Ridder to maleńkie miasto u stóp wiecznie zamglonych stoków południowo-zachodniego Ałtaju. W pierwszych dniach października w górach sporo już tu śniegu, a na samo miasto schodzi nocą fala powlekającego kałuże chrząstkim szkliwem mrozu. O świcie, kiedy piszę tę notatkę, miasteczko powoli się budzi. Ostre promienie słońca roztapiają grubą na pół palca warstwę szronu na szybach samochodów. Nad domami zaczynają się pojawiać pierwsze kłęby pary i dymu. Gdzieniegdzie słychać szczekające psy. Na horyzoncie dźwigają się leniwie ku chmurom pokryte gęstym lasem góry. Tu jeszcze niskie, ale całkiem niedaleko wysokie na 4 tys. metrów zlewają się w jeden nieprzenikniony obraz z twardym jak kamień zimowym niebem.
Piękne jest w mieście Ridder to, że – jak mawiają mieszkańcy – kończy się tu asfalt. Na rogatkach miasteczka trzeba więc, zwłaszcza zimą, przesiąść się na konie lub gąsienicowy wszędołaz. Tylko tak można jechać dalej, do wioski Popierecznoje, a za nią w leśne ostoje ałtajskich dolin.
Ludzi tu nie było do początków XIX wieku. Klimat zbyt ostry, zimy zbyt długie, warunki do życia ledwie dla lisów i niedźwiedzi. Zmienił to Piotr I, który wysłał w 1720 r. ekspedycję z misją założenia fortu u zbiegu rzek Irtysz i Ulby. Tak powstał Ust-Kamenogorsk. Jednak kompletnie obraz tutejszego świata zmieniła kilkadziesiąt lat później Katarzyna Wielka, której ktoś przyniósł do petersburskiego dworu legendę o złotym Ałtaju. Kruszcu tu miało być tyle, że strumienie lśniły nim z daleka. Zapobiegliwa caryca wysłała więc z wyprawą geologa, niemieckiego inżyniera Filipa Filipowicza Riddera, który co prawda złota wiele nie znalazł, ale potwierdził istnienie olbrzymich złóż innych rud. W niedługim czasie rozwinęła się w miejscu jego odkryć osada górnicza, która za następców Katarzyny otrzymała nazwę po swoim pierwszym eksploratorze.
Kto rył w górach tunele? Trzon brygad górniczych tworzyli zawsze dobrze opłacani inżynierowie, ale kilofem i oskardem pracowały często dzieci i zesłańcy z całej Rosji. Imperium tę prostą metodę miało opracowaną do perfekcji. Kibitki wiozły niepokornych poddanych cara do Nowosybirska czy Omska, a stamtąd etapem, przez groźne góry na południe, do ałtajskich sztolni. Tym, co zmarli po drodze, los oszczędził dużo gorszego losu. Praca w wiecznej zmarzlinie Syberii, karczowanie tajgi, wyrąb lasów nie dawały większych szans na przeżycie.
Gdyby przetrwały dawne cmentarze, pełne by były swojsko brzmiących nazwisk. Swojsko dla wielu narodów kolejnych moskiewskich imperiów, bo władcy sowieckiej Rosji wcześniejsze metody tylko doskonalili. Arcymistrzem okazał się Stalin, który do północnego Kazachstanu przesiedlał kogo się tylko dało. Polaków z zachodniej Ukrainy, nadwołżańskich Niemców, Inguszy i Czeczenów z Kaukazu. Każdy naród, w którym widział choć cień zagrożenia. Rzucano ich w dziewiczy step, zostawiano niemal bez pomocy, kazano zagospodarowywać ugory. Pierwsze miesiące były zwykle krytyczne. Żyli w ubogich, wyrwanych twardej glebie ziemiankach, jedli marne resztki przemarzniętych ziemniaków, przegniłą marchew, buraki, ale zdarzało się, że mech i trawę. Marli masowo z głodu i wychłodzenia. Pomocni bywali lokalni mieszkańcy, Kazachowie. Tylko dzięki ich wsparciu wielu zesłańców przeżyło.