Czy Barack Obama zawiódł Amerykanów?

Barack Obama był pierwszym w naszych czasach amerykańskim prezydentem, który został wybrany wbrew establishmentowi. Ale już w Białym Domu dał się na nowo temu establishmentowi kontrolować.

Aktualizacja: 19.01.2017 09:12 Publikacja: 18.01.2017 23:01

Czy Barack Obama zawiódł Amerykanów?

Foto: AFP

On nie jest Murzynem, lecz Mulatem. Na pierwszego czarnego prezydenta Stanów Zjednoczonych poczekamy jeszcze długo" – powiedział sucho Bamba Cheick Daniel, gdy próbowałem go przekonać, że sukces Baracka Obamy to koronny dowód na awans społeczny czarnych nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie. Słowa byłego ministra spraw wewnętrznych Wybrzeża Kości Słoniowej, choć formalnie słuszne, zaskoczyły mnie. Przecież w Ameryce wszyscy mówią: first black president, pierwszy czarny prezydent. Uznałem je wręcz za dziwactwo, może wyraz kompleksu rasowego.

Ale w końcu skojarzyłem to, co mówi Daniel, z konferencją prasową samego Obamy na zakończenie lipcowego szczytu NATO w Warszawie. Amerykański prezydent przez większość czasu komentował na niej nie zbrojenia i zagrożenie ze strony Rosji, ale zastrzelenie kilkadziesiąt godzin wcześniej w Dallas pięciu białych policjantów przez niejakiego Micaha Xaviera Johnsona. To miała być zemsta za to, że wcześniej w kilku miastach Ameryki funkcjonariusze zastrzelili kilku Murzynów.

Po ośmiu latach rządów „pierwszego czarnego prezydenta" rzeczywiście trudno mówić o harmonijnych stosunkach rasowych w Ameryce. Jak twierdzi Daniel, niemal równo cztery wieki od sprowadzenia pierwszych niewolników z Afryki Murzyni wcale nie zakończyli walki o równouprawnienie wraz z wprowadzeniem swego pierwszego przedstawiciela do Białego Domu.

Sam Obama o bilansie swojej prezydentury mówił zresztą w Warszawie ostrożnie: „Mam nadzieję, że mój głos przyczynił się do zrozumienia przez wszystkich nas, Amerykanów, jak trudne jest dziedzictwo stosunków rasowych; zachęcił ludzi do wsłuchiwania się w siebie nawzajem, do przyznania, że dziedzictwo niewolnictwa, Jima Crowa i dyskryminacji nie zniknęło wraz z przyjęciem ustawy o prawach obywatelskich (z 1964 r. – red.) i zakazie dyskryminacji w głosowaniu czy wyborem Baracka Obamy. Jest postęp, zasadniczy postęp, ale wciąż jest bardzo dużo do zrobienia" – podkreślał prezydent USA.

Kreowanie symbolu

A przecież nie było potężniejszego symbolu przełamania barier – nie tylko rasowych, ale także ekonomicznych, kulturowych i politycznych – niż wybór Baracka Obama do Białego Domu w listopadzie 2009 r.

Ameryka postawiła na „czarnego" prezydenta, ale także na kogoś o bardzo krótkim doświadczeniu politycznym na szczeblu narodowym. W Waszyngtonie Obama był senatorem zaledwie od trzech lat.

Amerykanie wybrali człowieka, który porwał ich swoim słynnym „Yes we can", przekonał, że wojna w Iraku i Afganistanie, konfrontacja z Rosją, rywalizacja z Chinami, problemy z meksykańskimi imigrantami i przestępczością w murzyńskich dzielnicach amerykańskich miast, a przede wszystkim tragiczne skutki kryzysu finansowego – że to wszystko wynika z błędów popełnionych przez neokonserwatystów. I można to naprawić. Globalizacja zaś i otwarty świat to wciąż najlepsze rozwiązania.

„Moja rodzina jest jak mini-ONZ. Mam krewnych, którzy wyglądają jak Bernie Mac (amerykański czarny komik i aktor – red.), i takich, którzy są jak Margaret Thatcher" - przekonywał Obama przed zdobyciem Białego Domu. Obiecywał, że taką harmonijną, wielorasową rodzinę będą teraz tworzyć Amerykanie, i szerzej – zbudowany przez Stany Zjednoczone świat.

Osiem lat później sondaże przed wyborami prezydenckimi zdają się mówić jedno: Obama poniósł klęskę. Około połowy wyborców popiera przecież Donalda Trumpa, człowieka, który sukces zbudował na bezwzględnym krytykowaniu porządku lansowanego przez obecnego prezydenta. Wystarczy wspomnieć o murze na granicy z Meksykiem, deportacji nielegalnych imigrantów, zerwaniu porozumień handlowych z Chinami czy Japonią. A kolejne 20–25 proc. chętnie głosowałoby na równie antysystemowego Berniego Sandersa i jego socjalistyczny program, gdyby tylko otrzymał on nominację Partii Demokratycznej.

Role więc się odwróciły: Hillary Clinton, była sekretarz stanu Obamy, jest symbolem establishmentu, który doprowadził do polaryzacji Ameryki i nie potrafił zapobiec destabilizacji oraz spustoszeniu spowodowanemu przez globalizację.

Obama rzeczywiście zawiódł pokładane w nim nadzieje? Przejdzie do historii jako jeden z przegranych prezydentów USA? Amerykanie są dziś sfrustrowani jak nigdy dotąd, skłonni do radykalnych decyzji, może nawet wywrócenia systemu. Ale potrafią też być sprawiedliwi. Przeprowadzony na początku października sondaż dla CNN pokazuje, że 55 proc. badanych pozytywnie ocenia bilans obecnego prezydenta, podczas gdy 44 proc. jest przeciwnego zdania. U schyłku drugiej kadencji tak dobrej oceny nie miał żaden amerykański przywódca.

Bo też kreowanie wyboru Obamy na symbol zwieńczenia długiego procesu budowy harmonijnego, wielokulturowego społeczeństwa miało niewiele wspólnego z prawdą. Trzeba raczej mówić o krzyku rozpaczy, o szukaniu ostatniej deski ratunku przed popadnięciem kraju w otchłań kryzysu finansowego. Trafiło na człowieka błyskotliwego, o wiele bardziej inteligentnego od poprzednika. Tyle że on sam nie mógł zmienić najpotężniejszego kraju świata, lecz co najwyżej nadać mu inny kierunek. I Amerykanie zdają sobie z tego sprawę.

Najsłabszy przywódca

Amerykański prezydent jest najsłabszym przywódcą w świecie Zachodu. Aby mógł coś zmienić, musiałby mieć poparcie większości Izby Reprezentantów, dwóch trzecich Senatu, Sądu Najwyższego, znaczącej części gubernatorów stanów.

Nie ma tego Obama, nie miał George W. Bush. Ostatni raz tak świetna koniunktura przydarzyła się Ronaldowi Reaganowi i dlatego był on tak skutecznym prezydentem.

– Amerykański system polityczny został skonstruowany w opozycji do brytyjskiego, gdzie premier z większością w parlamencie może wszystko. U nas zmiany są możliwe, jeśli chce tego naprawdę cały naród – mówi „Plusowi Minusowi" George Friedman, szef słynnej wywiadowni Stratfor i umiarkowany republikanin.

Ale nawet to nie jest pełna prawda o ograniczeniach, z jakimi od początku musiał się borykać Obama.

Jeszcze na dwa miesiące przed wyborami, we wrześniu 2008 r., gdy bankructwo ogłosił bank Lehman Brothers, a największe towarzystwo ubezpieczeniowe świata AIG zostało przejęte przez państwo, na komórkę kandydata demokratów zadzwonił prezydent Bush. Zaproponował spotkanie w Białym Domu przywódców obu partii, aby ratować kraj przed zapaścią. Pomysł wyszedł od senatora Arizony Johna McCaina, bohatera i wielkiego autorytetu, który jako kandydat republikanów wezwał do zawieszenia kampanii dla dobra kraju.

„Do dziś pamiętam, jak Bush powiedział mi wtedy: wiesz, wątpię, aby to było szczególnie użyteczne, ale byłem zmuszony zgodzić się na ten pomysł i naprawdę mam nadzieję, że przyjdziesz" – wspominał Obama w rozmowie z „New York Times".

To było decydujące spotkanie. Właśnie wtedy został zatwierdzony plan ratowania upadających banków wart 700 mld dol., który w znacznym stopniu rozstrzygnął o kształcie prezydentury Baracka Obamy, zanim ta się jeszcze zaczęła. W przeciwieństwie do prezydent Franklina D. Roosevelta, który stał się zaciekłym przeciwnikiem finansjery, Obama zawsze miał dwuznaczny stosunek do Wall Street, odwiódł prokuratorów od ścigania bankierów odpowiedzialnych za wielomiliardowe straty i mianował na stanowisku sekretarza skarbu autora planu Busha, Timothy'ego Geithnera.

Czy mógł postąpić inaczej? Jego śladem poszli przywódcy europejscy, kanclerz Niemiec Angela Merkel, ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy i Gordon Brown, wówczas brytyjski premier. Oni również uznali, że ratowanie banków jest konieczne, aby powstrzymać panikę na rynkach, niekontrolowany zjazd indeksów giełdowych w dół, zamykanie się poszczególnych krajów na handel. A więc powtórkę scenariusza z lat 30. XX wieku, który doprowadził do pauperyzacji Ameryki.

Na tym Obama nie poprzestał. Okazał się pierwszym od czasów Ronalda Reagana prezydentem USA, który postanowił zerwać z polityką liberalnego kapitalizmu. Tyle że republikanie nie odwdzięczyli się demokratom za poparcie planu Geithnera i stawili twardy opór wszelkim próbom rozbudowy opieki socjalnej państwa, zwiększenia jego zaangażowania w gospodarkę. Ale i bez tego Obama mógł tylko zacząć długi proces zmiany kierunku rozwoju Ameryki, której gigantyczna gospodarka jak tankowiec wykonuje zwroty bardzo powoli. To przede wszystkim z tych dwóch powodów tak wielu Amerykanów wciąż nie odczuwa pozytywnej zmiany w polityce państwa.

Republikanie źle zareagowali na wylansowany przez prezydenta plan stymulacji wzrostu gospodarki wart 800 mld dol. Uznali, że prowadzi do jeszcze większego wzrostu długu i uniemożliwia utrzymanie ulg podatkowych dla najbogatszych. A przecież dziesięć lat po wybuchu kryzysu bilans odwrotnej polityki zaciskania pasa narzuconej Unii przez Angelę Merkel, szczególnie na południu Europy, wcale nie wydaje się lepszy. Dług USA (104 proc. PKB) jest porównywalny do długu największych państw UE, za to wzrost gospodarki jest o wiele szybszy, a poziom bezrobocia o wiele niższy.

Obama naraził się jeszcze bardziej republikanom wielką reformą rynku finansowego, która zasadniczo ograniczyła swobodę działania banków i możliwość przeprowadzania ryzykownych inwestycji, za które w ostatecznym rachunku muszą płacić podatnicy. Taki był sens ustawy Dodda-Franka.

Ale to program powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, Obamacare, przelał kielich goryczy. Obama przeforsował ustawę w marcu 2010 r. wyłącznie głosami demokratów. W Senacie musiał przystać na poważne kompromisy, w tym zasadnicze ograniczenie roli odrębnej, publicznej instytucji, która wydawałaby polisy najbiedniejszym Amerykanom. Co prawda dzięki Obamacare 20 mln obywateli po raz pierwszy uzyskało zabezpieczenie zdrowotne (nie ma go jeszcze 30 mln osób), towarzystwa ubezpieczeniowe nie mogą odmawiać swoich usług ciężko chorym i nie mogą zlikwidować umów wraz ze zmianą miejsca pracy przez pacjenta, ale jednocześnie stawki zdrowotne poszybowały w górę, bo ubezpieczyciele chcą sobie odbić wyższe koszty leczenia. Obama, naruszając interesy lobby, które kontroluje prawie 1/6 dochodu narodowego kraju (dwa razy więcej niż w Niemczech), naraził się establishmentowi. I padł jego ofiarą.

Bo to z powodu Obamacare demokraci najpierw stracili większość w Izbie Reprezentantów, a potem w Senacie. W rezultacie aż sześć ostatnich lat swojej prezydentury Obama spędził na walce z wrogim Kongresem. Nie mógł już właściwie zmieniać ustaw, lecz jedynie wprowadzać znacznie bardziej ograniczone akty wykonawcze. Ofiarą ego układu padły kluczowe projekty Białego Domu, np. ograniczenie użycia broni czy dalsza rozbudowa programów socjalnych. To w dużym stopniu tłumaczy, dlaczego wielu uboższych Amerykanów jest zrażonych do prezydenckich kandydatów demokratów i dlaczego czarni nie widzą w Obamie „swojego" prezydenta.

Rozwiane marzenie

Gdy w 2009 r. Barack Obama składał przysięgę przed Kongresem, bezrobocie w Ameryce sięgało 10 proc., dziś jest dwa razy niższe. Ale miejsca pracy, które w tym czasie powstały, są marne: głównie przy opiece nad osobami starszymi, w fast foodach, handlu, usługach. Tu zarabia się średnio 1,8 tys. dol. brutto miesięcznie, co przy uwzględnieniu realnej siły nabywczej odpowiada ok. 2,5 tys. zł netto w Polsce. Jak na Amerykę – słabo.

Co gorsza w ciągu ośmiu lat średnia pensja wzrosła łącznie ledwie o 7 proc. A i tak połowę tego wzrostu przejął 1 proc. najlepiej zarabiających. Obama nie zdołał więc zlikwidować ogromnej polaryzacji dochodów odziedziczonej po poprzednikach, więcej – za Obamy ona się jeszcze pogłębiła. Po raz pierwszy „American dream" - obietnica, że każde następne pokolenie żyje lepiej od poprzedniego - przestał być aktualny.

W grudniu 2013 r., rzecz w USA niebywała, doszło z tego powodu do ogólnonarodowego strajku pracowników fast foodów. I tu też trzeba szukać głównego powodu sukcesu zarówno Berniego Sandersa, jak i Donalda Trumpa.

Barack Obama szybko się zorientował, że jednym z zasadniczych problemów Amerykanów jest tak bardzo popierana przez niego na początku globalizacja. W Warszawie tłumaczył, że daje ona ogromną przewagę przedsiębiorcom w negocjacjach z załogą, bo kapitał może się szybko przemieszczać, podczas gdy praca – nie. Następuje więc równanie warunków pracy do Chin czy Meksyku.

Ale Obama wierzył, że można to zmienić bez powrotu do protekcjonizmu lat 30. Uważał, że globalizacja poszła za daleko, aby ją całkiem odwrócić. Można ją najwyżej „ucywilizować". Temu właśnie miały służyć dwa fundamentalne porozumienia handlowe, z Azją i Europą. Chodziło w nich nie tylko o zniesienie ceł, ale także wprowadzenie wielu wspólnych norm socjalnych, ochrony środowiska, bezpieczeństwa towarów. „Jeśli my tego nie zrobimy teraz, to normy narzuci ktoś inny, a konkretnie Chiny" – ostrzegał amerykański prezydent.

Tu też poniósł porażkę. Umowa z krajami Azji Południowo-Wschodniej, Partnerstwo Transpacyficzne (TTP), została co prawda podpisana, ale jej szanse na ratyfikację przez Kongres są słabe. Traktat o Transatlantyckim Partnerstwie o Handlu i Inwestycjach (TTIP) w ogóle nie został zawarty. Górę w kampanii prezydenckiej zaczęły więc brać hasła Sandersa i Trumpa nawołujące do zerwania istniejących od lat porozumień, takich jak NAFTA. Obama zdołał jedynie przekonać Chiny i Indie do przyłączenia się do międzynarodowych starań o ograniczenie emisji dwutlenku węgla. Ale tu na odczuwalne efekty będzie trzeba czekać jeszcze dłużej.

Porażki dyplomatyczne

A jednak nawet mając ręce związane przez Kongres, Obama mógł zrobić dużo więcej w polityce zagranicznej. Już dziewięć miesięcy po zaprzysiężeniu na urząd prezydenta otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. To pokazuje, jak bardzo w Europie podobały się jego plany zerwania ze strategią George'a W. Busha. Obama obiecał przecież reset w stosunkach z Rosją, budowę świata bez broni jądrowej, zamknięcie obozu w Guantanamo, pojednanie z krajami muzułmańskimi (przemówienie w Kairze z kwietnia 2009 r.) po wycofaniu się Amerykanów z Iraku i Afganistanu. Ameryka miała od tej pory promować rozwój demokracji we wszystkich zakątkach globu.

U schyłku jego prezydentury powszechnie wiadomo, że niewiele z tego wyszło. Największym sukcesem obecnego prezydenta jest zapewne nawiązanie stosunków dyplomatycznych z Kubą, co otwiera drogę do pojednania Stanów Zjednoczonych z całą Ameryką Łacińską. A także porozumienie z Iranem, dzięki któremu USA nie będą już tak zależne od nieprzewidywalnego saudyjskiego sojusznika.

Ale porażek Obama zaliczył o wiele więcej. Nic nie wyszło z resetu z Rosją, bo w Waszyngtonie źle oceniono prawdziwy charakter reżimu na Kremlu. To, co Amerykanom wydawało się niewinnym porozumieniem między Ukrainą i Unią Europejską, okazało się zapłonem najpoważniejszego konfliktu w Europie od czasów II wojny światowej, który teraz będzie się tlił za naszą wschodnią granicą przez lata, o ile nie dziesięciolecia.

Obama radykalnie odwrócił swoją politykę wobec naszego regionu, wzmacniając obecność wojskową w Polsce. Jego pierwotna idea harmonijnej, pokojowej Europy od Atlantyku po Ural poszła w las. Co gorsza Ameryka nie była w stanie zapobiec najpoważniejszemu ciosowi w integrację europejską od 60 lat – Brexitowi. Obama pozostawia więc Unię o wiele słabszą, niż kiedy obejmował władzę.

Wycofanie się z Europy miało być ceną za „pivot to Asia", skoncentrowanie amerykańskiej polityki zagranicznej na Azji – kontynencie przyszłości. Ale i tu bilans nie jest dobry. Obama nie zdołał zapobiec rozbudowaniu broni jądrowej przez Koreę Północną i narastającemu napięciu na Morzu Południowochińskim z Pekinem, a w czasie ostatniego szczytu G20 chińscy gospodarze mnożyli nieprzyjazne gesty wobec amerykańskiego prezydenta. Wspomniane już Partnerstwo Transpacyficzne zakończyło się niczym.

Ale to Arabska Wiosna zostanie zapewne zapamiętana jako największa porażka Obamy. W Egipcie prezydent zdradził wieloletniego sojusznika Ameryki Hosniego Mubaraka, aby potem poprzeć znacznie bardziej krwawą dyktaturę marszałka Sisiego. W Libii francusko-brytyjska interwencja, poparta przez Amerykanów, spowodowała niekontrolowany chaos. A w Syrii pasywność Białego Domu doprowadziła do największego konfliktu od dziesięcioleci i pozwoliła Rosji na powrót na Bliski Wschód.

Zamiast promować demokrację, prezydent musi teraz stawiać na coraz bardziej autorytarne reżimy, jak choćby w Turcji.

Podcięte skrzydła

Obama był pierwszym w naszych czasach prezydentem, który został wybrany wbrew establishmentowi. Ale już w Białym Domu dał się na nowo temu establishmentowi kontrolować. To podcięło skrzydła jego rewolucji socjalnej, próbie ratowania biedniejszych przed pazernością globalnej finansjery.

W polityce zagranicznej zaś za późno zrozumiał, że nie może tylko zmieniać wszystkich decyzji George'a W. Busha, ale że Amerykanie muszą podejmować ryzyko i wysyłać za granicę swoje wojska, jeśli chcą utrzymać kontrolę nad rozwojem świata.

Barack Obama uratował Amerykę przed bankructwem, ale – jak pokazuje potężne poparcie dla Donalda Trumpa – nie pozostawia Stanów Zjednoczonych w lepszej kondycji. Nie jestem pewien, czy Bamba Cheick Daniel dożyje drugiego „Mulata" w Białym Domu, a tym bardziej „czarnego" prezydenta.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

On nie jest Murzynem, lecz Mulatem. Na pierwszego czarnego prezydenta Stanów Zjednoczonych poczekamy jeszcze długo" – powiedział sucho Bamba Cheick Daniel, gdy próbowałem go przekonać, że sukces Baracka Obamy to koronny dowód na awans społeczny czarnych nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie. Słowa byłego ministra spraw wewnętrznych Wybrzeża Kości Słoniowej, choć formalnie słuszne, zaskoczyły mnie. Przecież w Ameryce wszyscy mówią: first black president, pierwszy czarny prezydent. Uznałem je wręcz za dziwactwo, może wyraz kompleksu rasowego.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami