Mariusz Czerkawski: Gdy gra się w NHL lęk nie może paraliżować

Drugi mecz – sześć szwów, czwarty – osiem szwów. Jak policzyłem, że w sezonie są 82 spotkania, to doszedłem do wniosku, że może być nieciekawie. To były te chwile, kiedy zawodowcy sprawdzają, z kim mają do czynienia, próbują cię zgładzić, dać do zrozumienia, żebyś się wynosił, bo oni tu rządzą – mówi Michałowi Kołodziejczykowi najlepszy polski hokeista w historii Mariusz Czerkawski.

Aktualizacja: 16.09.2017 11:02 Publikacja: 14.09.2017 11:35

Mariusz Czerkawski: Gdy gra się w NHL lęk nie może paraliżować

Foto: Reporter, Tomasz Jodłowski

Plus Minus: Powiedział pan kiedyś, że granicą marzeń jest lęk. Bał się pan?

Każdy ma jakiś cel, większy, albo mniejszy. Niektórzy nie mają go w ogóle, idą przed siebie – jak będzie, tak będzie. Znam takich, co żyją spontanicznie. Mógłbym czekać i zastanawiać się, czy uda mi się gdzieś podjechać autostopem, ale wolę mieć zaplanowaną podróż. Wychodzę z założenia, że pracą i odpowiednim podejściem warto stworzyć sobie warunki do zwycięstwa.

Jak to się przekładało na pana karierę?

Jeśli dobrze czujesz się w grupie kolegów, wszyscy cię akceptują, ale chcesz być lepszy, to musisz zaryzykować. Najpierw – trenując ze starszymi, gdzie już nie będziesz liderem, trzeba będzie podporządkować się grupie. Jeśli wszystko dobrze układa się w twojej szkole, na osiedlu, czy mieście trzeba pójść dalej, a nie cieszyć się z królowania w swojej wiosce. Lęk jest naturalny, te myśli – „czy dam radę", „czy się sprawdzę" – nie mogą jednak paraliżować.

Wyjechał pan do Szwecji jako 19-latek.

Oczywiście nie znałem żadnego słowa po szwedzku. Wszedłem do szatni, w której siedziało 30 obcych facetów, i powiedziałem, że nazywam się Mariusz. Oczywiście nikt nie potrafił nawet powtórzyć mojego imienia. Wiedzieli, że mają przed sobą juniora z Polski, który chce zabrać im jedno z miejsc. Równie dobrze mogłem powiedzieć, że nazywam się Kołodziejczyk, bo i tak mnie nikt nie znał. W 1991 roku wyjazd do Szwecji to było coś innego niż teraz.

Dlaczego?

Nie mogłem nawet zadzwonić. Pisałem listy do mamy, do kumpli. Jak dostałem z klubu samochód, to rysowałem go na kartce i chwaliłem się rodzinie. I te reklamy, którymi był obklejony, też rysowałem, bo nikt nie wiedział, o co mi chodzi. Zrobienie zdjęcia, pójście do fotografa, wywołanie kliszy – to była dla mnie misja niemożliwa do wykonania. Angielskiego nie znałem, po szwedzku zacząłem się komunikować dopiero po kilku miesiącach. Codziennie metrem jeździłem do szkoły na pięć godzin. Cieszyłem się nawet, że nauczycielka będzie Polką i zamienię parę słów. Na moje „dzień dobry" w drzwiach usłyszałem tylko, że nikt mnie nie rozumie, nauczycielka była Szwedką. Usiadła ze mną i pokazywała w zeszycie. To jest dom. A to jest telefon. Zaczynałem od zera. Musiałem się zmobilizować, znowu przezwyciężyć w sobie strach, odważyć się, robić błędy, kaleczyć język, ale mówić. Wybór teoretycznie miałem.

Jaki?

Mogłem wszystko rzucić w kąt, powiedzieć, że mam to gdzieś, spakować się i wrócić do Polski. Byłbym kimś u siebie. Chodziłbym z rówieśnikami do kina czy kawiarni, a nie siedział w domu i oglądał pierwszy, albo drugi program szwedzkiej telewizji. I nie zapieprzałbym wszędzie tym metrem. A musiałem, bo w Szwecji parkingi były tak drogie, że w trzy dni mógłbym skasować całą wypłatę. Wcześniej nawet nie wiedziałem co to parkomat – w Polsce 26 lat temu zostawiałem samochód, gdzie chciałem. No może nie przed komisariatem. A w konfrontacji ze sztokholmską strażą miejską, która odholowywała auto, byłbym bez szans.

Język był największą barierą?

Izolował od świata, od wszystkiego. To, że nie znałem także angielskiego, wtedy mi przeszkadzało, teraz jednak myślę, że było to z korzyścią dla mnie. Musiałem się nauczyć szwedzkiego, żeby zrozumieć życie w tym kraju, czytać gazety, słuchać trenera. Po latach, gdy trafiłem do Szwajcarii, znając już angielski, na niemiecki nie znalazłem czasu, bo ze wszystkimi potrafiłem się dogadać. Ale gdy jako nastolatek wyjechałem do Sztokholmu, wszystko było dla mnie nowe, inne. Pierwszy raz jadłem sushi w 1991 roku, a pierwszą knajpę japońską w Polsce otworzono chyba w 1994 roku na Foksal, ale surowa ryba i tak smakowała inaczej niż w Szwecji. Później odkryłem inne kuchnie, początkowo mi nie smakowało. Zostałem przecież wychowany na ziemniakach, schabowym, mielonym i jajkach sadzonych. Do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić, tak jak do jazdy 50 kilometrów na godzinę po mieście i zatrzymywania się przed przejściem dla pieszych. Patrzysz na innych, obserwujesz, uczysz się. Na początku w Szwecji musiałem udawać, że nie szokuje mnie bankomat. Byłem z Polski i – delikatnie mówiąc – nie mieliśmy tam najlepszej prasy.

To znaczy?

Pamiętam pierwsze święta w 1991 roku, kiedy zgodnie z zapisem w kontrakcie mogłem na kilka dni polecieć do rodziny. Trener wziął mnie wtedy na bok i dopytywał, jakie kupię prezenty. Może wezmę lodówkę albo telewizor, albo mikrofalę? Bo przecież u nas niczego nie ma. Starałem się spokojnie tłumaczyć, że lodówki w Polsce to jednak już były wcześniej. Nie wierzyłem, że ktoś może mieć takie wyobrażenie o moim kraju, że nie wie nawet, jakie zmiany tam właśnie zachodzą. Później jednak oglądałem w telewizji jakiś reportaż z Polski i widziałem, że pokazują biedę, wozy ciągnięte przez konie. Poza tym, jak w Sztokholmie kradziono samochód, to często okazywało się, że to jakiś Polak. Znałem historie takich rodaków, którzy celowo wybijali szybę w samochodzie, żeby tylko posiedzieć w więzieniu i coś zarobić.

Walczył pan ze stereotypami?

Ja tylko robiłem swoje. Brakowało mi kontaktu z Polską, z rodziną. Przysługiwał mi jeden bilet w dwie strony na sezon, a loty były wtedy bardzo drogie i myślę, że moi rodzice musieliby pracować cały miesiąc, by starczyło na jedną podróż. Zresztą, wtedy trzeba było jeszcze wiele formalności załatwić, swoje po wizę odstać w Warszawie. A my przecież w Tychach mieszkaliśmy.

Zastanawiał się pan kiedyś skąd wziął w sobie siłę, by przetrwać trudne początki?

Może z domu. To były inne czasy, było w nas dużo szacunku dla pracy rodziców. Teraz zawozi się dziecko na trening, pomaga ubrać, rozebrać. Szkoła, trening, woda, kanapka. W Polsce przetrwali tylko ci, którzy mieli najtwardszy charakter, samemu trzeba było wszystko zrobić. Rodziców nie było, pracowali, przyjeżdżał po nich autobus, zabierał, a później odstawiał do domu. Mając siedem lat, chodziłem już z kluczem na szyi do szkoły, na lodowisko, a później cały dzień spędzałem na podwórku. Kiedy przyjechałem do Szwecji, dziwiłem się kolegom, że rodzice wozili ich o szóstej rano na jedną halę, po południu na drugą, pakowali torbę ze sprzętem. W klubie w Polsce czekał na nas sprzęt – śmierdzący i dziurawy, ale był. A to już było coś, bo w sklepach brakowało wszystkiego. W latach 70. kupić samemu łyżwy praktycznie się nie dało. To wszystko budowało w nas siłę, etos pracy, świadomość, że tylko wielki wysiłek może zostać nagrodzony. Wcześnie też zacząłem rywalizować ze starszymi, musiałem ich dogonić, wydusić z siebie wszystko, żeby im dorównać.

Pana tata trzymał dyscyplinę?

Trzymał, na mecze przychodził. Mama oczywiście też. Zdradził mi, że kilka razy nawet obserwował z daleka, czy na pewno jadę autobusem do szkoły, czy nie wagaruję, czy nie palę z kumplami papierosów po drodze. Jako 16-latek zawsze musiałem być o 22.30 w domu. Tata stał na balkonie i czekał, a jak się spóźniałem pięć minut to pokazywał na zegarek. Za karę nie mogłem przez tydzień wychodzić na podwórko.

Krytykował po meczach?

Tak, od razu w hali, albo później w domu. To mnie frustrowało, bo tata do dziś nawet na łyżwach nie potrafi jeździć. Wywierał presję. Innymi dzieciakami rodzice tak bardzo się nie interesowali. Koledzy mogli jeździć do tyłu, strzelać gole do własnej bramki i nie musieli się z tego nikomu tłumaczyć. Teraz jednak doceniam to, że zaangażowanie moich rodziców wyszło mi na dobre, ale wtedy tak do tego nie podchodziłem.

Ale jako nastolatek nagle spuszczony ze smyczy, w innym kraju, mógł pan wrzucić na luz.

Oczywiście. I spotkałem kilka osób, które poszły w tym kierunku. Poznałem Polaków, którzy mogli mnie rozprowadzić po mieście i zresztą kilka razy im się udało, bo gdy nagle zyskuje się wolność, to słabości wygrywają. Tym bardziej kiedy przychodzi wiosna, a w drużynie ktoś inny gra na mojej pozycji. Miałem wybór – ciężej trenować albo pójść na rynek, pogadać w swoim języku, napić się piwka i popatrzeć na szwedzkie blond dziewczyny. Miałem 19 lat, wszystko we mnie buzowało.

Wygrywało piwko?

Przez chwilę. Później, któregoś ranka po imprezie, zdałem sobie sprawę, że nie tędy droga. Że jednak codziennie muszę być gotowy do walki i udowadniać trenerowi i kolegom, że się do czegoś nadaję. Znajomi musieli zrozumieć. Powiedziałem im, że fajnie się z nimi bawi, jednak oni w przeciwieństwie do mnie następnego dnia mogą spać do południa i zajmować się swoimi interesami, a ja muszę żyć z czegoś innego.

Pierwszy rok w Djurgardens Sztokholm nie był dla pana łatwy.

Zaczęło się nieźle, w grudniu zdobyliśmy Puchar Europy, ale później przegraliśmy finały o mistrzostwo Szwecji, w których już mało grałem. Nie było kolorowo, trener stawiał na kogoś innego. Zrozumiałem, że potrzebuję więcej czasu, klub zdecydował, że muszę odejść do niższej ligi na wypożyczenie, żeby się rozwinąć. Pojawiła się opcja wyjazdu do Lulei, do klubu z najwyższej ligi, ale po rozmowie z rodzicami uznałem, że już w samym Sztokholmie zimą jest wystarczająco ciemno i zimno, żeby jeszcze pchać się tysiąc kilometrów na północ pod koło podbiegunowe. Mógłbym psychicznie tego nie wytrzymać. Trafiłem do sztokholmskiego Hammarby, gdzie był fajny, kanadyjski trener, który obiecał mi, że będę grał. Oczywiście nie dostałem niczego za darmo, ale zacząłem od hat tricka w pierwszym meczu, a potem biłem następne klubowe rekordy. Poczułem sportową złość, ambicję, by pokazać trenerowi, który ze mnie zrezygnował, że potrafię grać.

Udało się?

Media zaczęły pisać o tym, że Djurgardens przegrywa swoje mecze, a bramkostrzelnego Polaka wypożyczyli do niższej ligi. A rzeczywiście czułem, że jestem w gazie. Na naszych meczach pojawiało się po kilkanaście tysięcy kibiców, graliśmy o awans do klasy Elite, mierzyliśmy się z lokalnym rywalem AIK. Wygraliśmy, a ja wpadłem w oko wysłannikom z Boston Bruins. Odzyskałem pewność siebie, znałem już język, wiedziałem jak poruszać się po mieście, czułem się już prawie jak u siebie. Sezon później wróciłem do Djurgardens, zabierając ze sobą trenera z Hammarby. Ten, który mnie nie chciał i któremu nie podobały się nawet moje długie włosy, został już zwolniony i do hokeja nie wrócił, a ja mogłem dalej się rozwijać.

W Polsce raczej pan NHL nie oglądał...

Nie miałem o tej lidze zielonego pojęcia. Oczywiście wiedziałem, kto to Wayne Gretzky, znałem Mario Lemieux, pamiętałem słynne mecze Kanady z Rosją, ale raczej nie marzyłem o tym, że trafię za ocean. W Szwecji to się zmieniło, bo wielu Szwedów wyjeżdżało robić karierę w NHL i prasa śledziła ich występy. Miałem okazję poznać Matsa Sundina, który właśnie wyjeżdżał z Djurgardens, a później udało mi się z nim zaprzyjaźnić. NHL wydawała się jakaś bliższa. Draftowany przez Bruins byłem już w 1991 roku, jeszcze jak grałem w Polsce i dlatego po pierwszym sezonie w Szwecji dostałem zgodę na udział w dziesięciodniowym obozie przygotowawczym z drużyną z Bostonu i poczułem, że daję radę z najlepszymi. Trener i menedżer w Stanach mówili zresztą, że jeśli chcę, to mogę zostać.

Nie chciał pan?

Wiedziałem, czym to grozi. Zostałbym zawieszony, nie mógłbym grać w reprezentacji Polski. Miałem ważny kontrakt w Szwecji i musiałem wrócić. W Stanach tak im jednak na mnie zależało, że poczekali. Boston draftował mnie w pierwszej piątce zawodników.

Znowu się pan bał przeprowadzki czy tym razem poszło łatwiej?

Język szwedzki był juz prawie idealny, ale kiedy czułem, że zbliża się Ameryka, postanowiłem sobie pomóc i zapisałem się do tej samej szkoły na angielski. Wziąłem 70 lekcji, zależało mi, żeby uczyła mnie osoba ze Stanów, z odpowiednim akcentem. Zawsze był to już jakiś bagaż słów, coś więcej niż „You're my heart, you're my soul".

Przenosząc się do NHL, spełnił pan swoje marzenie?

Podpisałem kontrakt na trzy lata. Pomyślałem: „Zrobiłem to!". Byłem pierwszym Polakiem w tych rozgrywkach, strzeliłem pierwszą bramkę, miałem pierwszą asystę. Ale tam też zderzyłem się z rzeczywistością. Drugi mecz – sześć szwów, czwarty – osiem szwów. Jak policzyłem, że w sezonie są 82 spotkania, to doszedłem do wniosku, że może być nieciekawie. To były te chwile, które trzeba było przetrwać, kiedy zawodowcy sprawdzają, z kim mają do czynienia, próbują cię zgładzić i powiedzieć, żebyś się wynosił, bo oni tu rządzą. Trzeba było stawić czoło, reagować nawet we własnej szatni.

Dlaczego we własnej?

Na pierwszym treningu omal nie doszło do bójki między mną a obrońcą, który uznał, że za ostro go zaatakowałem. Od razu rzucił rękawice na lód i chciał wyjaśniać nieporozumienia w inny sposób. Doszło do szarpaniny, ale koledzy szybko wkroczyli do akcji. Miałem po swojej stronie Glenna Featherstone'a, największego zabijakę w drużynie, który kazał mi się nie przejmować gościem, który walczył o miejsce w składzie. – Ty przyjechałeś nam pomóc w play-offach – powiedział Featherstone i wiedziałem, że jestem bezpieczny. To bardzo pomogło, bo na początku musiałem zajmować się sprawami nie tylko na lodowisku.

To gdzie jeszcze?

W Europie miałem wszystko rozpisane co do minuty. O dziewiątej śniadanie, o dziesiątej autobus i wyjazd do hotelu. W Stanach rzucali nas na głęboką wodę i kazali pływać. Dostawaliśmy informację, że wszyscy mają stawić się na lotnisku w garniturach, ale nie wiedziałem, jakie te garnitury mają być – takie za dwieście dolarów ze sklepu czy za dwa tysiące dolarów szyte na miarę. Ba, nie wiedziałem nawet jak się dostać na lotnisko. W Europie w kontrakcie było wszystko, co potrzebne do życia – telefon, mieszkanie, w Stanach mieszkałeś w hotelu, dopóki sam sobie czegoś nie znalazłeś. Trenowaliśmy w różnych miejscach, w hali, gdzie graliśmy mecze, albo w treningowej. W miejscu gdzie były mecze NHL, odbywały się przecież także spotkania NBA, walki bokserskie albo pokazy cyrkowe. Samochód też trzeba było załatwić na własną rękę, a przecież w dobrych klubach piłkarskich korzysta się na umowie z producentem aut. Gwiazdy Realu mogą mieć w garażu po kilka gadżetów, ale na Santiago Bernabeu muszą dojeżdżać audi. W NHL, jak chciałeś leasing na korzystnych warunkach, to sam musiałeś sobie taką umowę wychodzić. Po porannym treningu dowiadywaliśmy się, że mamy samolot o 14.30 i tyle. A ja się pytałem: „No dobra, a gdzie możemy zjeść lunch?". Jako debiutant dołączałem do chłopaków, którzy znali restauracje pod drodze. Po jakimś czasie doceniłem, że miało to swoje plusy, bo nie byłem uzależniony od grupy, oszczędzałem czas zamiast jeździć wszędzie ze wszystkimi autokarem. Jak komuś się coś nie podobało, zawsze słyszał od trenera, że może zrezygnować. W NHL był spory przemiał, średnio kariera w tej lidze trwała zaledwie trzy i pół roku. Trzeba było wcisnąć guzik „hokej" i skupić się tylko na grze. W jednym sezonie w New York Islanders przewinęło się przez drużynę 51 zawodników. Mieliśmy tylko dwa dni wolne na święta, graliśmy 31 grudnia o godzinie 20 w Chicago, a w Nowy Rok o 13 w Ottawie. Wolne mieliśmy tylko latem, przez miesiąc, bo później zaczynały się przygotowania.

Długo się pan oswajał z nową rzeczywistością?

Myślałem, że zajmie mi to ze 20, 30 spotkań, ale miałem pecha, bo trafiłem na lockout. Kolejny sezon zaczęliśmy dopiero w styczniu, bo 6 października zamknęli lodowiska i powiedzieli, że dopóki nie dogadają się ze związkami zawodowymi, możemy robić, co chcemy. Wróciłem do Europy, poczułem wolność, spędziłem święta w domu, zagrałem parę meczów w Finlandii, ale tak naprawdę kilka miesięcy byłem bez poważnego hokeja. Statystyki miałem dobre, ale znowu zmienił się trener. Nowy miał inne ustawienia, ściągał swoich zawodników z ligi farmerskiej, walczyłem z nimi o miejsce w składzie, ale co chwila pojawiały się jakieś przeszkody. W grudniu 1996 roku odszedłem do Edmonton. To była fajna, młoda drużyna. Byłem w trójce najskuteczniejszych zawodników. Najlepszy okres mojej kariery przyszedł jednak później, gdy skończyłem 28 lat i grałem w New York Islanders. Wystąpiłem w meczu gwiazd, zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem klubu. Zdobyłem 35 bramek w sezonie, udało mi się zbudować nazwisko.

Poczuł się pan, jak król życia?

Nie powiem, że zawsze byłem bardzo wycofany i skromny. Lubiłem być liderem w drużynie, pociągnąć chłopaków w swoim kierunku, zaszaleć wracając do Polski. Nie było jednak zdjęć robionych wszędzie i w każdej sytuacji, kolorowej, agresywnej prasy. A było wesoło.

No i miał pan „dziewczynę Bonda", Izabelę Scorupco. Ile miał pan lat, gdy po raz pierwszy brał ślub?

25. Tak jak mój tata. Myślałem, że to dobry wiek. To na pewno spowodowało, że trafiłem do innej kategorii. Już nie byłem tylko sportowcem, postrzegano mnie trochę jak celebrytę. Nie miałem na to większego wpływu. Popularność mi nie przeszkadzała, w Stanach nie była uciążliwa, a po przyjeździe do Polski musiałem co prawda bronić się przed propozycjami spotkań i wywiadów, ale nie było to na taką skalę, jak teraz. Nie będę porównywał się do Marcina Gortata czy Roberta Lewandowskiego, ale myślę, że gdybyśmy obecnie mieli hokeistę, który gra w All-Star Game, byłby prawdziwy szał. Po rozwodzie przyszły najlepsze lata w karierze. Bycie singlem miało swoje plusy.

Jakie?

Pierwszy przychodziłem na treningi, ostatni wychodziłem. Nic mnie nie rozpraszało, skupiałem się na hokeju.

Ale gdy latem bywał pan w Polsce, przyklejano panu łatkę playboya.

Nie przeszkadzało mi to. Nikomu się nie musiałem tłumaczyć. Jeździłem do Sopotu na turnieje tenisowe, tam były imprezy, flesze aparatów, przebywałem w gronie kolegów, którzy mieli bardzo urocze towarzystwo, fajnie spędzałem czas. Potem się to zmieniło, kiedy w 2002 roku poznałem Emilię. Zakochałem się i życie singla przestało mnie bawić. Nawet kiedy dziennikarze wymyślali jakieś historie, na mnie to nie miało wpływu, martwiłem się, że może frustrować tych, na których mi zależy. Że takie bzdury mogą przeczytać najbliżsi.

Trudno było się zaangażować w poważny związek?

Wtedy przekroczyłem trzydziestkę, teraz mam 45 lat i na pewno wiele rzeczy się pozmieniało. Ale znam takich, którzy w moim wieku nadal zachowują się, jakby dopiero co skończyli 20. Z jednej strony mogę im zazdrościć, że mają takie zdrowie i fantazję, z drugiej zastanawiam się, kiedy sami zdadzą sobie sprawę, że to na dłuższą metę nie ma sensu. Nie chcę nikogo obrażać, każdy kiedyś dojrzewa do zmian, bo jeśli nie nadchodzą, to niepokojący znak. Jeżeli zdecydowałem się na związek, to nie tylko w pewnych aspektach, ale na całego. Nie można być trochę w ciąży. Przeszedłem dużo, zrobiłem wiele szalonych rzeczy, ale mam to już za sobą. Wiem, że nie mogę iść na skróty, oszukiwać. Kiedy trener puszczał juniorów na czterokilometrowy bieg wokół lasu, to niektórzy szli między drzewami, robili dziesięć pompek, żeby mieć szybszy oddech i udawali zmęczonych na mecie. Wiedziałem, że nigdzie nie zajdą. Tak samo jest w związku – jeżeli uważasz, że coś ci nie pasuje, to znaczy, że niepotrzebnie go zaczynałeś. Jeżeli jesteś nieszczęśliwy, to nie powinieneś w nim tkwić. Jeżeli świetnie się czułeś w życiu singla i za nim tęsknisz, to do niego wróć. Ja się zakochałem i zmieniłem, głupio by mi było się rozmyślić po pół roku. Stanąłem przed nowymi wyzwaniami. Emilia bardzo mi pomogła w trudnych chwilach, w Montrealu, w Nowym Jorku. Zjeździła ze mną pół świata, bo później przecież byliśmy jeszcze w Szwecji, Szwajcarii. Zacząłem normalnie funkcjonować, cieszyły mnie powroty do domu. Dojrzałem emocjonalnie do bycia z kimś, a znalazłem osobę, z którą po prostu dobrze się żyje, rozmawia, spędza czas.

Ma pan kontakt z Julią, córką z pierwszego małżeństwa?

Na pewno rzadszy, niż bym chciał, bo studiuje w San Francisco, ale kiedy się widzimy, staramy się maksymalnie wykorzystać ten czas. Nie miałem większego wpływu na jej wychowanie, bo mieszkaliśmy daleko od siebie – gdyby mieszkała ze mną, na pewno chciałbym, żeby grała w tenisa. Rozmawiamy po angielsku, Julka nie zna polskiego, a kiedy próbuję jej zaimponować moim szwedzkim, to okazuje się, że jeszcze sporo mi zostało do nauki.

Dobrze odnajduje się pan w roli ojca ośmioletniego Iwo?

Właśnie wróciłem z jego treningu. Rano ma hokej, popołudniami piłkę nożną, czasami gra w tenisa. Kiedy byłem mały, wychodziłem na podwórko, spotykałem innych pod trzepakiem i tam dzieliliśmy się na grupy w zależności od tego, co kto chciał robić. Teraz trzeba zawieźć, dopilnować. Nie miałem do czynienia z tenisem czy golfem, a piłkę kopałem na klepisku, teraz trener poleca, jakie kupić korki, podpowiada, w którym sklepie są dresy w odpowiednim kolorze. Ale nie narzekam, nie gloryfikuję przeszłości. Jeździmy innymi samochodami, mamy telefony komórkowe, korzystamy z internetu i klimatyzacji, to i treningi dzieciaków wyglądają inaczej.

Miał pan kiedyś problem z nadmiarem pieniędzy? To prawda, że wynajmował pan ochronę, idąc do restauracji?

Tak, żeby było łatwiej przejść do toalety. Bardziej dla Emilii, która miała kiedyś niemiłe zdarzenie i znalazła się w środku niebezpiecznego spięcia, ale i mnie było wygodniej, kiedy towarzyszył nam dwumetrowy facet. Z tymi toaletami to naprawdę bywało śmiesznie. Nie wiedziałem, jak zareagować, gdy ktoś wyciągał rękę przy pisuarze, bo rozpoznał, i chciał się przywitać, pogratulować. Opowiadał historię życia i pytał, jak sobie radzę z natrętnymi kibicami. – „Panie, właśnie wchodzisz pan w ten temat z butami" – mówiłem.

Dalej jest pan przy hokeju?

Organizuję serie turniejów dla dzieciaków, a finałem tych rozgrywek jest „Czerkawski Cup" na Stadionie Narodowym w Warszawie. Sprawia mi to dużą frajdę. Tym bardziej że są ze mną przy tym projekcie byli olimpijczycy, jak Andrzej i Wojtek Tkaczowie i Dariusz Garbocz. Sami świetni hokeiści. Cieszę się, że nadchodzi ciekawy czas w polskim hokeju – jest Ted Nolan, kanadyjski trener reprezentacji pracujący wcześniej w NHL, inny trener z Kanady ma kadrę do lat 20, a jeszcze inny pracuje w Katowicach. Zobaczymy jak to się wszystko poukłada. Niestety, nadal jesteśmy chyba jedyną dyscypliną bez strategicznego sponsora. Ciężko jest funkcjonować tylko ze środków z ministerstwa, od imprezy do imprezy, od proszenia o pieniądze do ich wydawania.

Musi pan jeszcze pracować?

Pracuję dla przyjemności. Będę komentował NHL w telewizji i odkryłem nową pasję, czyli grę w golfa. Jasne, że zarobiłem trochę pieniędzy, ale głupio byłoby umierać, wydając wszystko i niczego po sobie nie zostawiając. Mam swoją działalność gospodarczą. Inwestuję w nieruchomości, fundusze, użyczam swojego wizerunku firmom.

Nie myślał pan o tym, żeby po 17 latach za granicą na stałe zostać gdzieś poza Polską?

Po zakończonym sezonie zawsze ciągnęło mnie z powrotem do Polski. Odliczałem dni. Śmiałem się, że kiedy wyjeżdżałem z kraju po urlopie na dziewięciomiesięczny sezon, to zachodziłem w ciążę, leciałem za ocean, rodziłem i mogłem wrócić. Do sezonu często przygotowywałem się w Szwecji, wynajmowałem mieszkanie w Sztokholmie i trenowałem wspólnie z innymi kolegami z NHL. W Polsce dużo się zmieniło przez te lata, a ja wszystko uważnie obserwowałem. Jak 26 lat temu przyjeżdżałem swoim nissanem primera 2.0 GT i wyjeżdżałem z promu w Świnoujściu, to tankowałem na każdej stacji, na której była benzyna bezołowiowa, bo nie chciałem być niemiło zaskoczony, gdy później takiego paliwa nie było przez kilkaset kilometrów. Zresztą, od tego Świnoujścia to mnie żaden samochód nie wyprzedził do samych Tychów. Pamiętam, jak przy Globen Arena w Sztokholmie widziałem salon Opla w centrum handlowym, nowiutkie, pachnące samochody stały w środku, a ja się zastanawiałem, jak tam wjechały i czy u nas też to będzie kiedyś możliwe. Ludzie wyjmowali pieniądze z bankomatów, a koledzy z drużyny mieli telefony komórkowe, kiedy w Polsce telefony przenośne nosiło się w specjalnych walizkach. A teraz? Teraz nasze centra handlowe są lepsze niż szwedzkie, a nasze stacje benzynowe lepsze niż amerykańskie. Fajnie, że Polska się tak rozwinęła, chociaż pod względem zaplecza sportowego bardzo dużo nam jeszcze brakuje.

Mamy dużo nowych stadionów.

W stolicy jest jedno kryte lodowisko i to jest hańba. Marcin Gortat może robić swoje campy, bo wybudowano wiele hal sportowych. Da dzieciakom piłkę i każdy rzuci, lepiej albo gorzej, ale rzuci. A ja nie wezmę dzieciaków i nie postawię ich na łyżwach, bo mi się połowa pozabija. Rodzice też się boją. Każdy ma tenisówki, a nie każdy ma łyżwy, hokej zrobił się elitarny. Nie jest popularyzowany, nie ma gwiazd. Pewnie jakbyśmy grali z Rosją albo Kanadą o mistrzostwo świata, zrobiłaby się moda, tak jak na Adama Małysza, kiedy wygrywał. Oglądała cała Polska, chociaż nikt nie umiał skakać na nartach.

Dlaczego Czerkawski nie pociągnął za sobą kolejnych Polaków do NHL?

Byłem pierwszy, ale był też Krzysiek Oliwa kilka lat po mnie. Minęło jednak ponad 20 lat i nie ma nikogo nowego. Blisko byli Adam Borzęcki, Marcin Kolusz i kilku chłopaków urodzonych albo wychowanych za oceanem. Albo to trudna dyscyplina, albo hokejowo nie jesteśmy jeszcze na tym poziomie. W USA mamy Gortata w koszykówce, mieliśmy Cezarego Trybańskiego i Macieja Lampe, którego Szwedzi mieli za Szweda, a my za swojego. W futbolu amerykańskim mamy Sebastiana Janikowskiego, w boksie znany był Andrzej Gołota, bo jednak Tiger Michalczewski to tylko europejski rynek. Nie każdy może śnić po amerykańsku, a Amerykanie uważają, że we wszystkim są najlepsi. Mnie w transferze też pewnie pomogła Szwecja, miałem kolegów, obycie, znałem język. Nie musiałem już trzymać się Czechów, Słowaków i Rosjan, byłem partnerem dla miejscowych, drużyna mnie akceptowała, chciała za mnie walczyć. Nie było żadnej izolacji.

Oliwa zrobił trochę inną karierę niż pan.

Niesamowite, że obaj wywodzimy się z GKS Tychy. Miał charakter zabijaki i buntownika. Pamiętam, jak za juniorskich czasów mieliśmy trening z seniorami. Wszyscy siedzieli na schodach i czekali na zajęcia, przyszedł Krzysiek i rzucił do starszego o kilkanaście lat Adama Worwy: „przesuń się". Worwa spojrzał na niego, zatkało go zupełnie. – „Przepraszam? Co powiedziałeś?" – rzucił tylko. Oliwa był wtedy 20 kilo młodszy, nie miał doświadczenia w bójkach bokserskich na lodzie, ale miał to w głowie. Ja bym poszukał innego schodka, żeby usiąść, ale Krzysiek to był zawadiaka. W którymś momencie w NHL usłyszał, że jeżeli chce znaleźć się w zespole NHL, musi się wyspecjalizować w tym, do czego ma warunki. Zaczął chodzić na boks i zrozumiał, w jaki sposób może przydać się drużynie. Miał twardy charakter i doszedł do najlepszej ligi na świecie.

Pan często zdejmował rękawice na lodzie?

Kilka razy nie miałem wyjścia i musiałem walczyć, ale nie szukałem zaczepki. Czasami ktoś się na mnie rzucił po jakiejś kiwce albo jak powiedziałem coś głupiego. W dwa lata wyrobiłem normę na dziesięć. Później dostaje się ochronę w drużynie, poza tym rywale też już wiedzą, że jesteś innego rodzaju zawodnikiem. Nie wyłamałeś się, nie wymiękłeś, ale masz inną specyfikę gry. Trzeba przez to po prostu przejść, żeby zostać zaakceptowanym. Nie wolno się popłakać i uciec. Jak w życiu.

— rozmawiał Michał Kołodziejczyk

redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Powiedział pan kiedyś, że granicą marzeń jest lęk. Bał się pan?

Każdy ma jakiś cel, większy, albo mniejszy. Niektórzy nie mają go w ogóle, idą przed siebie – jak będzie, tak będzie. Znam takich, co żyją spontanicznie. Mógłbym czekać i zastanawiać się, czy uda mi się gdzieś podjechać autostopem, ale wolę mieć zaplanowaną podróż. Wychodzę z założenia, że pracą i odpowiednim podejściem warto stworzyć sobie warunki do zwycięstwa.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków