W okresie zimnej wojny była to całkiem przydatna, niezbyt duża, ale prężna organizacja, na której forum można było bronić praw człowieka i informować o prześladowaniach w krajach komunistycznych. Po zakończeniu zimnej wojny OBWE stało się czymś w rodzaju miniONZ – należy doń prawie 60 krajów, a organizacja wydzieliła 14 organów i pięć „mechanizmów", cokolwiek by to miało znaczyć, których wyliczanie przyprawia o zawrót głowy: Sekretariat, Sekretarz Generalny, Wysoka Rada, Rada Ministerialna, Rada Stała, Wysoki Komisarz, Urzędujący Przewodniczący i tak dalej. Od jakiegoś czasu wygląda na to, że Zachód machnął ręką na tę organizację, tak jak zresztą na ONZ, i tylko przyjmuje jakieś rezolucje, które nie mają żadnych konsekwencji. I oczywiście pokrywa większość środków, które idą na utrzymanie i podróże tysięcy urzędników i „wolontariuszy".
12-dniowe spotkanie w Warszawie ma dodatkowo cel psychologiczny: dać się wygadać wszystkim, których albo spotkało nieszczęście, albo którym coś leży na wątrobie. Podejrzewam, że więcej będzie mówiło się o Polsce, w której łamie się prawa człowieka, niż o Turkmenistanie czy Uzbekistanie, gdzie niewinni ludzie są zabijani, porywani i skazywani na wieloletnie więzienie.
Z OBWE mam długą historię. W latach 70. i 80. tłumaczyliśmy na angielski i rozpowszechnialiśmy „raporty helsińskie" z Polski. W 1995 r. byłam zaproszona na – czterodniową wówczas – konferencję ODIHR jako tzw. keynote speaker. Jednak już w 2003 r. protestowaliśmy przeciwko zakłamanemu raportowi ODIHR na temat wyborów w Azerbejdżanie. „Nasi" – polscy obserwatorzy, pod wodzą Janka Kelusa – zorganizowali nawet pikietę pod hasłem „Ślepi na rzeczywistość" i chodzili wokół siedziby ODIHR w czarnych okularach z białymi laskami. Cztery lata później krytykowałam OBWE za to, że wysłało Adama Michnika do pilnowania gruzińskich mediów, „by przestrzegały demokratycznych zasad gry przed wyborami prezydenckimi". Był to krok, po którym kolejna grupa byłych znajomych przestała się ze mną witać.
Gdyby to ode mnie zależało, tegoroczna sesja ODIHR odbywałaby się pod hasłem „Rosja precz z OBWE". Zasady „porozumienia helsińskiego" z 1975 r. obejmują m.in. następujące punkty: powstrzymanie się od użycia siły lub groźby jej użycia; nienaruszalność granic; integralność terytorialna państw; pokojowe rozstrzyganie sporów; nieingerencja w sprawy wewnętrzne i prawo do samostanowienia oraz równouprawnienie narodów. Jak wszyscy wiedzą, Rosja jest jedynym państwem, które w ciągu ostatnich 30 lat naruszyło, i to wielokrotnie, te zasady, zignorowało wszystkie rezolucje OBWE i ONZ oraz zlekceważyło zdanie Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, m.in. w sprawie dyskryminacji Tatarów krymskich. Pomijając już sprawę Abchazji i Osetii Południowej, anszlus Krymu i działania wojenne na granicy z Ukrainą powinny już być wystarczającym powodem, by co najmniej zawiesić Rosję w prawach członka OBWE.
Od wielu lat Rosja i jej sojusznicy są bardzo zainteresowani możliwościami, które otwiera dla nich uczestnictwo w misjach pokojowych i monitoringowych. Rosjanie, wobec bierności Zachodu, mają olbrzymi wpływ na formułowanie i niewypełnianie różnych misji pokojowych, zaczynając od „porozumienia mińskiego" z 1994 r. w sprawie Górskiego Karabachu. Kilka lat temu pisałam, że poza swoimi obywatelami Rosja dysponuje również absolwentami Wojskowej Akademii imienia Frunzego w Moskwie, w tym i polskimi generałami, którymi obsadza misje pokojowe na przykład w Tadżykistanie i Abchazji. Tym bardziej zawieszenie Rosji byłoby dla niej bolesną lekcją.