Fragment reportażu z Kirgistanu „Frunze w meczecie”

Azja Centralna hartuje. Jestem już swój, bo jem, co ich. Surowe płuco zagryzam pieczoną baraniną, a na deser zjadam ikrę. Popijam kefirem i herbatą. I tutejszym koniakiem zagryzanym rosyjską czekoladą. I wiem, że baranie oko to nie jest główny punkt programu. A skoro nic mi nie jest, to muszę być swój.

Aktualizacja: 21.10.2016 22:32 Publikacja: 20.10.2016 13:38

Na bazarze masa smakołyków

Na bazarze masa smakołyków

Foto: materiały prasowe

Jedzenie w Azji Centralnej jest jednym z ważniejszych punktów życia. Najlepiej zjeść u ludzi, zobaczyć ich kuchnie i zwyczaje kulinarne. Zaczynam od wsi. Jak w Polsce liczę, że swoje dadzą, takie najlepsze. Jak tu się mówi: Bez chiemikow, czyli ekologiczne. Jedziemy do wsi toyotą goriec Melisa. Potem się dowiaduję, że tak tu nazywają popularny model highlandera – po prostu „toyota góral". Rzeczywiście przydaje się na tutejszych bezdrożach.

Wioska znajduje się w Dolinie Ałajskiej, jednym z najpiękniejszych miejsc Azji Centralnej. Droga do Piku Lenina, ponad 7 tysięcy metrów n.p.m. Wyjeżdżamy z Osz i już po półgodzinie mieszają się ze sobą dwa rodzaje górskiego krajobrazu: łagodne zbocza, przypominające bieszczadzkie połoniny, i panujące nad nimi zaśnieżone skalne siedmiotysięczniki. Politycznie ta dolina to punkt zapalny: pogranicze Tadżykistanu, Kirgistanu i Uzbekistanu. Jadąc na południowy zachód, dojedziesz do granicy z Tadżykistanem. Obecnie zamkniętej. A na wschód – do chińskiej. Droga do Chin otwarta, przejeżdżają nią chińskie tiry. A także bazarowcy z Osz z tańszymi materiałami i jedzeniem. Szybko i tanio. Wciąż opłaca się przywozić jakiś procent żywności z Chin. Przez granicę przejechać niełatwo. Celnicy sprawdzają każdego szczegółowo. Nie tyle towar, ile jego portfel. Ile może dać. Jeśli masz czegoś więcej, bez łapówy się nie obędzie.

Dolina Ałajska jest fenomenem przyrodniczym. To najpiękniejsze miejsce w Azji Centralnej. Płynie przez nią Czerwona Rzeka, tutejsi tak ją nazywają, to od koloru skał. Czerwieni tej okolicy dodają jeszcze pomniki, relikty dawnego systemu. Mijamy czterometrowy posąg żołnierza wojsk pogranicza. W ZSRR to była jedna z najważniejszych formacji. W Rosji i państwach ościennych, także w Kirgistanie, pozostaje taką do dziś. Wiadomo, strzegą przed szpionami i innym elementem próbującym przedostać się do kraju. (Ten system zawsze cechowała mania ochrony granic). Na okolicznych wzgórzach miejscowi wypasają barany, czasem też kozy. Wokół nie ma żadnego drzewa, a między skałami mieszkają niedźwiedzie i wilki. Ciekaw jestem, gdzie one się chowają. Powietrze przeźroczyste. Przy dobrej widoczności wypasające się na wzgórzach zwierzęta dostrzeżesz z odległości kilkunastu kilometrów.

Dolina kształtuje życie jej mieszkańców. Od wiosny do jesieni pasterze są w górach. To zresztą nic specjalnego dla Kirgiza: siedzieć w górach, wstawać ze słońcem i z nim kłaść się spać. Jeździ się nie tyle konno, ile na osłach. Osioł jest bardziej wytrzymały. Tradycyjne jurty z fotografii w przewodnikach Lonely Planet zastąpiły małe radzieckie namioty wojskowe. Niemal każdy pasterz ma komórkę. Najczęściej Nokię 9937. Taką „góralkę" bez gadżetów. Ale istota tego życia pozostała bez zmian. Na wiosnę wychodzi się w góry i tam się żyje. Tam jest miejsce pasterza.

Dojeżdżamy do wsi Tałdyk. Mam szczęście, przybywam tutaj późnym marcem, sezon wypasu jeszcze się nie rozpoczął – trwają właśnie przygotowania do wyjścia w góry, zaraz po zejściu śniegów – zastaję więc w domu wszystkich mieszkańców. Przy kiosku wielobranżowym, zaopatrzonym we wszystko co niezbędne, powierzchnia 2 metry na 2 metry, witamy się ze starszyzną wsi. Jeden z nich będzie naszym gospodarzem. Jest miło, starsi są ciekawi gości, otrzymujemy kilka zaproszeń, trzeba wybierać.

Nasz gospodarz ma na imię Mentubaj. Mieszka z żoną, synem, synową i wnukiem.

Idziemy do jego zarody. To jednak lepsza wioska, bo choć stoi w niej tylko jeden meczet (powinny być dwa), szczęśliwie ma też szkołę. Starszy syn gospodarza jest w niej dyrektorem. Część wioski leży niemalże w korycie rzeki. Zimą koryto jest suche, można przejść, ale jak to wygląda latem? Dolina jest ogromna, pytam, czy nie boją się powodzi.

– Nie. Żyjemy tak od lat – rzuca. – Rzeka niegroźna. Pić nam daje.

Nie chce jednak powiedzieć, czy żyje na sucho, czy w wodzie. Wiele domów po prostu graniczy z rzeką. Wioska niemal na samym dnie Doliny Ałajskiej. Mijamy muzułmański cmentarz. Wygląda metafizycznie, jakby leżał na falującej wodzie. Cmentarz jest zaniedbany, ale otacza go jakaś mistyczna aura. Trawa, wysoka prawie na metr. Muzułmańscy zmarli spoczywają tu razem z ateistami. Łatwo rozróżnisz. Ateistyczni nie mają półksiężyca na nagrobku. Nagrobki są starannie wykonane, z płaskorzeźbami zmarłych. Ręczna robota. Niezwykle realistycznie wyrzeźbione oczy, ze wszystkimi detalami. Twarze spokojne, bez uśmiechu. Wyrzeźbione na podstawie zdjęć legitymacyjnych. Nagrobki stawia się tu szybko, zanim ziemia osiądzie, więc falują z ruchem ziemi – niemal wszystkie są przekrzywione. Mimo to stoją, żaden nie upadł. Pagórki na cmentarzu, zmarli chowani są płytko, chaotycznie, żadnych ścieżek. Przechodząc, musisz deptać po grobach. Mentubaj nie chce, bym oglądał cmentarz. Sam jest marksistą, ale Marksa nie czytał. Zresztą jak i u nas, połowa marksistów nie wiedziała, o co Marksowi chodziło. Mentubaj mówi, że liczy się to co teraz, czyli my, żywi. A oni już umarli. No, gdzieś muszą być, więc są tutaj. Ale to i tak nie ma znaczenia, więc po co pytać o cmentarz.

Opuszczamy cmentarz i idziemy klepiskiem przechodzącym w coś, co przypomina kamienny trakt. Na początku myślałem, że to droga. Nie. To jest dno rzeki, która o tej porze roku jeszcze nie wylała.

– Jak przechodzicie na drugą stronę, gdy jest woda?

– O, tamtędy. Most jest.

Most to wąska i długa na 200 metrów kładka, raczej drabinka. Koryto rzeki jest szerokie, mniej więcej półtorej szerokości Wisły, latem mieszkańcy nie mają innej drogi jak tylko po tej drabince. Zresztą kilka razy dziennie przechodzą po niej zwierzęta. Nie wiem, jak to robią. Kirgiskie zwierzęta pewnie mogłyby występować w cyrku, bo po tym nie sposób przejść bez zdolności akrobatycznych. Ciekawie muszą wyglądać mijanki na tym moście. Melis idzie w lakierkach. Wielu ludzi chodzi tu w lakierkach. Chociaż w tej części świata lepiej sprawdzałyby się timberlandy i inne northface'y.

Wioska leży zaraz przy korycie rzeki. Jest jak u Tołstoja. Albo na obrazach dziewiętnastowiecznych realistów rosyjskich.

Tu już nie tak sielsko. Raczej dziadowsko. Okrutnie śmierdzi odchodami. Zwierzęcymi, a może ludzkimi. Nieotynkowane budynki, stawiane chaotycznie; dom mieszkalny, obora, pomieszczenia gospodarcze. I wielka gościnność. Prawdziwy uśmiech ludzi, którzy w sześć osób muszą przeżyć za 300 dolarów miesięcznie. Starszym domu jest Mentubaj. Kobiet nie przedstawia, w zasadzie nie wykonuje nawet gestu w ich kierunku. Bez słowa zabierają się do przygotowania posiłku. Synowie Mentubaja wyszli z domu, najmłodszy został i objął gospodarstwo. Taki zwyczaj, najmłodszy zostaje przy rodzicach. Dwa miesiące temu urodziło mu się dzieciątko, Mentubaj jest dziadkiem 13 wnucząt. Bardzo żałuje, że maleństwa nie będą znały Sowietskogo Sojuza. Ojciec dziecka, Ulan, zaocznie studiuje inżynierię na uniwersytecie w Osz. Pytam, jak im się żyje – całkiem nieźle. Zawsze jest tak, że ci biedniejsi sprawiają wrażenie bardziej zadowolonych z życia. Cieszą się na inostranca, czyli na mnie.

Muszę czymś przepić. Natychmiast

Jestem przygotowany na oko barana, podobno jego spożycie jest przypieczętowaniem aktu gościnności. Wcześniej oglądałem barana na targu. Konkretnie – jego ścięty łeb i martwe oko. A po głowie chodziła mi myśl, jak to będzie mieć to oko w ustach. Jeśli chcesz wiedzieć, jak ludzie naprawdę żyją, musisz mieć takie oko w sobie. Oko proroka czy oko Boga. Takie jak z dolara. Teraz będzie patrzeć na ciebie ze środka. Nie da się bez tego. W stodole gospodarza jest stół, na nim ślady jakiegoś baranobicia. Wreszcie sam baran, poćwiartowany, wybebeszony. Rembrandt miałby raj, malując swoją Jatkę w Kirgistanie. Dużo czerwieni w różnych odcieniach, ale i biel skóry. Obok koza, a raczej to, co z niej zostało. Gdzieniegdzie rozpirzone szkielety z tłuszczem i mózgi w miskach. Na talerzyku oczka. Myślę, że te dla nas pewnie już się gotują. Z jakimś warzywem. W powietrzu unosi się odorek nieco nadpsutego mięsa. Martwe, poucinane kopytka. Stąd nie ma jak uciec. Zresztą po co. Niektórzy oferują mięso marynowane. Widziałem na bazarze na przykład łeb barana już zamarynowany i podsuszony. Można taki długo przechowywać.

Melis zawiózł mnie na wieś prawdziwą, taką niepotiomkinowską. Mogę zobaczyć realia tutejszego życia. Tymczasem baran stał się już moją obsesją...

Gospodarz zaprasza nas do siebie. Wnętrze skromne. W tej kulturze wszystko odbywa się na podłodze. Siadamy więc po turecku. Piękne atłasowe poduszki i koce. Kolorowe. Jak w cygańskim wozie. Wszystko błyszczy. Poduszka pod pupę, poduszka pod plecy, kolejna pod stopy. Jeśli zimno – kocyk, proszę bardzo, all inclusive. Melis pomimo tuszy nie ma z tym specjalnego problemu. Oni tak siadają od setek lat, wyjaśnia. W ich nogach żyły biegną chyba inaczej niż w moich. Po pięciu minutach nie wytrzymuję, mięśnie napięte. Nie trenuję jogi, błąd. Szczęśliwie możemy też przyjąć postawę półleżącą. Ceremonia się rozpoczyna. Najpierw obmycie rąk – nad naczyniem służącym wyłącznie do tego celu. Potem wjeżdżają dania. Chleb domowy, mdłe masło, żółte, niemal pomarańczowe, do tego własny ser oraz wiśnie. Jemy powoli, masło nakłada się ręką. W zasadzie wszystko je się rękoma, poza tymi wiśniami. Wisienki malutkie, ale bardzo słodkie. Jemy je łyżeczką.

Pierwszy posiłek szybko się kończy, stresuję się jednak baranim okiem. Gospodarz proponuje, byśmy poszli do obory. Pewnie mamy zobaczyć, co będziemy jeść. Jest co oglądać, słodkie koźlęta, baranki, piękne konie.

Koń jest tutaj drogi. Cenny. Dla Kirgiza koń to przyjaciel i domownik. Konkuruje z osłem, ale żaden osioł nie dorówna koniowi dostojeństwem.

Koń lepszy niż niejedna toyota highlander. Koń pomaga w ciężkiej pracy, a ma co robić. Praca od samego świtu wymaga sporego wysiłku fizycznego, rano trzeba wyprawić barany na wypas. Jeśli nie chcesz iść pieszo pod górę, od biedy wniesie cię tam koń. Potem, przed zachodem słońca, z powrotem. Nikogo tu nie dziwią ataki niedźwiedzi i wilków. To nasi ekologowie wymyślili, że wilk jest łagodny niczym jagnię, a miś lubi miodek. Dla tutejszych to drapieżniki, które mogą doprowadzić cię do bankructwa. Czasem atakują ludzi. Rok temu zżarły jedną z tutejszych wieśniaczek, Gulsarę. Gdyby zostawić barany na wypasie na noc, rankiem nie byłoby ani jednego. W Kirgistanie świat pasterzy nie zmienił się od czasów biblijnych.

Miejscowi żyją z wypasu, biorą też w leasing cudze barany, potem dzielą się zarobkiem ze sprzedaży.

Przerywamy posiłek, idziemy do obory. W małym pomieszczeniu leży rozbebeszony baran. Już bez oka. Oko pewnie się gotuje. Ale oko nagle przestało być ważne.

Na stołku leżą świeże płuca barana. Krwiste, ale już czymś tam obsypane. To dziwne uczucie mieć świadomość, co się zaraz stanie.

Fakturą mogłyby przypominać powiększone krewetki, grube, owinięte jakimiś rurami. Albo skafander Jurija Gagarina. Mentubaj bierze do ręki nożyk, odcina kawałek płuca i zjada z uśmiechem. To samo robi Melis. Przechodzi mnie dreszcz obrzydzenia. Patrzą na mnie. Spojrzenie poważnych, ciemnych oczu potomków tysiącletniej Kirgizji jest jednoznaczne: mam udowodnić przyjaźń tałdycko-polską. Jasna cholera, myślę, adrenalina podskakuje, to za moje obżarstwo, za te wszystkie nadliczbowe smakołyki. Doigrałem się. Gospodarze nie spuszczają ze mnie wzroku, Melis nie zadaje żadnych pytań, tnie płuco. Wiem, że zaraz zrobię skandal. Nie odmówię, zjem, ale zwrócę. Zastanawiam się, jak zareagują.

Polski uczony na pojezdce narzygał kulturalnym ludziom podczas poczęstunku. Pewnie pijany był, więc będzie, że muzułmanów nie uszanował. Nie wywinę się.

Melis podaje mi kozik z kawałkiem płuca. Jest czerwone. Tłuste. Już nieruchome. Biorę do ust.

Trudne zadanie – oddzielić zmysł smaku od mojego umysłu. Powracam do Kanta, do „Krytyki czystego rozumu". Płuco jest już w moich ustach. Intensywnie w myślach przerabiam kurs z filozofii Immanuela Kanta i niemieckiego idealizmu. Przypominam sobie Kantowskie pytanie, jak są możliwe sądy syntetyczne a priori. Połykam płuco, przechodzi jakoś. Jakoś. Kant i jego aprioryczne formy zmysłowości, czas i przestrzeń, są obiektywne wobec nas, naszego umysłu. Są przed nim, one go obejmują. Momentem krytycznym jest spotkanie baraniego płuca z żołądkiem. Jeśli to ma się stać, to tylko teraz. To czas i przestrzeń konstruują naszą świadomość. Kant myślał paradygmatem kartezjańskim. Dla Kartezjusza zmysły pozostają w sferze nieporozumień, zagłuszają poznanie prawdy. Sięgam myślami do Kartezjusza. Ze wszystkich sił walczę o uznanie, że płuco wcale nie znalazło się w moim żołądku, że to tylko fałszywe złudzenie. Że prawda jest zupełnie gdzie indziej.

Ta filozoficzna gra o przetrwanie nie jest łatwa. Mentubaj i Melis nie są Kirgizami. Są angielskimi empirykami. Żaden tam Mentubaj, przede mną stoi David Hume, patrzący na cierpiącego Kanta. Przekonuje mnie o znaczeniu wrażeń empirycznych, ich pierwotności względem idei. Przebrani za Kirgizów Anglicy zdają sobie sprawę z baraniej ucieczki w idealizm, który pozbawia mnie istoty smaku. Żołądek jakoś przyjął płuco. Adwersarze uśmiechem starają się mnie przekonać, że to moje wrażenie jest najprawdziwszym z odczuć. Jak na angielskich dżentelmenów przystało, nie narzucają się, kulturalnie patrzą. Wiedzą, że tu się liczy siła argumentów. W sporze zwycięży rezultat. Szczęśliwie rezultat jest po stronie idealizmu, okantowałem to płuco. Zwyciężyłem. Marzę o secie.

O mocnym ruskim Stoli, trzykrotnie destylowanym. Marzę. Lub nawet o jakiejś kirgiskiej podróbie marzę.

Muszę czymś przepić. Natychmiast.

Niestety, są tylko papierosy i zielona herbata, już niewrząca. Biorę od śmiejącego się sir Melisa eleganckiego parliamenta, intensywnie się zaciągam. Zagłuszam dymem posmak baraniego płuca. Mission accomplished. Przyjaźń polsko-tałdycka będzie trwać na wieki. Na szczęście nie będę musiał jej już więcej udowadniać. Lokalsi lubią raz po raz przekąszać na surowo. Ich dziadowie i pradziadowie przekąszali przyjaźń tymi cholernymi surowymi baranami. U nas żołądki nie przeszły jednak stosownej ewolucji. Wizyta kończy się dobrze, syn Mentubaja prosi mnie, abym zapamiętał nazwę tej miejscowości, kilka razy powtarza: Tałdyk. Jest w tym coś wzruszającego, w tej próbie zatrzymania duszy.

Smaczny ten koń

Kolejne doświadczenia kulinarne nie niosły już ze sobą tylu emocji. W Kirgizji jada się po muzułmańsku. Ale ze smakiem. Możesz zamówić sobie barana, konia, czasem i osła. Nie zamówisz świni. Jedyna, jaką można tu spotkać, to wypchany dzik w muzeum Sulejmana. Do oglądania, nie do zjedzenia. Dla miejscowych powstają muzułmańskie restauracje. Jedziemy do jednej, już za miasto, w stronę granicy uzbeckiej. Wielkie gmaszysko, zdolne pomieścić jakieś tysiąc osób, wyglądem przypomina meczet. W tutejszych restauracjach możesz zjeść we wspólnej sali albo wziąć kabinę. Kabina to zamknięte pomieszczenie, 2 metry na 2 metry, gdzie można spokojnie porozmawiać. Ale z oddychaniem bywa ciężko. No cóż, do restauracji idziesz nie po to, by oddychać, tylko po to, by zjeść.

W muzułmańskiej restauracji właśnie było jakieś wesele i kursokonferencja. Też muzułmańska. Niestety, niemal wszystko wyjedli. Knajpa jest poza miastem, nie chcemy wracać, więc dostajemy tylko wędlinę z koniny na zimno i ichni jogurt. Ciepłym daniem jest herbata. Smaczny ten koń, zamawiam ryż. Też ciepły. I bardzo soczysty. W Kirgizji uprawiają własny ryż. Konina jest ciężka, wymaga wódki. Zaraz za salą znajduje się wielki bar, ale nie sprzedają w nim alkoholu. Allah to Allah. Pytam, po co ten bar, skoro nie ma drinków. Odpowiadają, że fantę i colę też można polewać z baru.

Kelnerzy, jak wielu tutejszych, ubrani są w stroje ludowe. Uwagę zwracają ich kapelusze. Co ciekawe, te kapelusiki zawsze są sterylnie czyste. Wszystko tutaj tonie w kurzu i brudzie, a kapelusiki są zawsze czyste. Takie białe, inne niż otoczenie. Wracamy do niezawodnego Carskiego Dworu na rosyjskie piwo. W muzułmańskiej knajpie jesz, a pijesz już w innej.

To dziwne, ale Kirgistan nie słynie z ulicznego jedzenia. A mógłby. Na bazarze masa smakołyków. Ponoć kuchnię kirgiską wyprzedza jedynie uzbecka. Choć to muzułmański kraj, produkuje się tu morze alkoholu. Wódki, wina, a przede wszystkim koniaki: Manas, Kirgistan i Biszkek – właśnie w takiej hierarchii jakościowej. Miejscowi piją rzadko.

Allah nie pozwala.

Kazachom też nie, a mimo to przyjeżdżają tu właśnie po koniak. Pewnie stawiają na półeczce i patrzą, bo jakże inaczej. Możesz podjeść sobie orzeszki kupione u ulicznego sprzedawcy. Kupuje się je w zamkniętych torebeczkach, bardzo pełnych. Trudno to przejeść. Smak dobry, inny. Nieosolone. Doskonałe do wina, ale wina przecież nie można.

Szukam czegoś „dla ludzi". Melis zabiera mnie na żarkoje. Centrum Osz. Przy rzece mieszkają pasterze w najprawdziwszych jurtach. Po lewej stronie muzeum archeologiczne, po prawej uniwersytet. Pasterskie jurty w mieście wyglądają egzotycznie nawet jak na kirgiskie warunki. Restauracja jest nielegalna. Gotują dla tych, co wiedzą, że można tu taką usługę zamówić. Tylko cztery stoliki. Oficjalnie jest tylko herbata i fanta. W Kirgistanie z zachodnich napojów najczęściej spotkasz fantę. Melis coś tam zamawia, nie wiem co. Na obtłuczonych talerzach dostajemy rosół z barana. I plowiw. Najlepszy w Kirgistanie ryż z mięsem. Jemy dwiema łyżkami z jednego talerza. Taka wspólnota talerza. Smak mocny. Jemy powoli. Rozmawiamy. Czy raczej wymieniamy zdania. Taka kirgisko-polska pogawędka przy szaszłyku. Jest przyjacielsko. Gospodyni, bo trudno ją nazwać kelnerką, przynosi mi coś ekstra, właśnie oko baranie, którego tak się bałem. Po przeżyciach z płucem to pestka. Melis tnie na pół, zajadamy i popijamy fantą.

Azja Centralna hartuje. Jestem już swój, bo jem, co ich. Surowe płuco zagryzam pieczoną baraniną, a na deser zjadam ikrę. Popijam kefirem i herbatą. I tutejszym koniakiem zagryzanym rosyjską czekoladą. I wiem, że baranie oko to nie jest główny punkt programu. A skoro nic mi nie jest, to muszę być swój. Mołodiec.

Fragment książki Cezarego Kościelniaka „Frunze w meczecie", reportażu z Kirgistanu, która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Święty Wojciech. Autor jest filozofem, pracownikiem Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, felietonistą.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Jedzenie w Azji Centralnej jest jednym z ważniejszych punktów życia. Najlepiej zjeść u ludzi, zobaczyć ich kuchnie i zwyczaje kulinarne. Zaczynam od wsi. Jak w Polsce liczę, że swoje dadzą, takie najlepsze. Jak tu się mówi: Bez chiemikow, czyli ekologiczne. Jedziemy do wsi toyotą goriec Melisa. Potem się dowiaduję, że tak tu nazywają popularny model highlandera – po prostu „toyota góral". Rzeczywiście przydaje się na tutejszych bezdrożach.

Wioska znajduje się w Dolinie Ałajskiej, jednym z najpiękniejszych miejsc Azji Centralnej. Droga do Piku Lenina, ponad 7 tysięcy metrów n.p.m. Wyjeżdżamy z Osz i już po półgodzinie mieszają się ze sobą dwa rodzaje górskiego krajobrazu: łagodne zbocza, przypominające bieszczadzkie połoniny, i panujące nad nimi zaśnieżone skalne siedmiotysięczniki. Politycznie ta dolina to punkt zapalny: pogranicze Tadżykistanu, Kirgistanu i Uzbekistanu. Jadąc na południowy zachód, dojedziesz do granicy z Tadżykistanem. Obecnie zamkniętej. A na wschód – do chińskiej. Droga do Chin otwarta, przejeżdżają nią chińskie tiry. A także bazarowcy z Osz z tańszymi materiałami i jedzeniem. Szybko i tanio. Wciąż opłaca się przywozić jakiś procent żywności z Chin. Przez granicę przejechać niełatwo. Celnicy sprawdzają każdego szczegółowo. Nie tyle towar, ile jego portfel. Ile może dać. Jeśli masz czegoś więcej, bez łapówy się nie obędzie.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków