Każda wyprawa jest opracowana w czasie i szczegółach, ale i tak o wszystkim decydują góry. Musisz być przygotowany na wchodzenie po lodowcu, po skale, w rakach, bez raków, w maskach tlenowych i bez nich. Trzeba zabrać odpowiednie zapasy jedzenia i wody. Jeśli dzieje się coś nieprzewidywalnego, to sprawy się komplikują. Kiedy wchodzisz na Mount Everest, to pijesz, męczysz się, odpoczywasz i znowu pijesz. Do wysokości 6400 metrów idziesz w normalnych butach, potem jest lód, to jest niemal dywan, potem znowu skała, a końcówka to znowu lód. Kiedy idzie się w rakach po skale, to słychać, jak się tłucze kręgosłup. Bolą plecy. Mount McKinley jest górą innego typu. Tam jest bez przerwy zimno. Nigdzie nie zmarzłem tak jak na Alasce. Dopadła mnie też tam choroba wysokogórska, na szczęście prawie w bazie, gdzie był lekarz i rangersi – na wysokości 4400 metrów. Miałem niewiarygodne szczęście.
Czym się objawia choroba wysokogórska?
Tracisz świadomość, nie wiesz gdzie jesteś. Leżysz, coś bełkoczesz. Mózg jest niedotleniony. Mieliśmy na jednej z wypraw przypadek dziewczyny, zresztą znakomitej i bardzo odpornej, która też miała ten problem. Wyszła z namiotu, była przekonana, że wszystko jest mokre, że wszędzie jest woda i ona zamarznie. Nie dała sobie pomóc. A do najbliższej cywilizacji daleko. Wychodzi z namiotu, pada, traci przytomność. Po akcji ratunkowej odzyskuje świadomość i trzeba ją sprowadzić na dół, bo to jest wysokość ponad 7 tys. metrów. Kiedy schodziła, musieliśmy przywiązać jej głowę do plecaka. To nie są przypadki incydentalne i mogą dotknąć każdego. I proszę sobie wyobrazić, że w takim stanie masz jakiś problem, z którym musisz sobie poradzić. Ja byłem całkiem zdrów, kiedy na McKinleyu partner zsunął mi się o cztery metry. Na szczęście miałem napiętą linę i sam zsunąłem się najwyżej o dwa. Przydało się szkolenie i wtedy dopiero zrozumiałem, jak to ważne, aby człowiek cały czas był otwarty na naukę. Wiedziałem, gdzie wbić czekan, jak się na nim położyć, ustawić nogi, co mają robić ręce. Ale strach był gigantyczny, bo tylko od ciebie zależy wtedy, czy się uratujesz. Kiedy na Mount Evereście widzisz zamarznięte zwłoki poprzedników, to dociera do ciebie, że jesteś na granicy śmierci.
Wyjeżdża pan na wyprawę, nie wiedząc czy wróci. Może pan tam spaść, zamarznąć, odmrozić sobie kończyny. Wydaje pan na to swoje pieniądze. I panu się to wszystko podoba?
W którymś momencie nie podchodzisz do tego w ten sposób. Patrzę na to jak biegacz. Przebiegniesz półmaraton, to myślisz o całym maratonie. Jak ci się uda, to marzysz o ultramaratonie. Budujesz firmę, zatrudniasz pierwszego, drugiego, piątego pracownika i najczęściej nie chcesz się na tym zatrzymać, bo są nowe wyzwania, nowe problemy, które można rozwiązać tylko wtedy, gdy będzie z tobą pracowało coraz więcej ludzi. Jest coś w człowieku, co go napędza. W pewnym momencie nie możesz się już zatrzymać. Mogę być zmęczony fizycznie i psychicznie, coś mi się nie powiodło, świat się wali. Wieczorem wchodzę w domu na bieżnię, biegam przez półtorej godziny i po takiej dawce świat znowu się rozjaśnia. Organizm produkuje dużo endorfin. Wiem, że dam sobie ze wszystkim radę. To naprawdę pomaga. To jest konieczny reset. Nie znam lepszego.