Przewodnicy nie chcieli stracić ani jednego euro. 18 sierpnia, dzień po zamachu, w którym 17 sierpnia zginęło 13 osób, a rannych zostało 130, oprowadzali po barcelońskiej Rambli, pokazując, skąd ruszyła furgonetka zamachowca, gdzie uderzyła w rodzinę francuskich turystów, jak gwałtownie zakręciła, aby trafić w uciekających przechodniów, i w którym miejscu w końcu się zatrzymała po 600 metrach szalonego pędu. Na klientów nie mogli narzekać. Tak, jakby dzień wcześniej nic się nie stało, tłum szczelnie wypełniał kultową promenadę.
– Ludzie rozumują tak: ci szaleńcy nie zmienią naszego stylu życia, nie damy się zastraszyć – tłumaczy „Plusowi Minusowi" Jeronimo Andreu, hiszpański dziennikarz pracujący dla meksykańskiego dziennika „El Universal". – Ale jest w tym coś więcej: Hiszpanie doskonale rozumieją, że Barcelona i cały kraj musi zachować opinię miejsca bezpiecznego, gdzie żyje się na luzie, z dobrym winem, dobrym jedzeniem, wspaniałą architekturą. Inaczej turyści nie wrócą, a to oni są fundamentem naszej gospodarki.
W ubiegłym roku królestwo odwiedziło 75 mln cudzoziemców, zostawiając 80 mld euro. To rekord świata. Turystyka stanowi aż 11 proc. wartości hiszpańskiej gospodarki. W tym roku przyjezdnych miało być o 12 proc. więcej, po części dlatego, że przestraszeni zamachami w Turcji, Egipcie, a także Francji turyści postanowili wygrzewać kości na bezpiecznej Costa del Sol czy Costa Brava. Każdy dzień, który mija od zamachu, coraz bardziej podmywa jednak wizerunek Hiszpanii jako wyspy luzu i fiesty na morzu walczącej z dżihadem zachodniej Europy.
Siedlisko dżihadystów
Mossos d'Esquadra, katalońska policja, nie ma już żadnych wątpliwości: śmiertelna szarża 22-letniego Marokańczyka Junesa Abujakuba na Rambli była tylko desperacką próbą uratowania planu, który miał wywołać niepomiernie większe spustoszenie. Przez blisko rok grupa 12 terrorystów gromadziła w jednym z domów w Alcanar, nadmorskiej miejscowości położonej 50 km na południe od Barcelony, prawdziwy arsenał. Oprócz 100 wielkich butli na gaz, produkowano tu niezwykle śmiercionośny, choć trudny w magazynowaniu, ładunek TATP, zwany w żargonie dżihadystów „matką szatana". Tak skonstruowane bomby zamachowcy chcieli załadować do trzech furgonetek wynajętych na nazwisko Abujakuba i odpalić w kultowych miejscach Barcelony, w tym przy bazylice Sagrada Familia. Wówczas ofiary byłyby liczone w setkach, o ile nie tysiącach. Tylko przypadkowa eksplozja w kryjówce w Alcanar w momencie, gdy terroryści mieli przystąpić do akcji, zapobiegła hekatombie.
W tych dniach Hiszpanie odkrywają w gazetach, internecie, telewizji, że żyją obok prawdziwej armii dżihadystów. Okazuje się, że tylko w samej Barcelonie i jej okolicach od 2012 r. policja rozbiła 30 grup terrorystycznych i aresztowała 62 zamachowców. Co trzeci meczet w stolicy Katalonii, przynajmniej 79 ośrodków, przekształcił się w ośrodek propagowania radykalnej, salafickiej wersji Islamu. Tej samej, która skłoniła 17 sierpnia wychowanych w Hiszpanii młodych zamachowców do zabicia jak największej liczby ludzi. Potencjalnych, nowych rekrutów zaś nie brakuje: dzięki bardzo liberalnej polityce imigracji w kraju osiedliło się 1,8 mln muzułmanów, w większości z Maroka.