Socjolog: Czarny marsz jak greckie Dionizje

To, co się działo podczas czarnego marszu, miało uderzające analogie z greckimi, ekstatycznymi Dionizjami. W ateńskiej procesji niesiona uroczyście figura fallusa zajmowała centralne miejsce. Zaś symbolem warszawskiego protestu stał się gest środkowego palca, który oznacza właśnie fallusa.

Aktualizacja: 16.10.2016 07:08 Publikacja: 15.10.2016 00:01

Czarny protest w Warszawie

Czarny protest w Warszawie

Foto: AFP, Janek Skarżyński

Rz: Co to znaczy, że żyjemy w systemie patriarchalnym?

Michał Łuczewski, socjolog: To bardzo użyteczne pojęcie, bo jest całościowym opisem naszego społeczeństwa, a zarazem jego całościową krytyką. Miesza się w nim naukowy dystans i polityczny żar. To dlatego walka z patriarchatem stała się podstawowym hasłem polskich feministek, które ostatnio zawiodło je, co prawda, jeszcze nie na barykady, ale na czarny marsz. Mój kłopot z tym pojęciem polega na tym, że zakłada, iż rzeczywistość oparta jest na walce płci, a przecież w naszym życiu nie walczą płcie, ale ludzie, np. Ewa Kopacz i Beata Szydło. Kobiety mają różne, często przeciwstawne interesy i wartości. Pojęcie patriarchatu stawia działaczy feministycznych w roli nowoczesnych antropologów, którzy analizują nas jako pierwotne, egzotyczne plemię Wiślan hołdujących barbarzyńskim wartościom i rytuałom. Tymczasem naszą uwagę powinniśmy skupić na samych „antropologach". Tam, gdzie wydajemy się sobie najbardziej nowocześni, tam zwykle stajemy się najbardziej archaiczni.

Mówi pan o tym, co się działo podczas czarnego marszu pod kolumną Zygmunta?

Raczej o uniwersalnej zasadzie, że ludzie nowocześni mają tendencję nie tyle do powrotu do średniowiecza, ile jeszcze dalej – do przedchrześcijańskich mitów. Czarny protest był tylko ostatnim, spektakularnym przykładem tego procesu. Jeszcze 30 września grupa El Banda opublikowała w internecie niesamowity klip, który przygotował grunt pod czarny marsz. Oto w XXI wieku na Facebooku ludzie nowocześni zachwycali się przedstawieniem pełnym pierwotnych motywów. Patriarchat został przezwyciężony, mężczyźni niemrawo grają powierzone im drugoplanowe role, a na plan pierwszy wychodzą ubrane na czarno kobiety, zaciskają pięści, malują twarze w wojenne barwy, oczy kryją za ciemnymi okularami, jedna wetknęła sobie we włosy pióra, inna zarzuciła czarny kaptur. W rytm ostrej, transowej muzyki skandują, że idą jak zły cień i szczerzą kły... Obserwujemy tu szybki proces dezindywiduacji, najpierw – zatarcia się różnic między osobami, a następnie – między płciami (rolę wojowników przejmują kobiety, mężczyźni śpiewają jako kobiety: „jedna obok drugiej"), a wreszcie między tym, co ludzkie, a tym, co zwierzęce i sakralne. Kobiety tworzą tłum, rozpływają się w jego czerni, za malunkami, kapturami i ciemnymi okularami tracą swoje twarze.

Ale do czego pan zmierza?

Czytaj więcej

Tłum staje się coraz bardziej agresywny, jest wściekły, zaczyna szczerzyć kły. W takiej sytuacji pojawia się motyw kluczowy dla społeczeństw pierwotnych: ludzka ofiara. Kobiety przygotowują się do tego, żeby poświęcić swe życie, bo dotychczasowe ofiary nie odniosły skutku (skandują: „jeszcze za mało umarło nas"). Z ofiarą zaś zawsze łączy się sacrum. Dzięki nadchodzącemu kolektywnemu mordowi bowiem – jak śpiewają – „każdy z nas pojmie godność", która jest niczym innym jak sakralnym statusem, boskim namaszczeniem, początkowo przynależnym tylko królowi. Śmierć kobiet ma sprawić, że i one zdobędą sacrum i staną się boskimi pomazańcami, tzn. mesjaszami. W stosunku do społeczeństw pierwotnych następuje tutaj jednak pewne fundamentalne odwrócenie. O ile pierwotny, agresywny tłum zwykle poszukuje jakiegoś kozła ofiarnego, o tyle tłum nowoczesny sam chce się stać żertwą. To paradoks, który polega na tym, że dzisiaj właśnie status ofiary daje nam największą siłę. Im lepiej przedstawimy siebie jako uciskaną grupę, tym bardziej możemy być agresywni.

Przecież to tylko jakiś niewinny filmik, który jakaś grupa feministyczna wrzuciła do sieci...

Ale nie przypadkiem zyskał on tak wielką popularność. Podkreślanie własnego ofiarniczego statusu służy eskalacji przemocy. Czujemy od razu, że tłum ofiar w istocie sam szuka ofiary, bo to on jest „złym cieniem" i to on tworzy „wściekły szpaler". Samo skandowanie i wrzeszczenie w społeczeństwach pierwotnych miało za cel odpędzać złe duchy. Na koniec utworu na tle pomnika AK wszyscy wyciągają środkowy palec, a nad nimi rozwija się czarna flaga z macicą. Wszystkie te motywy i symbole powróciły następnie zwielokrotnione podczas czarnego marszu.

Co pana zaskoczyło na samym marszu?

To był gigantyczny, publiczny rytuał, chyba największy po „Akcji krzyż" Dominika Tarasa z 2010 roku, z którą zresztą łączy go wiele podobieństw. Podobnie jak w tamtym przypadku tłum pod hasłami postępu i nowoczesności zamieniał się w tłum archaiczny. Nasza pierwotna natura okazała się i tym razem znacznie silniejsza niż hasła, które głosimy. Prawa reprodukcyjne, które mają stanowić ostatnią generację praw człowieka, zostały dostosowane do dawnych rytuałów, jednocześnie przesłaniając nie tylko naturę tych rytuałów, ale to, że one w ogóle mają miejsce. Choć Witold Waszczykowski został zgromiony za swoje słowa: „niech się bawią", to tkwiła w nich głęboka intuicja. To, co się działo na placu Zamkowym, było świętem, przerwaniem normalnego toku zajęć i miało uderzające analogie z greckimi, ekstatycznymi Dionizjami. W ateńskiej procesji niesiona uroczyście figura fallusa zajmowała centralne miejsce. Co zaskakujące, przy wszystkich różnicach związanych z procesem cywilizacyjnym, podobnie było w warszawskim marszu. Gest środkowego palca, który stał się jego emblematem, pochodzi ze starożytności i oznacza właśnie fallusa.

Co jeszcze łączyło czarny marsz ze starożytnymi Dionizjami?

Najpełniejszym dokumentem źródeł tych obrzędów są „Bachantki" Eurypidesa. Przede wszystkim polegało to na tym, że kobiety, których aktywność w Grecji ograniczano do sfery prywatnej, wychodziły na agorę i odgrywały główną rolę. Dionizos staje się ich bogiem, bogiem upojenia i przemocy, która wiedzie do ofiary. Poświęcona mu uroczystość to początkowo święto miłości i siostrzeństwa, które stopniowo przekształca się we własne przeciwieństwo. „Bachantki" wpadają w szał, napadają na krowy i rozdzielają je na kawałki. Penteusz, król Teb, który sprzeciwiał się nowemu bogowi, został zamordowany przez swoją matkę i towarzyszące jej kobiety. Przy czym kobiety za każdym razem nie wiedzą, co czynią. Granice między ludźmi i zwierzętami zostały bowiem zawieszone. W pierwszym wypadku zamierzały zabić nie zwierzęta, lecz mężczyzn, którzy chcieli zakłócić świętowanie, a w drugim – matka nie rozpoznała własnego syna, biorąc go za lwa.

Na placu Zamkowym nikt nikogo nie zabijał...

Czarny marsz miał wiele z zabawy, happeningu i siostrzaństwa, ale miał też swoją drugą stronę. W przedziwny sposób powtarzały się w nim motywy z „Bachantek". Kolumna Zygmunta odgrywała tutaj rolę symbolicznego centrum. Wokół niej, pierwszego świeckiego pomnika mającego podkreślić potęgę, sakralność i godność władzy królewskiej, zgromadzili się mężczyźni. Na transparentach mieli plakaty z abortowanymi płodami, a na koszulach – obrazy nienarodzonych dzieci. Z jednej strony reprezentowali władzę, króla, suwerena, który nie chciał zgodzić się na nowy kult i tym samym „psuł święto", a z drugiej – reprezentowali dzieci, które mogły być nierozpoznane jako dzieci. Celem mężczyzn było przywrócenie różnicy między tym, co ludzkie, a tym, co zwierzęce, i pokazanie, że dziecko jest człowiekiem, a nie „zlepkiem komórek". Otaczające ich kobiety – co widać na filmach – wpadają we wściekłość, potrząsają rękami, krzyczą, wymachują w ich stronę środkowymi palcami, jedna rzuca: „Masz jaja, to je pokaż!". Rzucają nawet tamponami, jakby sugerując, że skażają mężczyzn nieczystą krwią. Takiego nagromadzenia archaicznych tropów nikt nie mógłby wymyślić.

Ale agresja ograniczyła się wyłącznie do rzucania tamponami.

Gdyby nie oddzielający mężczyzn od kobiet kordon policji, z pewnością doszłoby do rękoczynów. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby pod kolumną stanął Jarosław Kaczyński. W społeczeństwach archaicznych zdarzało się, że króla zachęcano do łamania tabu, po to, by później złożyć go w ofierze. To ciekawe o tyle, że posłowie PO rzeczywiście chcieli, by kontrowersyjny projekt ustawy dalej był procedowany, by kontynuować tym samym jakby ten cykl ofiarniczy. W jednym z mediów pojawił się później tytuł, że PiS uciekł spod aborcyjnego noża. I rzeczywiście tak było, co zresztą PiS od razu wyczuł, bo stawką tych protestów nie było jedynie zakazanie czy dopuszczenie aborcji, ale tu chodziło o coś więcej. Gdyby dalej ten rytuał trwał, to w końcu króla by rzeczywiście ścięto. Tłum na placu Zamkowym, który jeszcze przed chwilą był uśmiechnięty i progresywny, zaczął wzbudzać strach. Myślę, że poczuły to same kobiety. Nie było chyba tylko przejęzyczeniem, gdy posłanka Joanna Scheuring-Wielgus, jakby przeczuwając nadchodzącą falę przemocy, krzyczała wcześniej „Dość dyktatury kobiet!".

Skąd wzięły się te rytuały?

Pojawiają się one wszędzie tam, gdzie społeczeństwo jest rozchwiane, gdzie zanikają różnice i hierarchie. Nasze społeczeństwo znajduje się właśnie w takim stanie. Nie wiemy, kto jest elitą, a kto nie jest. Rozchwianiu uległy tożsamości seksualne, płciowe, religijne, narodowe. A kiedy pojawia się chaos, społeczeństwa poszukują rytuałów, bo tylko one mogą przywrócić jedność. Z jednością zaś zawsze łączy się poczucie uniesienia, sacrum, obecności boga.

Kto jest dzisiaj takim bogiem?

To zostało bardzo dobrze ujęte podczas czarnego marszu. My sami staliśmy się bogami. W Liście do Filipian św. Paweł pisze o nas profetycznie: „Ich bogiem – brzuch". To dlatego na marszu tak popularnym hasłem było „Mój brzuch – moja sprawa". W tym duchu biblijny symbol łona, symbol najwyższej troski i bezpieczeństwa, relacji między dzieckiem i matką, został odczłowieczony, zbiologizowany i zamieniony w macicę. Liczy się dla nas coraz częściej tylko nasze ciało. Pod tym względem przypominamy Kartaginę, w której na masową skalę praktykowano dzieciobójstwo, a im Kartagina była zasobniejsza, tym więcej dzieci zabijano.

Za tym stoi więc nasz egoizm?

Etos mieszczański wzmocniony pewną ideologią, bo zapewne jakoś głupio byłoby twierdzić, że realizujemy własny interes – na tym nie dałoby się zbudować żadnej trwałej tożsamości. Czarny protest to była demonstracja – jak pisał socjolog Przemysław Sadura – siły klasy średniej. Dla etosu mieszczańskiego charakterystyczna jest pewna racjonalność, za którą idzie dostosowywanie innych etosów do własnych potrzeb. I tak Kościół katolicki nie ma już budować królestwa Bożego na ziemi, ale ma po prostu dostarczać jakichś cnót, dyscypliny, by społeczeństwo działało bardziej efektywnie. Charakterystyczny dla mieszczan jest także lęk przed śmiercią, stąd eliminowanie heroizmu, przekraczania siebie, wielkich ideałów, wzniosłych słów. Mieszczaństwo nie uważa, że powinno rezygnować z własnego interesu, poświęcać się dla innych. Raczej to inni mają się poświęcać dla mieszczaństwa. Pytanie tylko, czy klasa średnia będzie potrafiła zuniwersalizować tę mieszczańską wizję, czy inne klasy pójdą za tym wzorem człowieczeństwa.

Dlaczego aborcja stała się tak ważna dla mieszczańskiego etosu?

Bo w dzisiejszym, coraz bardziej rozchwianym społeczeństwie nie tak łatwo realizować siebie. Kobiety opuszczają wsie i mniejsze miasta, wyruszając do miast za wyidealizowanym wyobrażeniem mieszczańskiej klasy średniej. Ale w wielkim mieście okazuje się, że mężczyźni są niezdolni do budowania trwałych relacji. Obawa przed związkiem to podstawowa fobia dzisiejszych społeczeństw, dużo groźniejsza niż te wszystkie homofobie czy islamofobie, bo dotycząca nas wszystkich. Dlatego dziś coraz więcej kobiet ma problem ze zbudowaniem dobrego, silnego związku. Opuszczone przez mężczyzn, którzy kryją się w pracy albo w internecie, panie stają się coraz bardziej samotne, a w tak pustym świecie trudno jest im wierzyć w ideały.

W jakie ideały?

Odkąd między kobietami a mężczyznami brakuje prawdziwych, trwałych relacji, to rzeczywiście prawdą staje się to, co głoszą feministki, że każdy stosunek z kobietą może być jakąś formą gwałtu, bo de facto grozi tym, że kobieta zostanie sama z dzieckiem. Kobiety pogodziły się z tym, że z naszym światem coś jest źle, uznały, że nie da się w nic zmienić, tak po prostu już musi być. Dlatego wzięły na siebie ciężar aborcji, we własnej obronie uznały ją za jakieś swoje prawo. Ale prawdziwym problemem nie jest sama aborcja. Musimy zrozumieć, że postulaty dostępności aborcji to racjonalizacja kultury, która na naszych oczach zupełnie się rozpada.

Dzieciobójstwo podobno było trwałą cechą naszej kultury. Dlaczego więc przestaliśmy zabijać dzieci?

To chrześcijaństwo uwolniło nas od archaicznych mitów, od dehumanizowania ludzi i składania ich w ofierze. To chrześcijaństwo nam pokazało, że Bóg jest najbardziej obecny tam, gdzie ludzie są najsłabsi. A kto potrzebuje więcej miłosierdzia niż nienarodzone dzieci? Dosyć łatwo sobie wyobrazić, że ludźmi są uchodźcy, że człowiekiem jest więzień czy osoba z innego narodu. Ale trudniej to sobie uzmysłowić, gdy mamy do czynienia z nienarodzonym dzieckiem. To najbardziej chrześcijański impuls: humanizacja wszystkich ludzi.

Feministki oburzą się na pana słowa, bo przecież u nas panuje opresja Kościoła katolickiego...

To o tyle nietrafne, że to nie w katolicyzmie, ale w kulturze protestanckiej raczej brakowało w rodzinie prawdziwych więzi, współpracy, równowagi między rolą mężczyzny i kobiety. Funkcjonował tam model określany jako trzy K: Kinder, Küche, Kirche, czyli kuchnia, dzieci i kościół. To były jedyne miejsca, w których kobiety miały się rozwijać.

Skąd zatem wzięła się negatywna wizja polskiej kultury tradycyjnej?

Nasi inteligenci zawsze traktowali polski tradycjonalizm po macoszemu. Ja też z początku miałem taką jego wizję. Klasyk tego tematu, jakim jest Stefan Czarnowski, w swym ważnym tekście pt. „Kultura religijna ludu polskiego" zawarł same klisze, że to kultura tradycyjna, w której nic się nie zmienia, że jest zrytualizowana i kolektywistyczna. Zabawne, że nie dopuścił do głosu ludzi, których opisywał, tylko po prostu opisywał ich tak, jak mu się wydawało. A ja w tę kulturę wszedłem, zrobiłem badania etnograficzne w Żmiącej w Beskidzie Wyspowym. Nie ma tam żadnego wymyślonego Kościoła katolickiego z książek, tylko z krwi i kości.

I co z pana badań wynika?

Tradycyjna kultura polska jest niesamowicie dynamiczna i indywidualistyczna, a jej wyśmiewane rytuały służą głównie budowaniu poczucia wspólnoty. Poznałem rodziny z sześciorgiem dzieci, tatą od rana do nocy pracującym w polu, mamą ze średnim wykształceniem operującą finansami rodziny, zawiadującą całym domem, wychowującą dzieci. I to były rodziny pełne miłości, prawdziwych więzi, emocji i uczuć. I teraz można postawić pytanie, kto jest w tej tradycyjnej polskiej rodzinie ważniejszy: tata czy mama? Warto zerwać z tymi wszystkimi opowieściami o polskiej kulturze tradycyjnej i naprawdę spróbować ją poznać. Gwarantuję, że jej prawdziwy obraz jest naprawdę zaskakujący. Widać to choćby w niektórych statystykach. W końcu na wsiach to kobiety są znacznie lepiej wykształcone niż mężczyźni, to one wspinają się wyżej w hierarchii społecznej, rozwijają się.

Na ile więc polskie feministki odnoszą się w swych równościowych postulatach do polskiej kultury, a na ile po prostu przejęły poglądy i hasła z Zachodu?

Mam wrażenie, że polska lewica ma poważny kłopot. Z jednej strony jest nurt silnie zakorzeniony w polskiej tradycji, choćby badacze i publicyści związani z pismem „Obywatel". Oni nawiązują do klasyków polskiej lewicy: Edwarda Abramowskiego, Stanisława Brzozowskiego, Ludwika Krzywickiego, którzy mówili o tym, że celem polityki jest umoralnianie stosunków społecznych. Ta lewica widziała siebie jako kogoś, kto służy innym. Krzywicki, tłumacz Marksa, mówił, że aborcja jest postulatem kobiet z klasy średniej, bo to realizacja egoistycznego interesu, a nie służba społeczeństwu. Natomiast nowa polska lewica to już raczej import haseł z Zachodu, głównie haseł kontrkultury. Choć trzeba uczciwie przyznać, że w swych początkach te hasła również były piękne i sensowne, dotyczyły prawdziwych emocji, budowania wspólnoty, prawdziwych relacji międzyludzkich...

Z początku były piękne, ale już nie są?

Bo kontrkultura z czasem zaczęła się degenerować w hasła rewolucji seksualnej, co na samym końcu zostało przemielone przez współczesny marketing. Z wyzwolenia siebie, wolności i autentyczności pozostało nam „Bądź sobą, wybierz Pepsi". Podobnie stało się z wolną miłością. Kontrkultura po prostu zmieniła się w konsumpcjonizm, choć wcześniej była czymś absolutnie przeciwnym. Polską kontrkulturą był przecież Leszek Kołakowski, którego rozważania o autentyczności prowadziły do wizji wspólnoty, godności, a na samym końcu do wizji religijnej. Nie był to zresztą przypadek odosobniony, bo kontrkultura rzeczywiście miała różne religijne podteksty.

Tradycyjna polska lewica nie podnosiła postulatów wyzwolenia seksualnego?

Te wszystkie hasła wyzwolenia obyczajowego, dopuszczalności aborcji i rozchwiania tożsamości genderowych jak najbardziej były w Polsce obecne, ale podnosili je raczej dekadenci, jak Stanisław Przybyszewski. Znowu widzimy, że dziś polskiej lewicy ton nadaje klasa średnia, że te hasła mało wspólnego mają z problemami biednych ludzi, a raczej dotyczą interesów mieszczańskich.

Ale to realne problemy: szklany sufit w biznesie, mniejsze zarobki, niższa pozycja w hierarchii społecznej.

Kłopot w tym, że kobiety biorą za dobrą monetę to, co stworzyli mężczyźni. Uwierzyły, że prawdziwym światem jest władza, pieniądze i prestiż. A przecież zupełnie tak nie jest. Choćby po średniej długości życia mężczyzn widać, jak niszczący jest ten świat. Wolałbym zatem, by to nie kobiety pchały się do męskiego świata, ale raczej by to mężczyźni zrozumieli, że zamiast na wyniszczającej dla człowieka konkurencji, powinni bardziej skupić się na współpracy, relacjach międzyludzkich i budowaniu solidarności.

Łatwo panu zarzucić, że w ten sposób usprawiedliwia pan patriarchat...

Tak samo łatwo zarzucić feministkom, że tym patriarchatem zagłuszają kobiety, które nie chcą brać udziału w ich wyścigu szczurów. Ten argument służy im nie tylko jako oręż w walce z mężczyznami, ale też w walce z innymi kobietami. Z badań Fundacji Świętego Mikołaja rzeczywiście wynika, że menedżerowie skłonni są najwięcej płacić bezdzietnym mężczyznom. Tyle że na drugim miejscu są bezdzietne kobiety, a dopiero za nimi mężczyźni z dzieckiem. To nie jest więc tak, że panuje jakaś zmowa co do tego, że kobiety mają mieć niższe pensje. Po prostu osoby, które mają dzieci, zarabiają mniej niezależnie od płci, bo z zasady nie mogą poświęcić pracy całego swojego życia.

Ale jednak kobietom, które mają dzieci, płaci się jeszcze mniej niż mężczyznom, którzy są ojcami.

Taka już jest różnica między nami: kobiety rodzą dzieci, a mężczyźni nie. Ale dzięki temu trudniej je wykorzystać, kapitalizm nie może ich do końca pochłonąć. Dziecko to ostatni znak natury, który powstrzymuje nas przed zatraceniem się w tym świecie. Tym bardziej powinniśmy docenić, że udało nam się po 1989 roku zabronić w Polsce aborcji. Dla tej upadającej kultury to było coś niesamowicie orzeźwiającego. Dzięki temu wielu Polaków zrozumiało, że sensem życia niekoniecznie musi być spełnianie swoich zachcianek. Dla mnie oczywiste jest, że większość kobiet z czarnego marszu z pewnością nie była zwolennikami aborcji. Wierzę w ich deklaracje, że sprzeciwiały się jedynie karaniu kobiet i zaostrzaniu ustawy w tych trzech wyjątkach od reguły. Najważniejsze na tym marszu było dla mnie hasło: „Chcemy kochać, nie umierać". Rozumiem je jako wezwanie do odbudowania prawdziwych relacji między nami.

Michał Łuczewski jest doktorem socjologii, psychologiem, redaktorem magazynu „Czterdzieści i Cztery"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Co to znaczy, że żyjemy w systemie patriarchalnym?

Michał Łuczewski, socjolog: To bardzo użyteczne pojęcie, bo jest całościowym opisem naszego społeczeństwa, a zarazem jego całościową krytyką. Miesza się w nim naukowy dystans i polityczny żar. To dlatego walka z patriarchatem stała się podstawowym hasłem polskich feministek, które ostatnio zawiodło je, co prawda, jeszcze nie na barykady, ale na czarny marsz. Mój kłopot z tym pojęciem polega na tym, że zakłada, iż rzeczywistość oparta jest na walce płci, a przecież w naszym życiu nie walczą płcie, ale ludzie, np. Ewa Kopacz i Beata Szydło. Kobiety mają różne, często przeciwstawne interesy i wartości. Pojęcie patriarchatu stawia działaczy feministycznych w roli nowoczesnych antropologów, którzy analizują nas jako pierwotne, egzotyczne plemię Wiślan hołdujących barbarzyńskim wartościom i rytuałom. Tymczasem naszą uwagę powinniśmy skupić na samych „antropologach". Tam, gdzie wydajemy się sobie najbardziej nowocześni, tam zwykle stajemy się najbardziej archaiczni.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Czemu polscy trenerzy nie pracują na Zachodzie? "Marka w Europie nie istnieje"
Plus Minus
Wojna, która nie ma wybuchnąć
Plus Minus
Ludzie listy piszą (do władzy)
Plus Minus
"Last Call Mixtape": W pułapce algorytmu
Plus Minus
„Lękowi. Osobiste historie zaburzeń”: Mięśnie wiecznie napięte