Jak zginęli członkowie polarnej ekspedycji Johna Franklina

W tę drogę do tragicznego końca kapitan John Franklin i jego załoga wyruszyli na dwóch statkach o świcie 19 maja 1845 roku. Dziś katastrofą tego rodzaju i na taką skalę byłoby chyba tylko nieudane lądowanie na Marsie.

Aktualizacja: 17.09.2016 19:06 Publikacja: 15.09.2016 11:01

„Erebus i Terror w Arktyce” – obraz olejny, John Wilson Carmichael, połowa XIX wieku

„Erebus i Terror w Arktyce” – obraz olejny, John Wilson Carmichael, połowa XIX wieku

Foto: Wikipedia

Tragiczny koniec XIX-wiecznej wyprawy naukowej na dwóch statkach, które przepadły bez wieści, to jedna z większych tajemnic w dziejach Kanady i zarazem spektakularna porażka wieku pary i kolei żelaznej. Natura okazała się silniejsza od naukowców i przemysłowców, którzy wbici w pychę obwieszczali jej ujarzmienie.

Zaginionych szukało kilkadziesiąt ekspedycji, w sumie na północ wyruszyły 52 statki. Dotychczas wszystkie te wyprawy kończyły się fiaskiem, a wiele z nich wręcz tragicznie. Dopiero dwa lata temu Kanadyjczycy odnaleźli pierwszy z tych nieszczęsnych statków, tydzień temu drugi. Tym razem najnowocześniejsza technologia zatriumfowała.

Na czele zaginionej ekspedycji stał doświadczony oficer brytyjskiej marynarki wojennej John Franklin. Wcześniej uczestniczył w trzech ekspedycjach arktycznych, przy czym w dwóch ostatnich jako dowódca. Celem jego czwartej ekspedycji było znalezienie przejścia północno-zachodniego z Europy do wschodniej Azji drogą wodną wewnątrz Archipelagu Arktycznego, przy północnych obrzeżach Kanady. Istnienie takiego szlaku teoretycznie przewidzieli geografowie już pod koniec XV wieku.

Ekspedycja bez precedensu

Kapitan Franklin dysponował dwoma statkami: 378-tonowym HMS „Erebus" oraz 331-tonowym HMS „Terror" (skrót HMS oznacza: His/Her Majesty's Ship – Okręt Jego/Jej Królewskiej Mości). Podobnie jak dowódca, obie jednostki przeszły już chrzest w Arktyce, udowodniły, że radzą sobie z pakiem lodowym, krą, oblodzeniem lin. Ale mimo to na wszelki wypadek wyposażono je w najnowocześniejszy sprzęt, jakim wówczas dysponował świat, w najnowsze wynalazki techniki. 20-konna maszyna parowa „Erebusa" pochodziła z lokomotywy ciągnącej wagony między Londynem i Greenwich, taką samą maszynę zainstalowaną na statku „Terror" wyjęto z parowozu linii Londyn–Birmingham. Te parowe smoki umożliwiały obu statkom rozwijanie podobnej prędkości – 4 węzłów, czyli około 7,4 km na godzinę, bez pomocy wiatru.

Kadłuby wzmocniono wewnątrz ciężkimi belkami dębowymi, na zewnątrz grubą blachą stalową. Pomieszczenia dla załogi, łazienki, salon i jadalnia wyposażone były w centralne parowe ogrzewanie – w trosce o komfort termiczny polarników. Ster oraz śruby zabezpieczono metalowymi osłonami, aby nie uszkodził ich lód. Biblioteka każdego ze statków wyposażona była w ponad tysiąc tomów. Na statki załadowano w Anglii między innymi 60 ton mąki, 14 ton solonej wołowiny, konserwy różnego rodzaju wystarczające na trzy lata – w sumie 15 ton.

Konserwy te dostarczyła firma Stephena Goldnera – 8 tysięcy prawie dwukilogramowych puszek zaplombowanych (dosłownie) ołowiem. W trakcie wyprawy wyszło na jaw, że była to partacka robota, Goldner miał tylko siedem tygodni na przygotowanie tego zapasu, w drodze się okazało, że ołów się rozgrzewał, topniał i dostawał się do środka konserw.

Ale nie to było największym mankamentem ekspedycji. Oprócz doświadczonego polarnika kapitana Johna Franklina, także dowódca drugiego statku, kapitan Francis Crozier zdobył wcześniej doświadczenie w Arktyce, i oprócz nich jeszcze dwóch członków wyprawy – glacjolodzy Reid i Blanky. Reszta wyruszała do Arktyki po raz pierwszy. Admirality, czyli Admiralicja kierująca brytyjską Królewską Marynarką Wojenną, wybrała tych arktycznych żółtodziobów, pomimo że mogła przebierać jak w ulęgałkach między oficerami i marynarzami obytymi z podbiegunowymi warunkami. Może zresztą celowo tak postąpiono, wyprawa była przecież „skazana" na sukces, wyruszała w atmosferze hurraoptymizmu, nikomu nawet nie przechodziło przez myśl, że coś może pójść nie tak.

Dla zapewnienia komfortowych warunków członkom wyprawy – 24 oficerom i 110 marynarzom i naukowcom – statki zawinęły do zatoki Disko na zachodnim wybrzeżu Grenlandii, aby dodatkowo zaszlachtować dziesięć miejscowych wołów, każdy ważący około tony, i zabrać w drogę to świeże, zamrożone mięso.

Wszyscy, tak jak się to robi w takich okolicznościach, wysłali stamtąd listy do rodzin, mając świadomość, że następna okazja może się trafić po jednej czy nawet dwóch zimach spędzonych w lodach Arktyki. Co prawda pięciu ludzi skorzystało jeszcze bardziej z tej okazji i w ogóle zrezygnowało z udziału w wyprawie, przeszli na pokład statków wielorybniczych i powrócili do cywilizacji. W ten sposób pozostało ich 129. Nie wiadomo, czy pozostali poczytali to za zły znak.

Wprost ku zagładzie

Po wyruszeniu wbrew oczekiwaniom ekspedycja nie dawała znaku życia. Po trzech latach rozpoczęto poszukiwania, które także pochłonęły wiele ofiar. Wszystko na próżno. Dopiero w 1859 roku załoga jednego ze statków, wysłanego zresztą na poszukiwania przez żonę kapitana Franklina, natknęła się na dwie kartki, dwie notatki wetknięte w małe, specjalnie usypane kopczyki z kamieni na wyspie Beechey i na Wyspie Króla Williama. Z tych notatek sporządzonych ołówkiem świat dowiedział się o tragedii.

Nikt się tego nie spodziewał, ale wszystko poszło nie tak, choć z notatek nie wynika dlaczego. Kapitan i dowodzeni przez niego ludzie spędzili zimę 1845–1846 na wyspie Beechey, gdzie zmarło trzech, i tam zostali pochowani. Nie wiadomo, czy także to wydarzenie poczytano to za zły omen.

W 1846 roku „Erebus" i „Terror" popłynęły w kierunku cieśniny Peel i Wyspy Króla Williama, i tam właśnie we wrześniu uwięzły w lodzie na amen. Lód je zniszczył, zgniótł, przestały nadawać się do żeglugi. Z notatki sporządzonej przez porucznika Fitzjamesa i kapitana Croziera 25 kwietnia 1848 roku i pozostawionej na Wyspie Króla Williama wynika, że dowódca wyprawy kapitan Franklin oraz jeszcze 23 ludzi zmarło 11 czerwca 1847 roku. Notatka nie wspomina o powodzie tego zbiorowego nieszczęścia, informuje natomiast, że kapitan Crozier wydał desperacki rozkaz opuszczenia statków i dotarcia z wyspy pieszo po lodzie do stałego lądu – północnych wybrzeży Kanady. Wymarsz nastąpił 26 kwietnia 1848 roku, pomaszerowano w kierunku rzeki Back (obecnie region Nunavut w Kanadzie).

Po latach się okazało, że pozostali marli po drodze, większość z nich jeszcze na Wyspie Króla Williama, reszta już na stałym lądzie, kilkaset kilometrów od najbliższych przyczółków zachodniej cywilizacji. Ich ciała odnajdowali Inuici.

– Jestem szczęśliwy, mogąc ogłosić, że tegoroczna ekspedycja rozwiązała jedną z największych zagadek Kanady, odkryła jeden z dwóch statków biorących udział w wyprawie Franklina – powiedział dwa lata temu, akurat we wrześniu, premier Kanady Stephen Harper.

Kanadyjczycy bardzo aktywnie poszukiwali tych statków od 2008 roku, zorganizowali w tym okresie sześć ekspedycji. Ale społeczeństwo Kanady pasjonuje się losami tragicznej wyprawy od pokoleń. Według ustnie przekazywanej tradycji plemion Inuitów zdesperowani uczestnicy wyprawy Franklina, pozbawieni żywności, usiłując przeżyć, zjadali się wzajemnie. Ostatecznie okazało się, że wrak spoczywa w miejscu, w którym – jak powtarzają Inuici, ale naukowcy od pokoleń nie brali ich opowieści za dobrą monetę – zatonął statek porzucony przez załogę.

Kanadyjscy badacze wyrażali we wrześniu 2014 roku przekonanie, że wkrótce odnajdą w pobliżu drugi z zaginionych statków. Ale w oczekiwaniu na to odkrycie, cieszyli się z osiągniętego sukces innego rodzaju, mianowicie, zidentyfikowali z całą pewnością odkryty wrak, to był HMS „Erebus".

Badania prowadziła – i prowadzi – ekipa służby archeologicznej kanadyjskich parków narodowych Parcs Canada, kieruje nimi dr Marc-Andre Bernier. Naukowcy analizowali film nakręcony za pomocą zdalnie sterowanego podwodnego robota. Na tej podstawie wytypowali fragmenty wraku do penetracji przez nurków. Podczas tych zaprogramowanych nurkowań wydobywano z wraku rozmaite przedmioty.

Jeden z nich okazał się „skarbem" – to dzwon okrętowy odlany z brązu. Z dzwonem okrętowym wiąże się wiele morskich tradycji, zdjęcie bandery i dzwonu to ostatnie czynności, które kończą życie statku. Ten wydobyty z „Erebusa" był właśnie zdjęty z podstawy, znaleziono go na pokładzie. Widnieje na nim znak Royal Navy, data „1826" (w tym roku statek został zbudowany) oraz nazwa „Erebus". Trudno o lepszą wizytówkę statku. Po wydobyciu dzwon trafił do laboratorium konserwatorskiego Parcs Canada w Ottawie. Tam został zanurzony w kąpieli z wody destylowanej i rozpuszczonych w niej substancji czyszczących i zabezpieczających brąz. Konserwatorzy zajmowali się dzwonem przez 18 miesięcy.

Po zidentyfikowaniu „Erebusa" eksploracja wraku nie zostanie przerwana. Jednak prace są i będą prowadzone bardzo ostrożnie z tego względu, że we wraku lub w jego pobliżu mogą się znajdować ludzkie szczątki. Władze Kanady i Wielkiej Brytanii uzgodniły, że w razie odnalezienia statków Franklina nie będą z nich wydobywane ludzkie szczątki. Natomiast kosztowności, biżuteria i złoto w pierwszej kolejności zostaną przekazane spadkobiercom. Reszta przypadnie władzom Kanady i Wielkiej Brytanii.

Triumf technologii

I oto teraz ta historia mrożąca (niestety, dosłownie) krew w żyłach, znajduje zakończenie. Zespół badaczy z Parcs Canada odkrył drugi wrak, to HMS „Terror". Jednak nie koło „Erebusa", gdzie według przypuszczeń naukowców zgniótł go lód, lecz 96 kilometrów dalej na południe. Układ prądów, lodów, kształt linii brzegowej jest tam taki, że statek nie mógł zdryfować taki szmat drogi bez pomocy człowieka, a to oznacza, że jednak nie wszyscy podporządkowali się rozkazowi kapitana Croziera i nie wyruszyli pieszo do stałego lądu. Ilu ludzi pozostało na statku? Dlaczego pozostali? Co się z nimi stało, czy też ruszyli pieszo po ratunek, czy raczej poszli na dno razem z „Terrorem"? Na razie nie wiadomo i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie wiadomo.

– Trzeciego września 2016 roku dziesięciu członków ekipy poszukiwawczej na pokładzie statku „Martin-Bergmann" zauważyło HMS „Terror" z trzema złamanymi masztami. Stoi prosto na dnie, prawie wszystkie luki ma pozamykane. Gdy statek badawczy już przygotowywał się do opuszczenia tego rejonu, aby kontynuować poszukiwania gdzie indziej, na ekranie ukazującym obraz przekazywany przez system sond akustycznych wysokiej rozdzielczości, dających ciągły obraz morskiego dna, pojawił się niezwykły kształt – to był HMS „Terror", dowodzony 170 lat temu przez kapitana Croziera – napisał na łamach „The Guardian" dziennikarz Paul Watson, który miał okazję obserwować poszukiwania.

W niedzielę, 10 września, za pomocą małego, zdalnie sterowanego robota podwodnego, który wpłynął pod lód, naukowcy zdołali przeniknąć do wnętrza kadłuba. Okazało się, że wewnątrz zachowały się nawet talerze z żeglarskiej zastawy, butelka wina i inne, jeszcze niezidentyfikowane przedmioty. Z pokładu statku „Martin-Bergmann" operacją kierował Adrian Schimnowski. Miał szczęście, ponieważ wraku poszukiwały w tym samym czasie jeszcze dwie inne kanadyjskie jednostki, podzieliły region poszukiwań na trzy części i systematycznie przeczesywały sonarami dno. Jedna z nich to lodołamacz kanadyjskiej straży wybrzeża „Sir Wilfrid Laurier" – na jego pokładzie pracuje większość ekipy poszukiwawczej. Drugi statek to „NCSM Shawinigan" pod banderą Royal Canadian Navy – Kanadyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej.

Za wielkimi historiami kryją się często małe historyjki. Statki „Sir Wilfrid Laurier" i „NCSM Shawinigan", a wraz z nimi „Martin-Bergmann" prowadziły eksplorację na północ od Cieśniny Wiktorii, gdy ta trzecia jednostka odłączyła się od eskadry w niezaplanowany sposób. Kapitan polecił zmienić kurs po tym, co mu powiedział jeden z członków załogi, Inuita Sammy Kogvik. Sześć lat wcześniej, gdy wypłynął łodzią na połowy, zauważył wielki kawał drewna wystający z lodu z zatoce Terror Bay, przypominał maszt. Lasy w Arktyce nie rosną, drewno w lodzie to ewenement, Inuita wiedział, że może pochodzić tylko ze statku.

Wielka Brytania wyposażyła i wysłała ekspedycję Franklina. Jej tragedia była szokiem dla brytyjskiego społeczeństwa. Dlaczego więc akurat Kanadyjczykom, a nie Brytyjczykom, tak bardzo zależało na odnalezieniu wraków, i dlaczego właśnie oni, a nie Brytyjczycy, w ostatniej dekadzie, z taką determinacją i przy użyciu najnowocześniejszej technologii i przy dużych nakładach finansowych (lodołamacz, okręt wojenny i statek badawczy) starali się rozwikłać tę zagadkę? – Ponieważ chodzi o podkreślenie zwierzchności Kanady nad przejściem północno-zachodnim, które na skutek globalnego ocieplenia już wkrotce może się stać dostępne dla żeglugi i przynosić kolosalne dochody – taką opinię wyraziła Elizabetyh Veyrat z francuskiego Département des Recherches Archéologiques Subaquatiques et Sous-Marines.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Tragiczny koniec XIX-wiecznej wyprawy naukowej na dwóch statkach, które przepadły bez wieści, to jedna z większych tajemnic w dziejach Kanady i zarazem spektakularna porażka wieku pary i kolei żelaznej. Natura okazała się silniejsza od naukowców i przemysłowców, którzy wbici w pychę obwieszczali jej ujarzmienie.

Zaginionych szukało kilkadziesiąt ekspedycji, w sumie na północ wyruszyły 52 statki. Dotychczas wszystkie te wyprawy kończyły się fiaskiem, a wiele z nich wręcz tragicznie. Dopiero dwa lata temu Kanadyjczycy odnaleźli pierwszy z tych nieszczęsnych statków, tydzień temu drugi. Tym razem najnowocześniejsza technologia zatriumfowała.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów