Aż do wojny Sartre był apolityczny. Ze świadectw jego kolegów z École normale, uczniów z liceum w Le Havre, gdzie nauczał, oraz Simone de Beauvoir z okresu początków ich przyjaźni, czyli lat trzydziestych, wyłania się obraz młodego człowieka, któremu intelektualna pasja zabiera cały czas: po pierwsze filozofia – był na stypendium w Berlinie i odkrycie fenomenologii Husserla oraz myśli Heideggera miało decydujący wpływ na jego życie – a zaraz po niej literatura.
Wojna odmieniła tego trzydziestopięcioletniego mężczyznę, który, jak sam pisał, „do 1940 roku nie miał poglądów politycznych i nawet nie głosował". Wstąpił do wojska, trafił do niewoli podczas inwazji, spędził kilka miesięcy w obozie jenieckim i wyszedł z niego ogarnięty politycznym niepokojem. Ale choć należał do grupy intelektualistów związanych z ruchem oporu, w latach okupacji te jego nowe zainteresowania nie są jeszcze zbyt widoczne w wydawanych przez niego pracach („Wyobrażenie", „Byt i nicość", „Przy drzwiach zamkniętych", eseje literackie), być może z wyjątkiem „Much", sztuki teatralnej, w której dostrzeżono, acz dość swobodną, alegorię przeciw absolutyzmowi. (Malraux wspomniał kiedyś surowo: „Podczas gdy ja biłem się z nazistami, Sartre wystawiał swoje sztuki w Paryżu i to zatwierdzone przez niemiecką cenzurę").
Działalność polityczna Sartre'a zaczyna się naprawdę po wyzwoleniu, wraz z założeniem pisma „Les Temps Modernes" w październiku 1945 roku. Zabrał się do niej z impetem, warunkowała ona wszystko, co później pisał, ale paradoksalnie jego manifesty, deklaracje i gesty z czasem okazywały się bardziej znaczące i być może skuteczniejsze w obszarze polityki niż owe intelektualne dzieła z niej wyrastające. Chodzi mi na przykład o to, że jego publiczne wystąpienia na rzecz niepodległości Algierii zachęciły wielu młodych Francuzów do antykolonialnego zaangażowania, podczas gdy bardzo niewielu przeczytało „Critique de la raison dialectique", rzecz stanowiącą ambitną próbę odschematyzowania marksizmu i ożywienia go zastrzykami filozofii egzystencjalistycznej; praca nie spotkała się z żadnym odzewem, a już na pewno nie wśród tych, do których była adresowana, czyli intelektualistów marksistowskich.
Niełatwo jest podsumować myśl i polityczną historię Sartre'a z tych 35 lat, ze względu na jej złożoność i brak dystansu czasowego. Powiedzieć, że mnóstwo w nich było sprzeczności, że pasja Sartre'a często popychała go do niesprawiedliwych osądów, ale zarazem jego postawa i czyny zawsze charakteryzowały się moralną szczodrością i uczciwością, za sprawą których nawet wówczas, gdy się politycznie mylił czy bywał naiwny, zyskiwał szacunek; że jego dialektyczny geniusz okazywał się bronią obosieczną, bo pozwalał nadać perswazyjną siłę i pozory prawdy wszystkiemu, co twierdził, nawet jego ukazom (jak słynne: „Każdy antykomunista jest psem") – to wszystko pewnie prawda, ale niewystarczająca. W jego wypadku całość zawsze będzie miała większą moc niż jakiekolwiek streszczenie.
Nikt nigdy nie mógł zakwestionować bezinteresowności i czystości, z jakimi zajmował stanowisko w różnych sprawach. Jego opinie na pewne tematy były spójne i jasne, jak choćby w kwestii antykolonializmu, o który walczył z wielką odwagą, kiedy Indochiny należały jeszcze do Francji i kiedy wśród europejskiej lewicy niemal nikt nie śmiał opowiadać się za wyzwoleniem kolonii w północnej czy czarnej Afryce. Był spójny i czujny także w swoich staraniach, by zrozumieć Trzeci Świat, i w walce z europocentryzmem, gdy chciał pokazać Francuzom, że światy afrykański, azjatycki czy latynoski znajdują się w stanie wrzenia, a część problemów to spadek po dawnych mocarstwach kolonialnych oraz współczesnych neokolonialnych, kultury tamtych rejonów zaś warto poznać i szanować. (Wiele lat przed tym, jak Trzeci Świat stał się modny, „Les Temps Modernes" publikował artykuły poświęcone problemom tych krajów i pamiętam, że to z tych łamów w 1954 albo 1955 roku dowiedziałem się o istnieniu pewnego Kubańczyka nazwiskiem Alejo Carpentier).