To sztampowy horror sugerujący, że można popełniać wszelkiej maści grzechy. Ważne, by niczego nie żałować.
Courtney tylko na chwilę spuściła wzrok z drogi. To wystarczyło, by doszło do wypadku, w którym zginęła jej siostra. Kilka lat później dręczona wyrzutami sumienia dziewczyna – już jako studentka akademii medycznej – stara się sprawdzić, czy istnieje życie po śmierci. W tym celu razem z grupką przyjaciół przeprowadza na sobie eksperyment. Na kilka minut w kontrolowanych warunkach umiera, potem zostaje reanimowana i... niespodziewanie się zmienia. Ma więcej energii, staje się wręcz błyskotliwa. Nic dziwnego, że przyjaciele również postanawiają na chwilę umrzeć. Nie wiedzą, że będzie to miało przykre konsekwencje.
Niepotrzebnie nakręcono ten film. Oryginał miał w obsadzie gwiazdy – Julię Roberts, Kevina Bacona i Kiefera Sutherlanda – które nawet dziś ogląda się z przyjemnością. Inteligentnie napisana historia wciągała i trzymała w napięciu. Twórcy remake'u postawili na aktorów wciąż marzących o awansie do pierwszej ligi. Napisali im fatalne dialogi i zadbali o mało wiarygodny, pełen kuriozalnych luk scenariusz. Nawet strasznie im nie wyszło! W nowej „Linii życia" brakuje jakichkolwiek emocji. Psychologicznego prawdopodobieństwa. Brakuje w niej życia.
Gdzieś pomiędzy wierszami pojawia się natomiast tandetne przesłanie rodem z poradników psychologicznych pisanych przez kucharki. Proś o przebaczenie, będzie ci łatwiej wybaczyć sobie. Ciekawe, czy sami twórcy wezmą to sobie do serca?
„Linia życia", reż. Lars Arden Oplev