Kto korzysta z harówki północnokoreańskich robotników

Wysyłani do pracy za granicę Koreańczycy z Północy harują po kilkanaście godzin dziennie, zarabiając na program atomowy i rakiety reżimu. ONZ próbuje to ukrócić, ale nie jest jasne ani czy się to uda, ani czy byłoby dobrze, gdyby się udało.

Aktualizacja: 08.10.2017 10:27 Publikacja: 06.10.2017 15:15

Foto: AFP

Szary betonowy budynek znajdujący się na przedmieściach Władywostoku wygląda jak pustostan. W brudnych oknach brakuje firanek, a z dachu nie sterczy ani jedna antena telewizyjna. Na schodach przed drzwiami wejściowymi grupa mężczyzn, siedząc w kucki, pali papierosy. Podejrzliwe spoglądają w stronę dziennikarzy BBC, którzy przechodzą przez bramę w płocie otaczającym blok. Gdy operator zaczyna kręcić, kilku podbiega i zasłania rękami kamerę. Zdenerwowani, po angielsku powtarzają tylko jedno słowo: „stop".

Brytyjczykom, pod warunkiem, że nie zdradzą jego tożsamości, udaje się porozmawiać z jednym z nich. Mężczyzna przyznaje, że on i jego koledzy nie mieli wyboru i musieli przyjechać do Rosji. Podkreśla, że wcale nie chcą tu być. „Nie wiem, ile zarabiamy, bo żaden z nas nie otrzymuje wynagrodzenia" – dodaje.

Wszyscy są zatrudnieni na pobliskiej budowie. Podzieleni na brygady, bez kontaktu z lokalnymi mieszkańcami, nierzadko po 20 godzin na dobę mieszają beton, dźwigają cegły i kładą tynki. Ci ludzie są tylko maleńką częścią systemu, który Pjongjang stworzył, by zdobywać twardą walutę, niezbędną do realizacji snów o atomowej potędze.

Tylko oni nie korzystają

Korea Północna to największa na świecie agencja nielegalnej pracy. Wysyła ludzi wszędzie tam, gdzie znajdzie się ktoś gotowy za nich zapłacić. Nie ma czegoś takiego jak państwo Korea. Jest firma, która robi wszystko, by jej kierownik pozostał u władzy i zarobił tyle pieniędzy, ile to tylko możliwe – podkreśla w rozmowie z amerykańskim portalem Vice prof. Remco Breuker z Uniwersytetu w Lejdzie, który stoi na czele grupy ekspertów zajmujących się pracą przymusową Koreańczyków. O tym, że nie przesadza, mogą świadczyć liczby. Według danych ONZ i amerykańskiego Departamentu Stanu w ponad 20 krajach na świecie zatrudnionych jest obecnie od 50 do 80 tys. Koreańczyków z Północy. Niektóre szacunki mówią jednak nawet o ponad 100 tys.

Jednym z takich ludzi był kiedyś Rim Il. W rozmowie z dziennikarzami CNN przyznaje, że kiedy w 1996 r. przybył do Kuwejtu jako stolarz, był pełen nadziei. Ponieważ w jego ojczyźnie panował wówczas potworny głód, który według różnych szacunków zabił nawet 2 mln ludzi, mężczyzna obiecał sobie, że będzie przesyłał do domu znaczną część swojej pensji. Jeszcze przed przyjazdem zapewniano go, że miesięcznie otrzyma 120 dolarów. Co więcej, on i jego koledzy dostawali trzy posiłki dziennie, na które składały się jajka, mleko, mięso i chleb. Produkty, o których jego rodacy w kraju mogli tylko pomarzyć. Szybko okazało się jednak, że Rim nie będzie w stanie pomóc rodzinie. – Pracowałem pięć miesięcy. Ani razu mi nie zapłacono – tłumaczy.

Mężczyzna opowiada również, jak przez wiele godzin dziennie, niemal bez przerw, pracował na budowie. Gdy brygadier pytał go, czy jest w stanie pracować więcej, musiał się zgodzić, bo inaczej uznano by go za zdrajcę. Razem z innymi robotnikami spał w opuszczonej szkole, której pod żadnym pozorem nie wolno im było opuszczać bez opiekuna. W końcu udało mu się uciec i znaleźć schronienie w południowokoreańskiej ambasadzie.

Jak wyliczyli analitycy z „Database Center for North Korean Human Right", dzięki pracy tysięcy podobnych ludzi Pjongjang, omijając międzynarodowe sankcje, może zarabiać rocznie nawet 2 mld dolarów. Dla kraju, który wciąż nie podniósł się z kryzysu gospodarczego lat 90. i klęski głodu, pracownicy zatrudnieni za granicą są jednym z niewielu źródeł twardej waluty. Bez niej nie da się z kolei realizować najważniejszego celu dynastii Kimów – rozwoju programu atomowego i rakietowego.

Dziś Rimem, który mieszka w Seulu, zajmuje się fundacja NK Watch, założona przez byłych więźniów północnokoreańskich obozów pracy. Jej członkowie zbierają świadectwa od zbiegów z Północy i piszą petycje do ONZ, apelując o zajęcie się problemem „nowoczesnych niewolników". Tych, według dostępnych danych, najwięcej znajduje się na terytorium najbliższego sojusznika Pjongjangu – Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL).

O koreańskich robotnikach pracujących w Państwie Środka głośno zrobiło się po tym, gdy w tym kraju doszło do pierwszej w historii zbiorowej ucieczki obywateli Północy przebywających za granicą. Jak pisze południowokoreańska agencja informacyjna Yonhap, 13 kobiet i jeden mężczyzna zbiegli z restauracji i przez terytorium jednego z krajów Azji Południowo-Wschodniej dostali się do Seulu, gdzie poprosili o azyl polityczny. Jak wielkie mieli szczęście, widać, gdy spojrzy się na stopień kontroli, jakiej poddawani są koreańscy pracownicy. – Zawsze są wysyłani w grupach i znajdują się pod ciągłym nadzorem członków Partii Pracy Korei oraz funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Mieszkają razem i nie mogą rozmawiać z lokalnymi mieszkańcami. Kiedy wychodzą na zewnątrz, muszą chodzić parami – wylicza w rozmowie z „Plusem Minusem" dr Go Myong-hyun, ekspert południowokoreańskiego think tanku Asian Institute for Policy Studies. Jak szacują analitycy amerykańskiej organizacji East-West Center, w takich warunkach w ChRL pracuje od 20 do nawet 80 tys. Koreańczyków. Uciekinierzy nie mają co liczyć na pomoc lokalnych władz. Ponieważ robotnikom zaraz po przyjeździe odbierane są paszporty, Pekin każdego zatrzymanego zbiega natychmiast odsyła do ojczyzny. Tam w najlepszym razie czeka go kilkuletni pobyt w obozie pracy.

Według południowokoreańskiego dziennika „Daily NK" obywatele Korei Północnej są zatrudnieni głównie w szwalniach i fabrykach w przygranicznych prowincjach Jilin, Liaoning oraz Heilongjiang, choć można ich znaleźć także w oddalonym o kilkaset kilometrów Szantungu. Najczęściej są zmuszani do zamieszkania na terenie ogromnych, otoczonych płotem zakładów, w których pracują, tak aby „opiekunowie" mieli nad nimi pełną kontrolę. Harują nierzadko po 16 godzin dziennie, za co w miesiącu przysługują im zaledwie dwa dni wolne. – Zdarza się, że nadzorcy zmuszają robotników, by po nocy brali dodatkową, nielegalną pracę np. na budowie – dodaje dr Marcus Noland, ekspert ds. koreańskich z East-West Center.

Ich wysiłek opłaca się obu stronom. Chińczycy korzystają z pracowitości Koreańczyków. Na stronie biura handlowego portowego miasta Dandong napisano o nich: „Są bardzo zdyscyplinowani. W ich przypadku nie ma mowy o bumelanctwie czy kłóceniu się z szefem. Nie wykręcają się od pracy chorobą". Dla Pekinu pracownicy z Północy są też źródłem tańszej niż krajowa siły roboczej. „Daily NK" pisze, że o ile chińska niania zarabia obecnie około 450 dolarów miesięcznie, to koreański robotnik dostaje niecałe 300 dolarów. Z tej kwoty Pjongjang zabiera z kolei około 220 dolarów, które przeznacza na zakup luksusowych dóbr dla partyjnej wierchuszki oraz technologii niezbędnej do rozwoju rakiet i bomb atomowych.

Każdy może umrzeć na zawał

Potężna konstrukcja i położenie Zenit Areny może robić wrażenie. Stadion w kształcie spodka zbudowano w samym sercu Sankt Petersburga na zachodnim krańcu wyspy Krestowskiej, tuż przy ujściu Newy. Na jego murawie odbędzie się część meczów przyszłorocznego mundialu. Pod oszklonym dachem zmagania piłkarzy może obserwować prawie 70 tys. kibiców. Zapewne niewielu z nich będzie sobie zdawać sprawę, że przy powstawaniu tego nowoczesnego i astronomicznie drogiego budynku (według różnych szacunków koszt budowy wyniósł ponad miliard dolarów) w pocie czoła i niemal niewolniczych warunkach pracowali robotnicy z Korei Północnej.

Dziennikarze brytyjskiego dziennika „The Guardian" dotarli do jednego z podwykonawców, który przyznał, że jeszcze w zeszłym roku na budowie zatrudnionych było 190 Koreańczyków. Wszyscy pracowali po 12 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu za dniówkę wynoszącą 15 dolarów. Nie dość, że zarabiali mniej niż inni migranci, to jeszcze mieszkali w gorszych warunkach. W niewielkiej przyczepie spało ich po ośmiu. – Byli jak jeńcy wojenni – powiedział gazecie podwykonawca.

Mimo takich doniesień rosyjscy pracodawcy zatrudniający robotników z Północy twierdzą, że nie dzieje im się krzywda. Właścicielka firmy budowlanej zapytana przez „Guardiana", czy to prawda, że podczas budowy Zenit Areny jeden z pracowników z wycieńczenia dostał ataku serca, stwierdziła, że „każdy może umrzeć na zawał, idąc ulicą, niezależnie, w którym zakątku świata się znajduje". Podobny brak zainteresowania wyrażają również rosyjskie władze. – Nasz rząd nie martwi się sytuacją humanitarną północnokoreańskich pracowników. Kremla w ogóle nie interesuje to, w jakich warunkach pracują, czy dostają pieniądze albo jak są traktowani. Mamy co prawda państwową komisję ds. polityki migracyjnej, ale za każdym razem, gdy sprawa dotyczy praw migrantów, nie wykazuje ona żadnej inicjatywy – mówi Swietłana Ganuszkina, rosyjska obrończyni praw człowieka związana z Memoriałem i fundacją Wsparcie Obywatelskie.

Według ekspertów południowokoreańskiego think tanku North Korea Strategy Center Pjongjang wysłał do Rosji ponad 35 tys. swoich obywateli. Ich dzień wygląda podobnie jak tych pracujących w Chinach. Jedzą, pracują po wiele godzin dziennie i mało śpią. W nielicznych wolnych chwilach oglądają materiały propagandowe albo dubbingowane sowieckie filmy.

Miesięcznie zarabiają około 840 dolarów. „Opiekunowie" z Partii Pracy zabierają im nawet 80 proc. tej kwoty, które wysyłają później reżimowi Kimów.

Część robotników jest zatrudniona na budowach w Petersburgu, Moskwie i Władywostoku. Inni ścinają drzewa na rosyjskim Dalekim Wschodzie, w obozach przypominających stalinowskie łagry. Świat nie wiedziałby prawdopodobnie, jakie panują w nich warunki, gdyby nie świadectwa takich ludzi jak Choi Myong-bok, który w 2002 r. uciekł z jednego z obozów w obwodzie amurskim. Mężczyzna na łamach brytyjskiego tygodnika „The Observer" nazwał to miejsce piekłem na ziemi. Wspominał, że drwale mieszkają w zatłoczonych i zarobaczonych barakach otoczonych drutem kolczastym, a do jedzenia poza miską ryżu mają to, co sami znajdą w tajdze. Szanse na ucieczkę są bliskie zera. W razie zatrzymania przez rosyjskie służby robotnicy, w ramach umowy o readmisji między Moskwą a Pjongjangiem, są natychmiast odesłani do Korei, gdzie czekają ich tortury i śmierć.

Przymus? Nie da się go wykluczyć

W przypadku Koreańczyków z Północy praca w miejscach cieplejszych niż Syberia wcale nie jest lżejsza. – Zatrudnieni na Półwyspie Arabskim pracują przez wiele godzin dziennie głównie na budowach, a warunki, w jakich to robią, są niebezpieczne – tłumaczy Giorgio Cafiero, założyciel i szef amerykańskiej firmy doradczej Gulf State Analytics.

Łącznie w Kuwejcie, Katarze, Omanie oraz Zjednoczonych Emiratach Arabskich pracuje obecnie 6 tys. obywateli Korei. W większości zarabiają około tysiąca dolarów miesięcznie. Przedstawiciele północnokoreańskiego reżimu zabierają im połowę tej kwoty, a kolejne 300 dolarów – firma budowlana, dla której pracują. Na rękę robotnikom zostaje tylko 200 dolarów. Niewiele, biorąc pod uwagę, że wielu z nich od szóstej rano do północy na spalonej słońcem pustyni buduje Lusajl. Położone 20 km od stolicy Kataru Ad-Dauhy miasto ma być zatoką luksusu i komfortu pełną drapaczy chmur, kanałów wodnych, ogromnych pól golfowych i drogich restauracji.

Jak piszą dziennikarze „Guardiana", plac budowy pierwsi opuszczają robotnicy z Wietnamu, potem z Indii, Nepalu i Tajlandii. Przy lichym świetle latarek do późna w nocy pracują jeszcze tylko Koreańczycy z Północy. – Pracują bez ustanku. Zbudowałem im nawet pomieszczenie, tak żeby mogli odpoczywać bez potrzeby powrotu do obozu – zwierzył się Brytyjczykom jeden z menedżerów. Według pojawiających się co jakiś czas nieoficjalnych informacji obywatele Korei pracowali również przy rozbudowie bazy amerykańskich sił powietrznych znajdującej się w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

Północnokoreańskich robotników można spotkać również w Unii Europejskiej. Niemiecka gazeta „Sueddeutsche Zeitung" pisze, że pod koniec zeszłego roku na terenie Wspólnoty pracowało ich ponad 620. Według szacunków polskiego MSZ nad Wisłą jest ich ok. 400. Po tym, gdy w jednej z gdańskich stoczni z powodu poparzeń 95 proc. ciała zmarł koreański spawacz, sprawie przyjrzał się dokładniej portal Vice.

Z przeprowadzonego przez dziennikarzy śledztwa wynika, że w ciągu ostatnich sześciu lat 14 polskich firm zatrudniało obywateli Korei Północnej. Dwie z nich we współpracy z północnokoreańskim przedsiębiorstwem Korea Rungrado General Trading Corporation miały dostarczać robotników stoczniom remontowym w Trójmieście. Na podstawie dokumentów, umów i skanów paszportów dziennikarze ustalili, że Koreańczycy z Północy są zatrudniani także na budowach (rok temu budowali jedno z osiedli na warszawskim Wilanowie), w firmach meblarskich oraz w sadach i szklarniach w całej Polsce. Pracują zazwyczaj po 12 godzin dziennie sześć dni w tygodniu, za co zarabiają niewiele ponad 70 euro miesięcznie. Podobnie jak ich rodakom w innych państwach, zaraz po przyjeździe konfiskuje się im paszporty i zakazuje poruszania się bez opiekuna.

„Rzeczpospolita" opisała odpowiedź, jakiej Ministerstwo Pracy udzieliło na interpelację posłów Nowoczesnej w sprawie zatrudnienia Koreańczyków w Polsce. Resort zapewnia w niej, że podczas kontroli przeprowadzonych przez Państwową Inspekcję Pracy oraz Straż Graniczną stwierdzono co prawda nadużycia, ale nie różniły się one od tych wykrywanych w przypadku obywateli innych krajów. Co więcej, kontrole nie wykazały, by „naruszenia względem pracowników północnokoreańskich nosiły znamiona pracy przymusowej". Kontrolerzy zaznaczyli jednak, że przymusowego charakteru pracy nie można całkowicie wykluczyć, ponieważ obywatele Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej (KRLD), nawet jeśli są poszkodowani, nie chcą rozmawiać z władzami.

Jak to w ogóle możliwe, że znaleźli się nad Wisłą? „Rzeczpospolita Polska, podobnie jak pozostałe kraje Unii Europejskiej, nie jest stroną żadnej bilateralnej umowy z KRLD, która zakładałaby współpracę w zakresie wymiany pracowników. [...] Współpraca w tym zakresie podejmowana była na zasadzie umów jednostkowych pomiędzy poszczególnymi podmiotami z Polski i KRLD" – czytamy w oświadczeniu przesłanym przez polski MSZ „Plusowi Minusowi". Resort podkreśla jednocześnie, że „w 2017 i 2016 roku Polska nie wydała obywatelom KRLD żadnej wizy w celu wykonywania pracy na terenie RP".

Bogaci sąsiedzi

Pierwsza grupa koreańskich robotników do pracy za granicą wyjechała już w 1946 r., jeszcze zanim oficjalnie powstała Korea Północna. Zatrudniono ich w Związku Radzieckim, gdzie na Syberii łowili ryby i ścinali drzewa. – Żyli otoczeni drutem kolczastym i nie dostawali żadnego wynagrodzenia. Gdy złapano ich poza obozem, byli odsyłani do ojczyzny. Znam historie Koreańczyków, którzy woleli popełnić samobójstwo, niż dać się deportować – opowiada Swietłana Ganuszkina. Gdy deportacja nie była możliwa, północnokoreańscy nadzorcy nie wahali się rozstrzeliwać niepokornych.

Masowe „delegowanie" całych grup Koreańczyków w najodleglejsze zakątki świata rozpoczęło się na dobre w latach 60. ubiegłego wieku. Początkowo do katorżniczej pracy w mroźnej tajdze albo chińskich szwalniach Pjongjang musiał wysyłać ludzi siłą. Sytuacja szybko się zmieniła, kiedy Koreańczycy zobaczyli, że ich sąsiedzi wracają z zagranicy bogatsi. Ekspert ds. koreańskich Andriej Łańkow w opracowaniu dla think tanku Carnegie Moscow Center wspomina, że najstarsi mieszkańcy wciąż pamiętają swoje zaskoczenie, gdy po raz pierwszy ujrzeli młodych ludzi wjeżdżających do ich wiosek na motocyklach zakupionych w ZSRR. I choć po rozpadzie bloku wschodniego liczba północnokoreańskich obywateli zatrudnionych m.in. w Rosji znacznie spadła, to z początkiem XXI wieku znów zaczęła rosnąć. Podwoiła się pod rządami obecnego przywódcy reżimu Kim Dzong Una, który rozpoczął intensywny rozwój programu rakietowego.

Rekrutacją robotników, nawiązywaniem kontaktów z firmami, które ich zatrudnią, oraz transferami zagranicznej waluty zajmują się dwie powołane jeszcze w latach 80. agencje: Biuro 38 oraz Biuro 39. – Większość Koreańczyków należy do brygad robotniczych. Jeśli któraś z nich jest powiązana z państwowym przedsiębiorstwem utrzymującym relacje biznesowe z zagranicznymi partnerami chcącymi zatrudnić Koreańczyków z Północy, to członkowie tych brygad mogą się zgłosić do pracy w innym państwie – tłumaczy dr Go Myong-hyun.

Reżim bardzo dokładnie sprawdza swoich obywateli, zanim wyśle ich za granicę. Jechać mogą tylko osoby, których postawa patriotyczna nie budzi zastrzeżeń. Dodatkowo muszą one mieć rodziny w Korei. Bliscy pełnią rolę zakładników, by robotnik nie próbował uciec. Są też inne obostrzenia. – Pracę w państwach znajdujących się na Bliskim Wschodzie, w Azji Południowo-Wschodniej czy Europie, gdzie warunki są relatywnie lepsze, mogą podjąć tylko ci, którzy mieszkają w Pjongjangu. Wycinanie drzew na Syberii jest dostępne z kolei tylko dla ludzi spoza stolicy – dodaje Go Myong-hyun. Po powrocie do domu pracownicy przechodzą intensywny kurs ideologiczny, który ma zneutralizować szkodliwe wpływy pobytu za granicą. Później przez sześć miesięcy muszą pracować w kraju, a po upływie tego terminu znów mogą zgłosić chęć wyjazdu. Wydaje się jednak, że już niedługo szanse na to będę ograniczone.

Rzadko zdarza się, by Rada Bezpieczeństwa ONZ była tak zgodna w jakiejś sprawie, i to dwa razy z rzędu. W sierpniu i we wrześniu tego roku jednogłośnie przyjęła rezolucje nakładające na Pjongjang sankcje. Wśród wielu restrykcji znalazły się zapisy zakazujące zatrudniania nowych pracowników z KRLD i przedłużania wiz pracowniczych tym, którzy już znajdują się na miejscu. Biorąc pod uwagę to, ile reżim Kim Dzong Una zarabia na ich pracy, nowe embargo może znacznie ograniczyć jego dochody i spowolnić rozwój prac nad programem atomowym i rakietowym. Jeśli oczywiście uda się je wdrożyć.

– Wszystko rozbija się o to, że nie ma prawdziwego mechanizmu egzekwowania postanowień Rady. Nie zdziwię się, jeśli problem pozostanie, tyle że wszystko będzie się odbywało mniej otwarcie – przestrzega w rozmowie z „Plusem Minusem" dr Noland.

Część państw, w tym Kuwejt i Katar, poinformowały już co prawda, że nie będą przedłużać wiz pracowniczych Koreańczykom, ale eksperci zauważają, że wątpliwe wydaje się, by Chiny i Rosja, gdzie pracuje ich najwięcej, zdecydowały się ostatecznie rozwiązać ten problem. Oba państwa obawiają się, że zbyt mocne zdławienie gospodarki Północy doprowadzi do upadku tego kraju, a co za tym idzie, do kryzysu uchodźczego i problemów z bezpieczeństwem u ich granic.

Nie wrócą przecież do luksusów

Dziennik „South China Morning Post" zauważa, że nawet jeśli duże chińskie firmy przestaną zatrudniać Koreańczyków, by nie narazić się ONZ, to małe przygraniczne zakłady wciąż będą korzystać z ich pracy. Niektóre chińskie przedsiębiorstwa już przenoszą swoją produkcję do Korei Północnej, gdzie obchodząc sankcje, dalej wykorzystują pracę Koreańczyków. Część badaczy zajmujących się Koreą zastanawia się, czy w ogóle sens ma uderzenie sankcjami akurat w jej obywateli pracujących poza granicami kraju.

– W dyskusji pojawiają się opinie, że praca w innych państwach pozwala im poznać świat i lepiej zrozumieć, co dzieje się w ich ojczyźnie. To w przyszłości może pomóc zmienić ten kraj – mówi Tong Zhao, analityk pracujący w Carnegie Nuclear Policy Program. Co więcej, mimo tragicznych warunków pracy i utraty większości zarobionych pieniędzy wielu robotników płaci lokalnym urzędnikom łapówki, by móc wyjechać za granicę. W kraju, w którym miesięcznie zarabia się mniej niż 10 dolarów, nawet niewielka suma przesłana rodzinie poprawia znacznie jej sytuację bytową. Stąd też, jak zauważa dr Go Myong-hyun, zamiast wydalać północnokoreańskich pracowników, państwa, w których oni pracują, powinny zadbać, by lokalni przedsiębiorcy płacili im bezpośrednio do ręki, przestrzegali obowiązującego prawa pracy oraz zasad bezpieczeństwa.

W końcu, argumentuje Andriej Łańkow, zakończenie migracji ekonomicznej Koreańczyków z Północy nie spowoduje, że w domu będzie na nich czekać ośmiogodzinny dzień pracy w bezpiecznym klimatyzowanym biurze. Wrócą do dużo gorszych warunków, a reżim dalej będzie straszył wojną jądrową.   —Marcin Łuniewski

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Szary betonowy budynek znajdujący się na przedmieściach Władywostoku wygląda jak pustostan. W brudnych oknach brakuje firanek, a z dachu nie sterczy ani jedna antena telewizyjna. Na schodach przed drzwiami wejściowymi grupa mężczyzn, siedząc w kucki, pali papierosy. Podejrzliwe spoglądają w stronę dziennikarzy BBC, którzy przechodzą przez bramę w płocie otaczającym blok. Gdy operator zaczyna kręcić, kilku podbiega i zasłania rękami kamerę. Zdenerwowani, po angielsku powtarzają tylko jedno słowo: „stop".

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
„Civil War” Alexa Garlanda to filmowa przestroga dla USA przed wojną domową