Klementyna Suchanow: Gombrowicz, ja Geniusz

Znakomita biografia zdziera z Gombrowicza kolejne maski, ukazując prawdziwe oblicze pisarza. Dzięki temu nowego znaczenia nabierają jego słowa: „Służę społeczeństwu w ten sposób, iż mu nie służę".

Aktualizacja: 01.10.2017 18:04 Publikacja: 29.09.2017 11:00

Klementyna Suchanow: Gombrowicz, ja Geniusz

Foto: Getty Images

Gombrowicz. Ja, geniusz" Klementyny Suchanow to najważniejsze wydarzenie książkowe tej jesieni. Pierwsza kompletna biografia autora „Trans-Atlantyku" powinna nim być niejako siłą rzeczy, ale przecież nietrudno sobie wyobrazić, że dostalibyśmy do rąk pozycję rozwlekłą, przegadaną, suchą, nazbyt akademicką, a w dodatku niewiele wnoszącą do powszechnie znanego obrazu pisarza. Tymczasem „Ja, geniusz" jest biografią, na jaką Gombrowicz zasługiwał: uczciwą, napisaną z dużą wnikliwością i wyczuciem, erudycyjną, trafnie diagnozującą słabostki bohatera, doceniającą jego pisarską wielkość, konfrontującą się przy tym z gombrowiczowskimi mitologiami i stroniącą od bałwochwalczego uwielbienia. Ale po kolei.

Carewicz i niedoszli powstańcy

12 sierpnia 1904 r. trzysta salw wybrzmiało w Petersburgu z okazji przyjścia na świat wyczekiwanego i upragnionego następcy tronu Aleksego. Osiem dni wcześniej, w okolicznościach dalece skromniejszych, w Małoszycach urodził się trzeci syn (a czwarte w ogóle i ostatnie dziecko) Jana i Marceliny Antoniny Gombrowiczów, Marian Witold (Witold, podobnie jak matka, nie lubił pierwszego imienia i nigdy się nim nie posługiwał). Nie byłoby jednak wcale Małoszyc, gdyby Onufry, ojciec Jana, nie został – jako figurujący na czarnej liście – prewencyjnie aresztowany tuż przed powstaniem styczniowym i nie trafił do twierdzy w Dyneburgu. Wysoki Dwór, siedziba rodowa Gombrowiczów, stał się bowiem ośrodkiem, w którym „wzmagała się nienawiść do caratu i protest przeciwko wszelkim, częstym wśród ziemiaństwa próbom kompromisu". Na ironię zakrawa, że zsyłkę skrócono mu dzięki Siergiejowi Muchanowowi, byłemu oberpolicmajstrowi Warszawy, na którego wpłynęła żona – miłość Norwida, Maria Kalergis. Ale Onufry otrzymał nakaz opuszczenia Wielkiego Księstwa Litewskiego i sprzedaży majątku.

Tym sposobem Gombrowiczowie trafili do Jakubowic, skąd był już tylko rzut beretem do Bodzechowa, siedziby rodu Kotkowskich, z którego wywodziła się matka Witolda. Sam Witold większym szacunkiem darzył rodzinę ojca, choćby dlatego, że jeden z jego przodków był sędzią Trybunału Wielkiego Litewskiego. Ale i Kotkowscy mieli się czym pochwalić: w 1789 r. w Bodzechowie zatrzymał się na noc król Stanisław August Poniatowski, a w czasie powstania styczniowego – brzemiennego w skutki dla obu rodów – dziadek ze strony matki, Ignacy Leon, wbrew reszcie rodziny, która od powstania się dystansowała, w nocy z 19 na 20 kwietnia 1864 r. pomógł przeprowadzić przez rzekę generała Hauke-Bosaka, który uciekał do Galicji po klęsce niepodległościowego zrywu. Kotkowscy miewali poza tym głowę do interesów, choć przyznać trzeba, że najlepiej radził sobie Jan Gombrowicz, który niemalże rodzinę żony z Bodzechowa... usunął. Swoich najbliższych był jednak w stanie wozić do wód w Biarritz, Cannes, Ostendzie czy różnych niemieckich badów. Ostatecznie konflikty Gombrowiczów z Kotkowskimi doprowadzą do przenosin tych pierwszych do Warszawy w 1911 r.

Najciekawsze w tym dwutomowym, liczącym niemal 1200 stron dziele są chyba właśnie – „chyba", ponieważ trudno w tak równej pozycji coś wybrać – rozdziały początkowe, poświęcone dziejom obydwu rodów, a także część argentyńska, w której szczególnie imponuje wykonana przez autorkę praca (archiwalna i terenowa). Najważniejsze jednak wydają się strony poświęcone matce Witolda. W historii literatury utrwalił się bowiem wizerunek Antoniny jako lekko sfiksowanej dewotki i histeryczki, która żadną miarą nie rozumiała genialnego syna. W tym ostatnim jest wiele racji (ale któż się na głębi Gombrowicza prędko poza Schulzem poznał?), Suchanow szkicuje jednak dużo ciekawszy i bardziej zniuansowany obraz Antoniny niż jej syn. Matka Gombrowicza jest tutaj nie tylko tą, która wprowadza go w świat francuskich powieści, lecz także feminizującą dziewczyną o pewnych ambicjach intelektualnych, która walczy o równouprawnienie (zwłaszcza prawo kobiet do głosowania), trzymając się jednocześnie mocno swej katolickiej wiary. I na tym właśnie gruncie przeżywa osobisty dramat – mąż szybko ją odtrąca (Witold uważał wręcz, że musiał być owocem gwałtu), a po przenosinach do Warszawy znajduje sobie kochankę, z którą ma wieloletni romans. Często okrutny dla matki syn (zwłaszcza jako nastolatek) nie pojmował chyba tej niemożliwej do rozwikłania sytuacji. Rozwód był dla Antoniny oczywiście wykluczony, jej buntem mogła być tylko wiara.

Pociąg do pisania

Buntów Gombrowicza było za to bez liku. Przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Przeciw polskości, ziemiańskości, dojrzałości, pańskości – słowem przeciw formie. Od dziecka wyczuwał groteskowość szlacheckiego dworku. Uważał swoją klasę społeczną za „coś ohydnego". „Jesteśmy zjawiskiem zupełnie groteskowym i niedorzecznym, głupim, boleśnie komicznym i nawet wstrętnym" – pisał. Z drugiej strony trudno mu było się z tych form i umiłowania arystokracji do końca wyzwolić, co świetnie pokazują jego rozważania na temat stosunków panujących w Szkole Świętego Stanisława Kostki: „Kazio Baliński, który miał babkę hrabiankę (nie z najlepszych) a prababkę księżniczkę, poza tym ojca senatora, należał do wybrańców, którzy ewentualnie mogli być dopuszczeni; ja, mając kilka ciotek hrabin, też od biedy mógłbym »zadawać się« z Bisiem Tyszkiewiczem czy też Władkiem Potockim". Pociąg do parobka i służącej sąsiaduje więc w Gombrowiczu z jego fascynacją ludźmi wysoko urodzonymi. W Argentynie często będzie nazywany hrabią i księciem, bo tak też do siebie każe mówić.

Po pierwszych trudnych latach w szkole, gdy pada ofiarą klasowych (i starszych) dręczycieli, przemienia się z wolna w wielkiego, pyskatego gadułę, który – to mu zostanie – uwielbia konfrontację dla samej konfrontacji. Potrafi bezlitośnie wyśmiać hołubionego wcześniej polonistę albo po obejrzeniu wystawy prac nauczyciela plastyki, kubisty Józefa Mieszkowskiego, powiedzieć mu: „Do niczego. Aż mi wstyd! Dziwię się panu!". Gdy wybucha wojna 1920 r., 16-latkowie brani są do wojska. Witold jako jeden z dwóch tylko chłopców z klasy nie trafia do armii. To jeden z momentów zwrotnych w jego życiu. Koledzy wracają z pola bitwy w chwale, on zaś staje się obiektem drwin. Ale wojska po prostu się boi. „Te przygody pchnęły mnie w anarchię, w cynizm i po raz pierwszy zwróciłem się przeciw ojczyźnie, państwu i innym instrumentom zbiorowego nacisku na jednostkę" – stwierdza.

Druga taka chwila zdarzy się osiem lat później, gdy będzie jechał pociągiem we francuskie Pireneje. Jest już absolwentem prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Od niecałego roku mieszka w Paryżu, dokąd ojciec wysłał go po naukę i w celu nawiązania kontaktów. Naukę w Instytucie Wyższych Studiów Międzynarodowych lekceważy, nie interesuje go też paryska bohema, artystyczna w zbyt oczywisty sposób. Sam Paryż jest gotową formą, jak polskość. Dopiero w pociągu do Perpignan Gombrowicz pojmie, kim chce być (pisarzem, oczywiście), i dopiero w Pirenejach zrozumie i pokocha Południe.

Aplikant pisarzem

Zanim jednak uda mu się w końcu zadebiutować „Pamiętnikiem z okresu dojrzewania" w 1933 r. (debiutanckim także dla Czesława Miłosza i Brunona Schulza), spełnia ojcowskie życzenie i podejmuje aplikację sądową w prawie karnym. Wprawdzie nigdy jej nie ukończy (po śmierci ojca poczuje się właściwie zwolniony z obowiązku), ale to aplikacja wręcz idealnie skrojona pod jego gusta, ma bowiem do czynienia z tym, co brudne i niskie, czyli ciemną stroną życia, która zawsze go pociągała i w której uwielbiał się – i jako uczeń dobrego gimnazjum, i jako szlachcic – zanurzać. Ale mimo licznych przygód erotycznych Gombrowicz jest jednym z niewielu pisarzy swojego pokolenia, którzy nie robią kariery przez łóżko bądź znajomości. Inaczej niż Choromański, Uniłowski, Rudnicki, a nawet Schulz, wydaje debiut właściwie bez żadnych układów.

Recepcja „Pamiętnika" jest mieszana. Przynajmniej z początku. Trafiają się recenzje entuzjastyczne, ale najszerszym echem odbija się tekst zapomnianego dziś Juliusza Kadena-Bandrowskiego w poczytnym niedzielnym wydaniu „Gazety Polskiej". To nie tyle recenzja, co paszkwil, wynikający z kompletnego niezrozumienia książki (jej główne przesłanie sprowadzić by można do słów Gombrowicza „być człowiekiem, to znaczy być sztucznym"). Ale to właśnie ów paszkwil trafia do krewnych pisarza i sprawia, że patrzą na niego z mieszaniną drwiny i litości. Gombrowicz dochodzi do wniosku, że „Notowania na giełdzie literackiej były grą polityki, koterii zwalczających się wzajem, intryg, wszystkiego, tylko nie sztuki, nie literatury". I przed wydaniem „Ferdydurke" postara się o to, by stworzyć własną kawiarnianą koteryjkę. Nawet w towarzystwie jest jednak osobny i oddzielny, a może przede wszystkim: w najgłębszym sensie samotny – nie tyle bez partnera (bo ci i te mu się zdarzają, choć zwykle przygodnie), ile bez kogoś naprawdę bliskiego.

Dlatego największym wsparciem okazuje się dla niego Bruno Schulz. Magik z Drohobycza nie tylko chwali opowiadania Gombrowicza, ale dopinguje go do pracy nad powieścią, którą czyta rozdział po rozdziale. Ostatecznie uznaje „Ferdydurke" za dzieło genialne, a tego właśnie od najmłodszych lat pragnął Witold – być uznanym za geniusza (w młodości punktem odniesienia był dla niego Zygmunt Krasiński, który swe arcydzieło stworzył jako 21-latek). Podziw ze strony Schulza z pewnością nie przeszkadza rodzącej się przyjaźni, ale – tu Suchanow również występuje przeciwko dominującym opiniom – to przyjaźń prawdziwa i, co ważniejsze, niejedyna w życiu autora „Ślubu". Zachwyty Schulza nad „Ferdydurke" podziela część krytyków, a także m.in. Tadeusz Dołęga-Mostowicz, którego zresztą Gombrowicz szczerze podziwia.

Długa droga do sławy

Ale sława w kraju nie zdążyła nadejść. Zamiast niej coraz wyraźniej na horyzoncie majaczyła zbliżająca się wojna. Na początku 1939 r. Gombrowicza – niebezzasadnie – opętał strach. 35-letni pisarz przeczuwał, czym konflikt się skończy. Inaczej niż większa część rodaków nie łudził się siłą polskiego oręża i doskonale wiedział, że 1920 r. tym razem się nie powtórzy. W tym czasie pod pseudonimem publikował w odcinkach powieść popularną „Opętani" (zawsze marzył o napisaniu „dobrej złej powieści"), która pozwoliła mu uzbierać niezbędną sumę na wyprawę przez Atlantyk. O tym, że pod koniec lipca „Chrobry" wypływa do Buenos Aires i że mógłby uzyskać zaproszenie, dowiaduje się od pisarza Czesława Straszewicza. Nie marnuje czasu. 29 lipca wypływa z Gdyni w podróż, która zaowocuje „Trans-Atlantykiem" i na zawsze rozłączy go z krajem oraz bliskimi. 20 sierpnia Gombrowicz wysiada na ląd w Buenos Aires. Nie ma jeszcze planu, by zostać tu na stałe, ale zanim „Chrobry" odpłynie (25 sierpnia), media obiegną wieści o zawartym przez Rosjan i Niemców pakcie o nieagresji. Witoldo, jak będzie zwany czasem w Argentynie, doskonale zdaje sobie sprawę ze znaczenia układu zawartego przez Ribbentropa i Mołotowa. Zabiera więc dwie walizki z pokładu i rusza w Buenos. Wybuch wojny ani trochę go nie zaskakuje.

Pierwsze lata w Argentynie okazują się bodaj najszczęśliwszym okresem w jego życiu. Często niedojada, co rusz zmienia lokum, bywa, że ląduje na bruku, żyje z datków od tutejszych Polaków, z rzadka uda mu się wygłosić wykład albo opublikować artykuł. Ale bez Polski nareszcie może być sobą, zwłaszcza w sferze seksualnej. Wie oczywiście, że zostanie później oskarżony o niedochowanie patriotycznego obowiązku, ale uważa, że wszystko jest lepsze od wojny. Zresztą nawet gdyby postanowił wrócić, to zapewne trafiłby do obozu jenieckiego, jak Straszewicz. Tymczasem korzysta z wdzięków młokosów, uczy się hiszpańskiego, publikuje w magazynie dla wielkomiejskich dam. Gdy zaczyna czuć się wystarczająco pewnie, znów tworzy się wokół niego środowisko. Jednych odtrąca (jak choćby wielkiego Jorge Luisa Borgesa), innych do siebie dopuszcza (wybitnego kubańskiego dramaturga i prozaika Virgilio Pinerę). Wraz z dwudziestoma towarzyszami tłumaczy „Ferdydurke" na hiszpański i w 1944 r. udaje mu się doprowadzić do wydania książki w Buenos Aires. Zdążył jednak zrazić do siebie argentyński establishment literacki i nie pomogą mu nawet recenzje znajomych. Wciąż pozostaje geniuszem zapoznanym.

Dzięki Halinie Nowińskiej, od której w kwietniu 1940 r. dowiedział się, jak wygląda życie w okupowanej Warszawie, w 1948 r. dostaje posadę w Banco Polaco, filii Banku Polska Kasa Opieki, w której wymaga się od niego właściwie jedynie przychodzenia do pracy (z czasem jednak wymagania nieco wzrosną). Mimo to i mimo że wreszcie ma za co żyć, największą ulgę w życiu czuje, gdy po siedmiu latach z banku odchodzi, praca zabija bowiem jego inwencję twórczą. Gdy tylko ją rzuci, od razu zabierze się do pisania „Operetki" i „Pornografii".

Sukces przychodzi z nieoczekiwanej strony. Najpierw Gombrowicz staje się ulubieńcem paryskiej „Kultury", której nakładem wychodzą w 1953 r. „Trans-Atlantyk" i „Ślub" i gdzie regularnie ukazuje się słynny „Dziennik", potem – w czasach odwilży – jego książki trafiają do Polski, jest nawet wystawiany. To właśnie głośne przyjęcie w 1957 r. wznowienia „Ferdydurke" i wydanie „Trans-Atlantyku" oraz „Ślubu" sprawiają, że na pisarza zwracają w końcu uwagę Francuzi. W 1958 r. Julliard, który pięć lat wcześniej odrzucił „Ferdydurke", teraz postanawia powieść wydać. To kolejny w jego życiu chichot historii: dla lewicującej Francji Gombrowicz staje się ciekawy dopiero jako pisarz fetowany za żelazną kurtyną. Na podbój Europy przybędzie za pięć lat. Pozna Ritę i stanie się wreszcie geniuszem spełnionym. W 1967 r., na dwa lata przed śmiercią, otrzyma Prix Formentor, nagrodę, którą uhonorowano takie sławy jak Samuel Beckett, Jorge Luis Borges, Saul Bellow i Carlo Emilio Gadda. Tym samym znajdzie się na szczycie, wymieniany wśród faworytów do Nagrody Nobla, której otrzymać nie zdąży. Na ile poważnie rozważano jego kandydaturę w latach 1967–1968 dowiemy się już niebawem, bo Akademia Szwedzka po 50 latach ujawnia nazwiska nominowanych. Na pewno znalazł się wśród nominowanych w roku 1966.

Gombrowicz Suchanow, ten mizantrop przekonany o własnym geniuszu (czy zawsze? w listach do najbliższej przyjaciółki Litki Liphardt już niekoniecznie), jest postacią wielowymiarową – i to chyba największy sukces autorki. A największym sukcesem samego pisarza jest to, że do dziś jest naprawdę czytany. Nie został wielkim klasykiem, który jest wielki, bo jest wielki (jak Słowacki w „Ferdydurke"), nie trafił do kanonu, by zastygnąć w nim na wieki i z czasem stać się muzealną ciekawostką. Język jego powieści – tak szokujący w międzywojniu, tak awangardowy również i po II wojnie światowej – do dziś jest żywy, wciąga niepokojącym rytmem, bawi, zmusza do konfrontacji ze sobą, a nade wszystko inspiruje. Jeśli bowiem bez jakiegoś pisarza trudno sobie wyobrazić najgłośniejsze nazwiska dzisiejszej polskiej prozy, jak Michał Witkowski, Dorota Masłowska czy Szczepan Twardoch, to bez Gombrowicza. To właśnie Witoldo sprawił, że głównymi tematami naszej prozy stały się zmagania z polskością, formą, językiem. Krasiński po śmierci Mickiewicza napisał: „Wszyscyśmy z niego". Gombrowicz irytującej go koleżance z Banco Polaco, by wytrącić ją z równowagi, powtarzał, że Mickiewicz przy nim to średniak. I gdyby mierzyć wpływem na współczesną polską literaturę, trzeba by mu przyznać rację. Wszyscyśmy z Gombrowicza. Jakże nowego znaczenia nabierają w tym kontekście jego słowa: „Służę społeczeństwu w ten sposób, iż mu nie służę". Może dlatego do dziś Gombrowiczem mówimy?

Klementyna Suchanow, „Gombrowicz. Ja, geniusz" (tom 1 i 2), Wydawnictwo Czarne i Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Wołowiec 2017

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gombrowicz. Ja, geniusz" Klementyny Suchanow to najważniejsze wydarzenie książkowe tej jesieni. Pierwsza kompletna biografia autora „Trans-Atlantyku" powinna nim być niejako siłą rzeczy, ale przecież nietrudno sobie wyobrazić, że dostalibyśmy do rąk pozycję rozwlekłą, przegadaną, suchą, nazbyt akademicką, a w dodatku niewiele wnoszącą do powszechnie znanego obrazu pisarza. Tymczasem „Ja, geniusz" jest biografią, na jaką Gombrowicz zasługiwał: uczciwą, napisaną z dużą wnikliwością i wyczuciem, erudycyjną, trafnie diagnozującą słabostki bohatera, doceniającą jego pisarską wielkość, konfrontującą się przy tym z gombrowiczowskimi mitologiami i stroniącą od bałwochwalczego uwielbienia. Ale po kolei.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów