w przypadku niekorzystnego wyniku chcą wbiec na boisko i zrobić wielką awanturę. Mecz miał być o 18, a o 11 jechaliśmy z Maćkiem Stolarczykiem do miasta, żeby uspokoić atmosferę.

Udało się?

Tłumaczyliśmy kibicom, że jesteśmy czyści, że nie było żadnych rozmów, że w tym nie uczestniczymy. Chcieliśmy dać trochę komfortu całej drużynie. Kibice nam nie uwierzyli, ze swoich planów się nie wycofali, stwierdzili nawet, że jeśli my się zarzekamy, że meczu nie sprzedaliśmy, to na pewno zrobił to Piotrek Mandrysz, bo najstarszy.

Jaki był wynik?

Wygraliśmy 1:0 po golu Mandrysza. Bełchatów spadł w tym sezonie z ligi, a ja poczułem, że zło zawsze wraca. Pamiętam, jak kilka sezonów wcześniej graliśmy z Bełchatowem w ostatniej kolejce i to my spadliśmy z ligi. Przegraliśmy wtedy 1:2, po czerwonej kartce w 20. minucie i przy takim sędziowaniu, że nie mieliśmy najmniejszych szans. Następnego dnia, jak otworzyliśmy gazetę i zobaczyliśmy, że jesteśmy pod kreską, to widok był tak abstrakcyjny, że nie mogliśmy w to uwierzyć. Karma do Bełchatowa wróciła po latach, a dla mnie to był kolejny dowód, że życie jest sprawiedliwe. Zawsze, jak coś złego zrobiłem, to dostawałem mocnego klapsa.

Co złego zrobiliście przed mundialem w Korei, że tak bardzo nie poszło?

Mieliśmy naprawdę dobrą drużynę, awansowaliśmy jako pierwsi z Europy. Ale dopadło nas samozadowolenie. Po 16 latach wywalczyliśmy awans na mistrzostwa świata, a później zaczęliśmy myśleć nie tylko o piłce. Pamiętam, jak jechaliśmy na towarzyski mecz z Kamerunem i w autokarze rozpoczęły się rozmowy o kontraktach reklamowych. Piłkarze na rynek reklamowy dopiero wchodzili, nie mieliśmy nikogo do pomocy w tych sprawach. W PZPN zabrakło menedżera, który by to wszystko spiął, więc każdy robił wszystko na własną rękę. Ci grający za granicą mieli jakieś pojęcie, ale tracili czas, a jak oddaliśmy sprawy dużej firmie, to skala interesu urosła tak bardzo, że jej przedstawiciel dostał nawet zakaz wejścia do hotelu podczas naszych zgrupowań.

Przegraliście mundial przez reklamy?

Na zgrupowanie wkradła się stagnacja, siedzieliśmy w zamkniętym ośrodku i mordowaliśmy futbol. Patrzyłem na trening Brazylijczyków w telewizji – uśmiech, żart, a u nas siekiera – odprawa, trening, odprawa. Nie było żadnej przyjemności, tylko niby skupienie i koncentracja. Ktoś próbował zabić radość, to uciekła.

Czyli przegraliście przez reklamy i brak radości.

Wiadomo, że nie tylko. Obecna kadra po wywalczeniu awansu na Euro 2016 w meczach sparingowych grała dalej jak o awans, a my odpuściliśmy. Walczyliśmy ze Szkocją, Rumunią czy Japonią jak za karę, uznając chyba, że możemy odpocząć, bo za poważną piłkę weźmiemy się z powrotem dopiero na mundialu. Tak się nie da. Albo jesteś w grze, albo z niej wypadasz. Gdybyśmy dziś jechali na taki turniej, mielibyśmy świadomość, jak się do tego zabrać. Co nie znaczy, że wyszlibyśmy z grupy. Drużynę Korei to akurat bardzo szanowaliśmy i wiedzieliśmy, że potrafi grać w piłkę, ale nasi kibice uznali, że to będzie spacerek i że zaczną liczyć od 2:0. Oglądaliśmy Koreańczyków w meczach z Anglią czy Francją, na nas wyszli przestraszeni, zjadła ich trema, zagrali najsłabiej w ostatnim czasie, ale i tak wystarczyło do zwycięstwa. Potem przegraliśmy z Portugalią i można już było grać o honor. Zagrałem w meczu ze Stanami Zjednoczonymi i mogę się chwalić występem na mundialu. Ale kasety nie mam zdartej, mecz nagrali moi rodzice, mama ma jakieś zbiory.

To, że Jerzy Engel nie zabrał Tomasza Iwana do Korei, rzeczywiście miało na zespół taki duży wpływ?

Miało. To była zła decyzja. Nie ma co obwiniać Engela, jemu w dużej mierze zawdzięczaliśmy awans, był bardzo dobrym psychologiem i taktykiem, a później dowiedziałem się, że trener tak naprawdę walczył o Iwana, tak jak o kilku innych chłopaków, ale od PZPN dostał nakaz wstrząsu drużyną. Dziwne to było, bo siedzieliśmy na zgrupowaniu i już wybieraliśmy numery. Iwan był ważny, bo poza graniem w piłkę, był naszym kulturalno-oświatowym, dużo rzeczy załatwiał, był takim dobrym duchem drużyny. To nie jego wina, że zaczęliśmy przegrywać w sparingach. To nie była też wina Kamila Kosowskiego, który także miał swój numer, a na mundialu go zabrakło. Nawet jeżeli Engel uważał, że nie zagrają na mistrzostwach, to przynajmniej robili swoją pracę poza boiskiem. Na podziale numerów zyskały chociaż dzieci z domów dziecka.

W jaki sposób?

Zrobiliśmy licytację o numery na koszulkach piłkarzy. Na cel charytatywny. Ustaliliśmy kwotę wyjściową dla tych, którzy grają w polskiej lidze, i tych z zachodnich klubów. Podbijanie ceny zaczęło się, gdy dwóch zawodników chciało ten sam numer. No i przy „szóstce" się zagotowało. Ten numer wybrali Tomek Hajto i Marek Koźmiński – zaczęła się komedia, bo Hajcie kanapki banknotów wypadały z kieszeni, taki miał styl, ale Marek grał przecież od wielu lat w lidze włoskiej i miał czym Tomkowi na nerwach zagrać. Wygrał Hajto, a dzieciaki zarobiły na „szóstce" chyba 20 tysięcy złotych.

Nie żałuje pan, że dał swoje nazwisko do kampanii Józefa Wojciechowskiego na prezesa PZPN?

Może nie zdawałem sobie sprawy, że nie mamy szans, że media nie są obiektywne i piszą tak, jak ktoś im każe. Pierwsze zderzenie z rzeczywistością mieliśmy już na etapie zbierania deklaracji, kiedy prezesi klubów, którzy chcieli nas poprzeć, byli zastraszani przez prezydentów miast. Zaczęło się mieszanie sportu z polityką, powstawały jakieś listy hańby, czyli tych, którzy nie chcieli dalszych rządów Zbigniewa Bońka.

Pan naprawdę wierzył, że Wojciechowski to dobry kandydat?

Tak, nadal myślę, że byłby dobrym prezesem. Otoczyłby się ludźmi, którzy stworzyliby rzeczy, których do dziś w polskim futbolu nie ma. Ale nagonka na Wojciechowskiego była taka, że nawet kluby, który ledwo wiązały koniec z końcem, bały się z nami spotkać. Żebrały o każdy grosz, a nie miały odwagi na zmiany. Myślę, że pierwsza liga dostała jakieś pieniądze tylko dlatego, że Boniek miał opozycję w wyborach. Inaczej kluby stałyby w poczekalni jak w „Uchu Prezesa" i czasem pukały do drzwi. Nie wygraliśmy, ale przynajmniej zmobilizowaliśmy do działania. Sami pewnie nie odważylibyśmy się startować, ale poparcie zadeklarowały ważne osoby w polskiej piłce. Przy mnie osobiście jeden działacz zarzekał się cztery razy, że jest po naszej stronie, by później ze wszystkiego się wycofać. To takie środowisko. A kiedy słyszałem Andrzeja Padewskiego, że mnie i Czarka Kucharskiego należałoby rozstrzelać, to już nie wiedziałem, czy aby na pewno traktować to jako żart.

Myśli pan w ogóle co będzie robił za rok? Będzie pan mężem słynnej żony czy pana żona będzie miała słynnego męża?

U nas każdy robi swoje, nie rywalizujemy. Mam swój biznes, komentuję mecze, razem z Małgosią realizujemy pewien projekt telewizyjny, którego efekty będzie można zobaczyć na wiosnę. Czuję się zrealizowany, chociaż oczywiście wiem, że mogło być lepiej. Kiedyś, jak zagrałem świetny mecz w młodzieżówce przeciwko Anglii na stadionie Millwall, to chciały mnie angielskie kluby, ale przecież nie byliśmy w Unii. Jeszcze wcześniej podpisałem kontrakt z Pogonią na trzy lata, praktycznie za darmo. Miałem 18 lat i mnóstwo wątpliwości, ale zadzwonił Janusz Wójcik i po tej rozmowie nie wiedziałem, jak się nazywam. Groził, że powołań nie będzie wysyłał. W tamtych czasach byliśmy niewolnikami, bo po wygaśnięciu kontraktów nie decydowaliśmy o swoim losie, nie działało jeszcze tzw. prawo Bosmana. Dlatego tym bardziej się cieszę, że teraz jestem wolnym człowiekiem i mam w sobie dużo spokoju. Na szczęście standardy w futbolu już także się zmieniły.  —rozmawiał

- Michał Kołodziejczyk Redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jest pan próżny?

Jeśli pyta pan o to, czy jest mi miło, kiedy ktoś docenia moją pracę i wysiłek – to tak, jestem i byłem próżny. W każdy życiowy projekt angażowałem się w 100 procentach. Nie przeliczałem wszystkiego na pieniądze, ale bardzo się starałem, gdy coś sprawiało mi przyjemność. Kiedy jako piłkarz chwalony byłem przez jakąś osobistość, czułem się wyjątkowo. Czasami nie wystarczy samemu mieć przekonanie, że coś robi się dobrze, czeka się na miłe słowo z zewnątrz.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki