Gdynia, filmowcy i polityka. Kino niepotrzebnej grozy

Tegoroczny festiwal filmowy w Gdyni stał się widownią starcia przeczulonych artystów z czasem nieelastyczną prawicą. Wojna jest bezsensowna, a mimo to można być umiarkowanym optymistą.

Aktualizacja: 03.10.2019 11:08 Publikacja: 27.09.2019 10:00

Filmowcy dostrzegają cenzurę nawet tam, gdzie jej nie ma. Agnieszka Holland ze Złotymi Lwami, nagrod

Filmowcy dostrzegają cenzurę nawet tam, gdzie jej nie ma. Agnieszka Holland ze Złotymi Lwami, nagrodą główną gdyńskiego festiwalu

Foto: Reporter

Zacznijmy od obrazka. Na gali kończącej festiwal filmów fabularnych w Gdyni na scenę wyszedł aktor Dawid Ogrodnik. Właśnie dostał nagrodę za najlepszą rolę męską – zagrał tytułową postać w filmie „Ikar. Legenda Mietka Kosza" w reżyserii Macieja Pieprzycy. Zamiast zwyczajowo dziękować ekipie i całemu światu, przypuścił atak na Łukasza Adamskiego, krytyka filmowego pisującego m.in. do „Sieci" i portalu wPolityce.pl.



Uraziła go recenzja filmu, niedostatecznie entuzjastyczna. Podkreślił w ten sposób nawet wagę swojego antagonisty. Tyle że pretensje o czysto artystyczną opinię powiązał z deklaracjami w stylu: „Nie odbierzecie nam wolności. Każda władza kiedyś przemija". Z dziennikarza słynącego z niezależności poglądów uczynił więc reprezentanta obozu rządzącego. Wywołał owacje sporej części sali.

Film „Ikar" dostał Srebrne Lwy i pięć nagród za różne elementy: charakteryzację, kostiumy, zdjęcia, muzykę, wreszcie dla Ogrodnika. Moim zdaniem to bardzo dobry film i bardzo dobra rola. Zamiast się cieszyć, aktor podjął wojnę z pojedynczą opinią, sugerując, że kto nie jest zachwycony dziełem, które on współtworzył, reprezentuje wrogie siły dybiące na wolność. To jest próba ciągnięcia dodatkowych profitów z politycznego konfliktu. Zasłaniania się własną antyrządowością, korzystania ze swoistego immunitetu.

Adamski był skądinąd orędownikiem „Bożego Ciała", filmu, który nie dobił się ani Złotych, ani Srebrnych Lwów, tylko nagrody za reżyserię. Jego twórca Jan Komasa też powtarzał podczas różnych imprez festiwalowych formułki typu „sztuka będzie wolna albo nie będzie jej wcale". Może więc krytyk pisujący do „Sieci" jest jednak rzecznikiem wolności absolutnej, skierowanej przeciw państwowemu mecenasowi, a nie zniewolenia? Oczywiście sprowadzam rzecz całą do absurdu, bo spór świata filmowego z rządem i ocena poszczególnych filmów to dwa różne tematy. Prawica nie dybie na „Ikara" ani na Ogrodnika.

Ta gotowość sali, aby nagradzać za każdy choćby akcent zwrócony przeciw ludziom kojarzonym z obecną władzą, przekraczała kolejne granice. Marcin Krzyształowicz, reżyser „Pana T.", inspirowanego biografią Leopolda Tyrmanda, skargi na Polski Instytut Sztuki Filmowej przed pokazem swego filmu przyozdobił nawet pretensją o to, że dyrektor PISF Radosław Śmigulski nie ukłonił mu się w hotelu. Lubię filmy Krzyształowicza, broniłem kiedyś jego niedocenionej „Obławy". Ten typ emocji nie dodaje jednak autorytetu. Tylko że właśnie nimi reżyser natychmiast kupił festiwalową widownię.

Trudności ze sfinansowaniem „Pana T." przez PISF, zasadniczy powód krytyki Krzyształowicza, wynikają z wiszącego nad filmem sporu sądowego twórców z synem pisarza Matthew Tyrmandem. Nie rozstrzygając, czy Instytut zachował się w tej sprawie do końca jak należy, warto przypomnieć, że wsparł on prawie wszystkie filmy pokazywane na tym festiwalu. Ale twórcom wygodniej jest demonizować Śmigulskiego, powołanego w roku 2017 w miejsce Magdaleny Sroki, jako reprezentanta obecnej władzy. Choć na co dzień jest on częściej ich sprzymierzeńcem niż człowiekiem, który im czegokolwiek odmawia.

O nadprogramowym wsparciu obecnej władzy dla takich filmów jak „Kamerdyner" Filipa Bajona czy „Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, udzielonym nie tylko za pośrednictwem PISF, zapomniano niemal natychmiast.

Cenzura, cenzura, cenzura

W tej sytuacji Agnieszka Holland mogła już tylko wyciągnąć wnioski z panującego tu nastroju. Kiedy na początku festiwalu prezentowano jej „Obywatela Jonesa", ograniczyła się do aluzji sugerujących powtarzalność strasznych zjawisk historycznych. Zważywszy na to, że zrobiła film o ukraińskim Wielkim Głodzie wywołanym przez Stalina, mogło powiać grozą. Na gali końcowej, kiedy odbierała Złote Lwy między innymi z rąk wiceministra Jarosława Sellina, ogłosiła już otwarcie, że ten rząd walczy z kulturą, i wezwała do walki z cenzurą.

Przykłady owej cenzury nie padły. Tak samo jak przykłady ideologów, którym PiS oddaje zdaniem sławnej reżyserki administrowanie kulturą. Śmigulski to stuprocentowy pragmatyk, ale to bez znaczenia. Na tym ta „debata" polega. W swoim świetnym filmie Holland daje się poznać jako subtelna znawczyni procesów dziejowych, znajdująca właściwy język, aby napiętnować rzeczy naprawdę straszne. A potem zmienia się w politycznego trybuna niestroniącego od demagogii.

Oczywiście filmowcy raz po raz nawiązywali do konkretnych zdarzeń. Jednym ze stale przywoływanych był początkowy konflikt o listę filmów dopuszczonych do festiwalu. Komitet Organizacyjny nie uszanował paru rekomendacji Komitetu Selekcyjnego, pomijając „Mowę ptaków" Xawerego Żuławskiego czy „Supernovą" Bartosza Kruhlika. Środowisko nadało temu natychmiast kontekst polityczny, korzystając z faktu, że w Komitecie Organizacyjnym zasiadali także przedstawiciele TVP czy Ministerstwa Kultury, a więc „władzy". Zwłaszcza wokół „Mowy ptaków" zbudowano legendę filmu radykalnie antyprawicowego, który jest za to karany.

Tyle że w ten prościutki obraz trzeba wprowadzić korekty. Decyzji Komitetu Organizacyjnego nie kwestionowali także zasiadający w nim znani filmowcy. Zmienili zdanie, dopiero kiedy podniosły się protesty i filmy zostały ostatecznie dopuszczone. O ile „Supernova", nakręcona przez 34-letniego debiutanta, to dzieło bardzo solidnie odnoszące się do rzeczywistości współczesnej Polski, o tyle poszarpana narracja „Mowy ptaków" jest na tyle specyficzna, że podczas pokazów widzowie masowo wychodzili z sali. Także zwiedzeni przez prawicę?

Nieprzypadkowo nawet podczas finałowej gali scenarzystka Ilona Łepkowska wróciła w imieniu jurorów do tematu, proponując przywrócenie równoległego konkursu „Inne spojrzenia", gdzie mogłyby być prezentowane takie obrazy jak „Dolina bogów" Lecha Majewskiego, „Interior" Marka Lechkiego czy właśnie „Mowa ptaków". Film Żuławskiego startował jednak w konkursie głównym. Czy Łepkowską, a może i całe jury, również podburzyły ciemne prawicowe siły dybiące na wolność twórczą?

Ta historia zaowocowała inicjatywą zmiany formuły organizacyjnej festiwalu. Alergicznie reagujący na udział urzędników w merytorycznych decyzjach filmowcy zaproponowali – w projektach Stowarzyszenia Filmowców Polskich i Gildii Reżyserów Filmowych – przywrócenie instytucji dyrektora artystycznego, obdarzonego ogromnymi uprawnieniami w kwestii selekcji filmów. Można znaleźć tyleż argumentów za, co i przeciw takiemu kierunkowi poszukiwań. Ale ta debata nie potwierdza tezy o zorganizowanej cenzurze.

Skądinąd władza takiego dyrektora też może być przedmiotem kontrowersji. Podkreśla się, że ma być on „wybierany przez samych artystów" (w jakim trybie?). To środowisko samo pokazywało czasami, jak alergicznie reaguje na inne poglądy niż dominujące w jego obrębie. Teraz przyjmowano na końcowej gali owacją obdarzonego Platynowymi Lwami Krzysztofa Zanussiego. Ba, fetowano go jako ofiarę rządu, gdyż minister Piotr Gliński właśnie zlikwidował kierowany przez niego zespół filmowy Tor (podobnie jak pozostałe zespoły). Kilka lat temu jednak film Zanussiego „Obce ciało" nie mógł się na festiwal dobić.

Strach przed piątą kolumną

Inna historia lepiej pasowała do schematu politycznej opresji. To wycofanie z konkursu przez TVP, lub może bardziej pod naciskiem TVP, filmu „Solid Gold" Jacka Bromskiego, prezesa SFP. Bromski, skądinąd bardzo zręczny w mediowaniu między władzą i swoim środowiskiem, nakręcił film w istocie o aferze Amber Gold, ale najwyraźniej przestraszył się wymowy niektórych scen. Najbardziej sporne, wycięte przez reżysera ujęcie dotyczyło sławnego ciągnięcia samolotu przez gdańskich dygnitarzy. Kojarzyło się więc z zabitym na początku tego roku prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem.

Jakkolwiek oceniać te cięcia, trzeba uznać prawo autora do kierowania się swoją wrażliwością. Ma on, powinien mieć, władzę nad swoim dziełem do końca. Telewizja pozostająca pod kontrolą polityków nadgorliwie wystąpiła w roli strażnika założonej przez siebie wymowy tego obrazu, potwierdzając tym samym stawiane już zawczasu oskarżenia „Gazety Wyborczej", że chce wykorzystać „Solid Gold" jako narzędzie w kampanii wyborczej.

I bez spornego ujęcia film zresztą bardziej potwierdza prawicową diagnozę społeczną, niż ją kwestionuje. Awantura zakończona ostatecznie zerwaniem umowy między głównym producentem filmu i TVP była więc zupełnie niepotrzebna, świadcząca o arogancji. Dało to opozycyjnym filmowcom, a tych jest zdecydowana większość, oręż do ręki. Czy jest to jednak cenzura na wzór peerelowski, skoro film będzie jednak pokazywany w kinach?

Takich pytań jest więcej. Likwidując zespoły filmowe, minister kultury włożył zbyt mało wysiłku, aby rozmawiać ze środowiskiem. Ale czy rzeczywiście, gdy pominąć kontekst polityczny, wszyscy filmowcy zyskiwali na istnieniu instytucji stworzonych w czasach PRL, mało pasujących do nowej rzeczywistości, za to wzmacniających kilka nazwisk? Czy z kolei całe społeczeństwo zyskiwało choćby na zachowaniu kontroli nad filmowymi archiwaliami przez te hybrydy? Koncept powoływanej w ich miejsce nowej superagencji rodzi mnóstwo pytań i wątpliwości. Ale czy ktoś wierzy, że stary wyjadacz filmowy Włodzimierz Niderhaus, który ma tym molochem kierować, będzie ideologizował przemysł filmowy w prawicowym duchu?

To zresztą paradoks. Z jednej strony filmowcy upajają się swoją jednomyślnością (która niekoniecznie sprzyja twórczym poszukiwaniom). Z drugiej panicznie boją się wykreowania przez publiczny mecenat ideowej „piątej kolumny" we własnych szeregach.

Zarazem sami ulegają pokusie tłamszenia czegoś, co nie pasuje do ich wyobrażenia o świecie. Trzy lata temu jury festiwalu nie nagrodziło niczym „Wołynia" Wojciecha Smarzowskiego. Po euforii wywołanej przed rokiem w światku filmowym przez „Kler" trudno w to uwierzyć, ale jako twórca tamtego filmu reżyser padł ofiarą stadnego odruchu. W kuluarach szeptano, że zrobił film „zbyt prawicowy".

Dobre strony mecenatu

W tym roku żaden z trzech filmów odwołujących się do najnowszej historii Polski: „Piłsudski", „Legiony", „Kurier", nie mógł liczyć na nagrodę, nawet czysto „techniczną". Choć na przykład zdjęcia do „Legionów" wydają się wspaniałe. Wygrał, owszem, film także historyczny, „Obywatel Jones", jednak naznaczony etykietką uniwersalizmu.

Skądinąd triumf Holland nad Komasą, uznanym za zwycięzcę zarówno przez dziennikarzy, jak samą publiczność, ba, zgłoszonym do Oscara, potwierdza też inną skazę mechanizmów obowiązujących w środowisku filmowym: daleko posuniętej hierarchii, odwoływania się do pewnych nazwisk jak do sztandarów.

Ani alergia na tematykę ważną dla wielu Polaków, a czasem dla polskiej racji stanu, ani tym bardziej nieformalne, hierarchiczne obyczaje nie są łatwe do zredukowania. Skądinąd zresztą każde środowisko artystyczne ma swoje przesądy. Niemniej państwowy mecenat jest jednym z czynników nieznacznej korekty. A gdy jest to mecenat władzy odwołującej się do nieco innego zestawu wartości niż lwia część twórców, jest tak tym bardziej.

Naturalnie filmowcy tego mecenatu nie odrzucają. Dlatego takie rzucane w Gdyni pomysły jak odrębny festiwal, organizowany „przez samych artystów", to iluzja, fantasmagoria. Niemniej ingerencje nielubianej władzy chcieliby ograniczyć do minimum. Politycy i urzędnicy mają dawać pieniądze, w nic się nie wtrącać i znosić pokornie permanentne podejrzenia, że dybią na niezależność.

Ja nawet do pewnego stopnia akceptuję to napięcie. PiS ma pokusy nadmiernego naginania do swojej woli rozmaitych środowisk i dobrze, żeby czasem dostawał od kogoś po nosie. Powtórzę jednak: pewna dawka negocjacji między władzą i artystami może się przysłużyć pluralizmowi i publicznemu pożytkowi. Prawicowego kina zaś i tak w Polsce nie będzie, bo nie miałby kto go robić. I choć ta władza, gdzie może, rozpycha się łokciami, to akurat w kulturze jest tego rozpychania najmniej.

Zarazem przeciwny jestem także stereotypowi pokutującemu w środowiskach prawicowych, gdzie nagminnie przedstawia się całe polskie kino jako słabe i obciążone jednostronną ideologią. Na poparcie takiej tezy można znaleźć sporo przykładów, ale co najmniej równie wiele na poparcie tezy przeciwnej. Po prostu dlatego, że jest jeszcze coś takiego jak sztuka, niezależna często od przesądów, także samych jej twórców. Decydują o tym prawa rynku zmuszające do pewnego uśredniania własnych ideologicznych skłonności, ale także coś nieuchwytnego, co czyni z procesu twórczego tajemnicę. Sprawia to talent, natchnienie.

To dlatego Agnieszka Holland robi na ogół mądre, niekoniunkturalne filmy, które nie służą aplikowaniu jej własnych publicystycznych tez. Jeszcze bardziej widać to na przykładzie ostatniego dzieła Jana Komasy. Bez wątpienia to człowiek o określonych przekonaniach. A przecież mogłem mu z czystym sumieniem powiedzieć w kuluarach festiwalu: „Zrobił pan film, który mógłby łączyć Polaków". „Boże Ciało" to obraz niejednoznaczny, bez żadnej wstępnej tezy, nacechowany zrozumieniem komplikacji świata, szukający dobra, ba, budujący je w ludzkich sercach.

Takie zjawiska czynią mnie umiarkowanym optymistą. Dlaczego umiarkowanym? Bo natura tej twórczości artystycznej, bardzo drogiej, stawiającej przez artystami tysiące barier finansowych i organizacyjnych, sprzyja rozmaitym monopolom.

Kino nie tylko jarmarczne

I stnieje groźba narzucania im poglądów, wcale nie tylko przez polityków, w większym stopniu przez kapitanów filmowego przemysłu. Realne jest także widmo czegoś, o czym mówił na festiwalu w tonie przestrogi Zanussi: tyranii komercyjnego populizmu. Na dokładkę organizacja tego przemysłu musi być po trosze cechowa, bo filmowa twórczość wymaga wyjątkowych umiejętności. Ale zbytnie uzależnienie młodych twórców od patronów, będących zarazem ich konkurentami, rodzi zjawisko 50-letnich debiutantów, często nigdy niespełnionych do końca. To źródło marnotrawstwa talentów.

Oto na obrzeżach gdyńskiego festiwalu, w ramach pokazu Panorama Polskiego Kina, obejrzałem „Adwokata", skromny film Piotra Gołębiowskiego. To nawet nie zawodowy filmowiec, choć uczęszczał do szkoły Wajdy, prawnik, który chciał sportretować moralne dylematy swojego środowiska. Zrobił film bardzo tani, właściwie offowy, a teraz będzie miał problemy z wejściem do normalnej dystrybucji. To dzieło niedoskonałe, ale sugestywne, mocne wagą tematu i silnym moralnym napięciem kojarzącym mi się z dawnymi filmami Krzysztofa Kieślowskiego czy Krzysztofa Zanussiego.

Gołębiowski nakręcił film za własne pieniądze, bo nie dostał wsparcia od nikogo, także od PISF. I trudno nawet na to narzekać, nie każda produkcja może liczyć na mecenat. Mam jednak poczucie, że o ile antyrządowi filmowcy wciąż próbują rozsnuwać wokół publicznych instytucji dających pieniądze na kulturę aurę podejrzeń o nieczyste polityczne intencje, o tyle ja widzę w tych instytucjach przewagę odruchów korporacyjnych. Wystarczy przejrzeć składy komisji PISF złożonych w przeważającej mierze z twórców pilnujących, aby obowiązująca hierarchia nie została za bardzo zaburzona.

Powtórzę: o politykę tu chodzi wbrew pozorom najmniej. Opowieści o konserwatywnych czy patriotycznych twórcach, niedopuszczanych do tej pory do produkowania filmów, to mity. Podobnie jednak jak opowieści o pisowskich ideologach czyhających na niezależnych twórców chcących mówić prawdę.

Chodzi o wagę tematów, czasem o inne podejście, nieobciążone rutyną wzorowania się na starych mistrzach. Także o gotowość włożenia pieniędzy w coś, co nie zwróci się od razu z naddatkiem, tak jak m.in. TVP włożyła je we wspaniałe „Ułaskawienie" Jana Jakuba Kolskiego, które miało potem kłopot z wejściem do normalnych kin. Przypadków takiego ryzyka nie może być naturalnie za dużo, bo i skąd na to brać. Ale musi go być trochę, jeśli kino nie ma powrócić do swojej pierwotnej czysto jarmarcznej roli.

Co więcej, ważne tematy muszą poruszać nie tylko filmy, które same sobie poradzą, bo zyskają, z pomocą festiwalu w Gdyni lub bez tej pomocy, status arcydzieła. Jak „Wołyń" czy „Boże Ciało". Tego mechanizmu wciąż za bardzo nie widzę. Choć z drugiej strony „Adwokata" ktoś jednak zaprosił do Gdyni. 

Zacznijmy od obrazka. Na gali kończącej festiwal filmów fabularnych w Gdyni na scenę wyszedł aktor Dawid Ogrodnik. Właśnie dostał nagrodę za najlepszą rolę męską – zagrał tytułową postać w filmie „Ikar. Legenda Mietka Kosza" w reżyserii Macieja Pieprzycy. Zamiast zwyczajowo dziękować ekipie i całemu światu, przypuścił atak na Łukasza Adamskiego, krytyka filmowego pisującego m.in. do „Sieci" i portalu wPolityce.pl.

Uraziła go recenzja filmu, niedostatecznie entuzjastyczna. Podkreślił w ten sposób nawet wagę swojego antagonisty. Tyle że pretensje o czysto artystyczną opinię powiązał z deklaracjami w stylu: „Nie odbierzecie nam wolności. Każda władza kiedyś przemija". Z dziennikarza słynącego z niezależności poglądów uczynił więc reprezentanta obozu rządzącego. Wywołał owacje sporej części sali.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów