Polacy dążą do tego, by mieszkania i domy posiadać, a nie wynajmować

Polacy pochodzący ze wsi kończą studia i swoją przyszłość wiążą z miastem. Ale gdy tylko już się z tym miastem mocniej zwiążą, kolejnym szczeblem na drabinie awansu klasowego jest dla nich wyprowadzka na przedmieścia.

Aktualizacja: 22.10.2016 09:49 Publikacja: 20.10.2016 12:33

Polacy dążą do tego, by mieszkania i domy posiadać, a nie wynajmować

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Rz: Na ile powszechnym marzeniem Polaków jest własny dom z ogródkiem, choćby mały segment w jakiejś obrzeżnej dzielnicy? Czy to prawda, że wszyscy pochodzimy ze wsi i po prostu źle się czujemy w mieście?

Wojciech Burszta, antropolog kultury: Rzeczywiście, jesteśmy społeczeństwem, które w ogromnej większości wywodzi się ze wsi. Z tego jednak w jednoznaczny sposób nie wynika żaden konkretny wzór osiedlania się. Zobaczmy, że dla ogromnej części Polaków nadal oczywistym awansem społecznym, klasowym są przenosiny do wielkiego miasta, a w dalszej kolejności zajęcie w tym mieście takiej pozycji, która wiąże się z aspiracjami do klasy średniej. Jednocześnie widać, jak wieś wyrobiła w nas bardzo silne przywiązanie do własności. W odróżnieniu od wielu społeczeństw europejskich dość powszechnie dążymy do tego, by mieszkania i domy posiadać, a nie wynajmować.

40-letnie kredyty i wielki rynek mieszkań na sprzedaż to nasz narodowy, wiejski charakter?

Tak, to bezpośrednio wiąże się właśnie z naszą chłopskością. Oczywiście w gospodarce folwarczno-pańszczyźnianej chłopi wcale nie mieli ziemi na własność, ale jednak to ziemia była w ich życiu zdecydowanie najważniejsza; chłopi byli bardzo do niej przywiązani. Do dziś przetrwało to przekonanie, że ziemia – teraz raczej własność – jest podstawą życia rodzinnego, ostoją naszej niezależności. Takiego bezpieczeństwa nie daje nam wynajęte mieszkanie. To chłopski sposób myślenia: nikt mi tego mieszkania nie zabierze, a po mojej śmierci pozostanie w rodzinie.

A jak to się ma do naszej skłonności do migracji? Co najmniej od połowy XIX wieku osiedlamy się na całym świecie; w ostatniej dekadzie milion Polaków wyjechało do samej Wielkiej Brytanii. Wydaje się, że dość łatwo potrafimy tę własność porzucić...

To prawda, jesteśmy czołowym narodem migrantów, ale ma to wiele przyczyn. Tak było, jest i zapewne będzie. Jednak to nijak się nie przekłada na naszą ruchliwość w granicach Polski, jakkolwiek by te granice w naszych dziejach się układały. Wbrew pozorom jesteśmy po prostu mało ruchliwym społeczeństwem. A ten mocno osiadły tryb tym bardziej sprzyja temu, by mieszkania kupować na własność, skoro i tak zamierzamy w nich mieszkać latami, jeśli nie w ogóle całe życie. Tak już jest, że bardzo cenimy sobie tę osiadłość.

Ale czy miasto, w którym każdy chce mieć mieszkanie na własność, a w nim jak najwięcej prywatności, to nie jest przypadkiem jakaś hybryda miasta i wsi? W końcu miasto z definicji jest przestrzenią wspólną.

Ciekawym przykładem takiej hybrydy są zamknięte osiedla czy nawet ogrodzone bloki. To jest najlepszym potwierdzeniem tego, o czym mówimy. Nie ma drugiego społeczeństwa na świecie, które lubiłoby tak ochoczo się grodzić. I dziś nie jest to przecież choroba jedynie naszych największych miast, tylko już syndrom ogólnopolski.

Z tym, że tzw. wieś w mieście to chyba zjawisko nie tylko polskie.

Ale to słynne już „country in the city" to coś jeszcze innego. Rzeczywiście moda ta objęła już chyba zachodni świat, co wynika z kryzysu koncepcji przestrzennej miasta, wieloletniego trendu, że mieszkańcy uciekają z centrum czy w ogóle z miast. Przez to centra przestają normalnie funkcjonować, wyludniają się, a w końcu stają się martwe. Ale przecież wszyscy nie możemy mieszkać na przedmieściach, a w mieście jedynie konsumować czy pracować. Stąd wzięła się potrzeba, by tak zagospodarować te przestrzenie centralne, by symulowały pewną lokalność, a tym samym stały się przyjazne człowiekowi. Z początku był to ruch absolutnie oddolny. Zaczęło się od San Francisco i ogródków o dość rustykalnym, przyrodniczym charakterze. Dziś już stało się to dość powszechne, że włodarze miast starają się wygospodarować na tę wieś w mieście jakieś mikroprzestrzenie, by choć trochę oswoić nam to mało przyjazne centrum.

Mówił pan, że dla Polaków wciąż prestiżem jest mieszkanie w mieście...

Zaraz, zaraz. Prestiżem jest wyprowadzka do miasta. Mówiłem o ludziach, którzy w mieście nie mieszkają i którzy są na początku polskiego snu: drogi ze wsi do tej wymarzonej klasy średniej. Ci ludzie kończą studia i swoją przyszłość wiążą z miastem. Ale gdy tylko już się z tym miastem mocniej zwiążą, kolejnym krokiem na drabinie awansu klasowego będzie dla nich wyprowadzka na przedmieścia. Ten trend u nas również jest wyraźnie widoczny. Najlepszym przykładem na jego powszechność jest właśnie ta kontrreakcja, o której mówiliśmy przed chwilą, by jakoś to miasto oswoić.

Czym tak właściwie jest ten mityczny awans do klasy średniej?

Właściwie nikt dokładnie nie wie, czym w ogóle jest ta polska klasa średnia, ale jedno zdaje się oczywiste: nie jest ona zbyt jednorodna. Wiemy również, że to najbardziej ruchliwa klasa społeczna. A im jesteśmy wyżej w tej klasie średniej, tym bardziej czujemy się zobligowani, by ten nasz status potwierdzić odpowiednim miejscem zamieszkania. Po prostu awans wypędza nas z miast, bo w mieście, jako że jest w nim praca, mieszkają ci, którzy za tą pracą do miasta przyjeżdżają. A jeśli ktoś już się w nim zadomowił na tyle, że zdążył osiągnąć odpowiednią pozycję, to miasto przestaje wydawać mu się atrakcyjne.

Przecież w mieście jest kultura, usługi, są wręcz niekończące się możliwości.

I przez to właśnie jest ono męczące. Styl życia klasy średniej nie polega wcale na nieustającym uczestnictwie w ofercie kulturalnej. Oczywiście ludzie często deklarują przywiązanie do tych możliwości, zachwalają miasto, że jest takie interesujące i pociągające. Ale przy dokładniejszym zbadaniu ich opinii i potrzeb okazuje się, że rzeczywiście mało kto z tych możliwości często korzysta. Okazuje się, że dojeżdżanie z przedmieść, by raz w miesiącu – czy nawet rzadziej – pójść do teatru, nie jest w ogóle uciążliwe. Kolejnym mitem jest to, że im mamy bliżej do tej kultury, tym bardziej jesteśmy w niej zanurzeni. Nic tego nie potwierdza.

Ale nie jest chyba też tak, że gdy uciekamy na przedmieścia, to nagle znajdujemy więcej czasu na życie towarzyskie...

Rzeczywiście, jest na odwrót. Przeciętny ciężko pracujący przedstawiciel klasy średniej nie ma zbyt dużo wolnego czasu, raczej wychodzi z domu o 7 rano, a wraca do niego po 20. Widzimy, że nawet nie ma jak się tym wymarzonym własnym domem nacieszyć. Klasa średnia jest na swoim, więc w swej subiektywności jest przekonana, że żyje tak, jak chciała: ma piękne domy, garaże, samochody, tylko że już nie bardzo wystarcza jej czasu, by korzystać z tego standardu życia.

Są zapewne społeczeństwa, które są jeszcze bardziej chłopskie niż my. Co nas spośród nich wyróżnia?

Bardziej chłopscy są chociażby Szwedzi, ale u nas procesy modernizacyjne, związane z nowoczesnością i tworzeniem się społeczeństwa przemysłowego, zaszły dużo później niż na Zachodzie, oczywiście ze względów społecznych, politycznych i historycznych. Prawdziwa industrializacja tak na poważnie zaczęła się u nas dopiero po II wojnie światowej i nie dość, że była spóźniona o dziesięciolecia, to jeszcze była dość specyficzna, bo komunistyczna władza postawiła na przemysł ciężki. I my od tego czasu próbujemy nadgonić Zachód, odtworzyć te procesy, które tam miały miejsce już w XIX wieku. Wtedy w ciągu kilkudziesięciu lat chłopskie społeczeństwa właściwie w całości przeniosły się do miast, powstała klasa robotnicza i narodziła się kultura masowa, a także ugruntowało się nowoczesne mieszczaństwo, z którego później powstała klasa średnia. Problem w tym, że u nas te procesy zachodzą, choć według tego samego wzorca, to jednak już w innym czasie. Trudno XIX-wieczny kapitalizm porównywać do dzisiejszego, więc nie dziwmy się, że jesteśmy inni.

W społeczeństwach bardziej mobilnych niż nasze w ogóle nie ma przywiązania do własności?

Społeczeństwa te często korzystają z różnych form wynajmu czy dzierżawy, które wzmagają mobilność. Tam nie zakłada się, że w mieszkaniu czy domu pozostanie się aż do śmierci. Raczej myśli się, że dziś pracuję tutaj, więc tutaj mieszkam, ale za dwa lata życie może mnie rzucić zupełnie gdzieś indziej. A własność obciąża. Tak więc tak jak my chcemy mieć na własność nawet mieszkania, tak w mobilnych społeczeństwach ludzie często wolą wynajmować nie tylko mieszkania, ale także domy. Zachodnie społeczeństwa świetnie pokazują, na czym polega elastyczny kapitalizm. Trudno w nim planować na więcej niż kilka miesięcy, może kilka lat do przodu. Człowiek cały czas musi być przygotowany na poważne zmiany. I to mogą być przenosiny do innego miasta, a nawet kraju. Ten wzór mobilności jest już silnie utrwalony. Stąd staje się naturalne, mówiąc za filozofem Ludwigiem Wittgensteinem, że korzenie człowieka są tam, gdzie jego maszyna do pisania, a dziś raczej – komputer.

I nie brakuje im tych prawdziwych korzeni?

Oczywiście to mocno już przewałkowany problem. Zachodnią cywilizację miała zgubić detradycjonalizacja. Były silne obawy, jakoś 20 lat temu, że nowoczesność nas zupełnie wykorzeni i kompletnie zaniknie rola tradycji. Ale okazało się, że ludzie jednak nie zaczęli kompletnie porzucać swoich korzeni, że jednak chcą je pielęgnować, że czują potrzebę poszukiwania ich, tylko że robią to w sposób mocno zindywidualizowany. Najlepiej widać to w Niemczech, gdzie dziś bardzo starannie pielęgnuje się domy, które należały do przodków, czy wręcz buduje się nowe siedziby na wzór tych dawnych. To dzisiejsze zakorzenienie przypomina coś, co socjolog Stanisław Ossowski nazywał ojczyzną prywatną. Ale prawda jest taka, że to jedynie tęsknota za prawdziwym zakorzenieniem, które de facto jest dzisiaj już niemożliwe. Mało tego, w dzisiejszym świecie takie zakorzenienie byłoby niefunkcjonalne. Wiemy już, że ludzie wcale nie zaczęli zapominać o swych korzeniach, ale by ta pamięć miała dziś sens, musimy nauczyć się inaczej do tych korzeni odwoływać.

A jak w tak mobilnym i zindywidualizowanym świecie trzyma się tożsamość lokalna?

To ciekawy paradoks, bo spójrzmy choćby na przykład piłki nożnej. Z jednej strony mamy globalizację sportu, co chyba dla wszystkich jest oczywiste, ale z drugiej strony, na poziomie lokalnym, nic się nie zmienia: przywiązanie do barw klubowych ma się świetnie, wciąż przekazywane jest z pokolenia na pokolenie. Globalizacja całkowicie zmieniła sam futbol, bo w klubach gra niewielu wychowanków, piłkarze przestali być wierni klubom, rozgrywki największych lig czy najbardziej prestiżowych pucharów nastawione są na widza globalnego, a jednak kibicom to wcale nie przeszkadza i kluby, które stały się globalnymi markami, zarazem cały czas utrzymały lokalny charakter. Co więcej, wciąż podtrzymywane są nawet różne lokalne mitologie klubowe, zarówno w Holandii, jak i w Anglii, Hiszpanii czy we Francji. Kluby piłkarskie pozostały pewną kotwicą lokalnej tożsamości.

Czyli my dalej tej tożsamości potrzebujemy, tak?

Oczywiście, ale jak widać, ona doskonale może współgrać z całą tą globalizacją. Sport może się nieustannie zmieniać, komercjalizować, ale niekoniecznie musi to od razu zabijać jego lokalność. W dzisiejszym świecie nie dzieje się nic takiego, co by niszczyło tę lokalność. Wręcz w różny sposób i w wielu miejscach ona jest nowo budowana. I dla antropologa to było wręcz oczywiste. Zajmuję się tym zagadnieniem od 30 lat i od samego początku byłem ciekaw, jaka będzie kontrreakcja na to radosne postrzeganie globalizacji, wszystkich tych nowych możliwości. Niektórzy mówili, że świat stał się płaski, zachwycali się, że z każdym można się w każdej chwili skomunikować, wszystko jest takie szybkie itd. Powstała cała mitologia tak rozumianej globalizacji.

I jak wygląda odpowiedź na to?

W końcu przyszła refleksja, że najlepszym kluczem do globalnego świata jest dobrze rozpoznana własna lokalność. W obliczu globalizacji mówi się o różnych zjawiskach: homogenizacja, upodabnianie się do siebie, łatwiejszy dostęp do rynków. Reakcją na to okazało się promowanie lokalności jako osadzenia się, powolności, dumy z tego, co u nas. Tak jak reakcją na zachłyśnięcie się fast foodem jest ruch slow food. I stąd popularność lokalnych produktów na całym świecie.

Świetnie widać to choćby we wspomnianych już Niemczech, gdzie w każdym mieście w sklepach można spotkać towary wytworzone nieopodal, o czym informują dobrze widoczne znaki na opakowaniach.

To idzie nawet dalej, do globalnego promowania marek lokalnych. Co ciekawe, jeśli przyjrzymy się losom dawnych kultur antropologicznych, czyli tzw. tubylcom afrykańskim, takim jak choćby Masajowie, to zobaczymy, że oni od dawna mają już wypracowane swoje lokalne przemysły etniczne, zastrzeżone marki różnych wytworów itd. To ogólnoświatowy trend wzajemnego kanibalizmu lokalności i globalizacji. W takich czasach żyjemy.

Jak to wpływa na wciąż podstawową tożsamość w zachodnich państwach, czyli tożsamość narodową?

Odpryskiem tego wszystkiego jest renesans nacjonalizmu, w rozumieniu anglosaskim, czyli przywiązania do narodu, symboli narodowych i historii. To działa na takiej samej zasadzie jak ruchy regionalne i lokalne. Skutkiem tego renesansu jest chociażby kryzys Unii Europejskiej, zmiana nastawienia do uchodźców, wielokulturowości i wielu innych spraw, które – wydawałoby się – są już oswojone i powszechnie przyjęte według modelu znanego z wizji świata kosmopolitycznego.

Tożsamość narodowa okazała się silniejsza, niż niektórym się to wydawało?

Ona zawsze była bardzo istotna. Silne tożsamości narodowe nigdy nie były w żaden sposób zagrożone. Ale w tak niepewnych czasach, w jakich żyjemy, i to właściwie pod każdym względem: ekonomicznym, społecznym, politycznym – te tożsamości zyskują jeszcze większe znaczenie.

Prof. Wojciech Burszta jest antropologiem kultury, teoretykiem narodu i etniczności. Pracuje na Uniwersytecie SWPS w Warszawie oraz w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Na ile powszechnym marzeniem Polaków jest własny dom z ogródkiem, choćby mały segment w jakiejś obrzeżnej dzielnicy? Czy to prawda, że wszyscy pochodzimy ze wsi i po prostu źle się czujemy w mieście?

Wojciech Burszta, antropolog kultury: Rzeczywiście, jesteśmy społeczeństwem, które w ogromnej większości wywodzi się ze wsi. Z tego jednak w jednoznaczny sposób nie wynika żaden konkretny wzór osiedlania się. Zobaczmy, że dla ogromnej części Polaków nadal oczywistym awansem społecznym, klasowym są przenosiny do wielkiego miasta, a w dalszej kolejności zajęcie w tym mieście takiej pozycji, która wiąże się z aspiracjami do klasy średniej. Jednocześnie widać, jak wieś wyrobiła w nas bardzo silne przywiązanie do własności. W odróżnieniu od wielu społeczeństw europejskich dość powszechnie dążymy do tego, by mieszkania i domy posiadać, a nie wynajmować.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów