Zygmunt Berdychowski: Kusi mnie Annapurna

Kiedy na Mount Evereście widzisz zamarznięte zwłoki poprzedników, to dociera do ciebie, że jesteś na granicy śmierci. Strach jest gigantyczny. Tylko od ciebie zależy, czy się uratujesz - mówi Zygmunt Berdychowski.

Publikacja: 24.08.2017 17:00

Zygmunt Berdychowski: Kusi mnie Annapurna

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Widzimy w pańskim gabinecie wiele medali, pucharów i innych nagród. Która z nich jest dla pana najcenniejsza?

Ten złoty dyplom na ścianie. Certyfikat wejścia na Mount Everest. Trzeba się wczytać, żeby wiedzieć, o co chodzi, i jest mniej efektowny niż niejeden puchar. Ale ciesząc się z każdej nagrody, tę cenię sobie szczególnie, bo mówi coś o moim życiu.

To już nie biegi, tylko góry?

Jedno i drugie. Biegi wyzwalają ogromne emocje, jednak dość krótkotrwałe, jednodniowe. Maraton uczy pokory, ale w zależności od możliwości i umiejętności biegacza to jest walka, trwająca od nieco ponad dwóch godzin do czterech–pięciu. W moim przypadku nieco ponad trzy. W tym czasie, pokonując 42 kilometry, przechodzi się różne stadia, od euforii po załamanie i z powrotem. Ale to jest wciąż w miarę płaski teren, warunki na pierwszym i ostatnim kilometrze są na ogół podobne. Maraton jest przewidywalny, chociaż reakcje organizmu już nie zawsze. Oprócz tej, że stracę na pewno na wadze około dwóch kilogramów. W przypadku chodzenia po wysokich górach nic nie jest pewne. Wiem tylko, że wspinając się na Mount Everest stracę do 15 kilogramów. Nic poza tym. Wielomiesięczne przygotowania mogą ograniczyć niebezpieczeństwa, ale ich nie usuną.

Niebezpieczeństwa, a więc i strach?

Świadomość, że możesz nie wrócić. Siedzisz w hotelu w Katmandu, czekasz na pogodę, rozmawiasz z towarzyszami. Każdy ma coś do powiedzenia, przywołując historie tych, którzy weszli i wrócili, oraz takich, którym się nie udało. Wchodzisz na poziom 5200 metrów, gdzie znajduje się symboliczny cmentarz himalaistów. Zgodnie ze zwyczajem wszystkie ekspedycje zaczynają wspinaczkę od oddania czci ofiarom Himalajów. Ciała wielu z nich tkwią jeszcze gdzieś w górach. Niektórych znajduje się po kilkudziesięciu latach. Tylko człowiek bez wyobraźni nie przejmuje się tym wszystkim.

To psychika. A jak reaguje ciało?

Między poziomami 5200–5800 metrów budzisz się w nocy w bazie, bo z nosa leci krew jak z kranu. To jest normalne, ale jeszcze o tym nie wiesz, więc masz prawo się przerazić. W namiotach trzeciej bazy, na wysokości 6500 metrów wieczorem wszyscy kaszlą, bo jest bardzo suche powietrze. Od razu zastanawiasz się: skoro tu jest tak, to co będzie wyżej. Czy dasz sobie radę. Pytasz sam siebie: Zygmunt, co ty tu do cholery robisz? Normalnie ciśnienie w Warszawie waha się około 1000 hektopaskali. Dla porównania, w bazie na wysokości 7700 metrów ciśnienie wynosi około 500 hektopaskali. To jest gigantyczna różnica. Nie można w takich warunkach zasnąć. Przed snem trzeba umyć roztworem soli zatkany nos. Płuczesz go sobie przez kilka minut, dzięki czemu masz szansę na normalne oddychanie przez nos i sen. A spać musisz, żeby odpocząć. Sen jest fundamentem wszystkiego. Ja, niezależnie od dobrej kondycji biorę jeszcze na noc apap sen. Jak przyjeżdżasz tam pierwszy raz i jeszcze o tym wszystkim nie wiesz, to wykańczasz się psychicznie. Kondycja fizyczna nie wystarcza.

A alkohol? Jest szkoła, mówiąca, że dobrze działa na sen.

Odpada. W moim przypadku zwłaszcza, ponieważ jestem fundamentalistą antyalkoholowym. Nie piję od 18. roku życia. Nawet piwa. Nie piję, bo biegam. Zresztą to jest nietypowe w naszym regionie. Pochodzę z Sądecczyzny. Pamiętam, że kiedy podczas studiów wracałem latem wieczorem do domu, to czułem, że wszędzie we wsi ludzie pędzili. Zapach śliwowicy unosił się w powietrzu.

Czy maratończykom łatwiej pokonać góry?

To jest wysiłek nieporównywalny. W roku 2012–2013 maratończyk Zygmunt Berdychowski próbował dwukrotnie wejść na Mount Everest i dwukrotnie nic z tego nie wyszło. Najpierw wystraszyłem się na wysokości 6500–6700. Byłem przygotowany. Fizycznie niczego mi nie brakowało. Wcześniej przebiegłem maraton w Koszycach, najstarszy w Europie, w czasie 3 godzin i 17 minut. Oprócz kondycji fizycznej potrzeba odporności psychicznej od 5 tysięcy metrów. To jeszcze zależy od gór. Na Aconcaguę czy Kilimandżaro możesz wejść, w gruncie rzeczy bez większego ryzyka. Tam wypadki śmiertelne zdarzają się bardzo rzadko. Nie dajesz rady, to wracasz. Tym bardziej, że na Aconcaguę wchodzi się po skale, śniegu nie ma tam aż do szczytu. Na McKinleya nie wchodzi 40 procent tych, którzy próbują go zdobyć. Czujesz, że nie dajesz rady – możesz się wycofać. Mount Everest to jest to, o czym wspomniałem wcześniej: jeszcze nie wyszedłeś, a już wiesz, że możesz nie wrócić.

Jest pan doskonale przygotowany pod względem fizycznym, logistycznym, poznał pan pułapki źle wpływające na psychikę. Ale jest jeszcze coś: żeby wejść na taką górę jak Mount Everest trzeba się umieć wspinać. Gdzie pan się nauczył?

Za pierwszym razem padłem ofiarą braku elementarnych umiejętności technicznych. My wchodzimy od strony północnej, czyli Tybetu. Dla kogoś, kto wcześniej w takich wysokich górach nie był, to jest szok. Patrzysz na pionową ścianę i myślisz: ja nie mam prawa się tutaj utrzymać. Miałem doświadczenia z Aconcagui, ale to nie jest to samo. Pierwszy błąd, jaki się popełnia, polega na tym, że robisz to, co w normalnych górach. Idziesz 50 metrów i odpoczywasz. Potem następne 50 i kolejny odpoczynek. W Himalajach tego nie można i nie wolno robić. To jest fundamentalny błąd. Tam się robi kilka wolnych kroków, uspokojenie oddechu i znowu to samo. Inaczej się nie da. Kilkanaście kroków to wszystko.

Co znaczy – kroków? Na ścianie?

No właśnie, to nawet nie są kroki w dosłownym znaczeniu. Przystawia się stopę do stopy. Tak się idzie na Przełęcz Północną. Cały czas po lodowcu. Potem, od wysokości mniej więcej 6500 metrów pojawiają się liny poręczowe. Za prawo wpięcia się do liny musisz zapłacić. Czy się wpinasz, czy nie. To jest ta sama opłata, jaką wnosi się przed wyprawą za prawo wejścia na teren parku narodowego i na Mount Everest. Rządy chiński i nepalski na tym zarabiają.

Jak duża jest to kwota?

Nie wiem, ile wynosi dziś pełna opłata. Ja płaciłem 45 tysięcy dolarów, ale już ze zniżką. Można powiedzieć, że przy trzech wejściach na najwyższą górę świata mam kartę stałego klienta.

Liny rzeczywiście pomagają czy działają tylko na psychikę?

Lina zapewnia komfort psychiczny i pomaga zachować równowagę. Ale trzeba umieć z niej korzystać. Umiejętności nabiera się po kilku latach praktykowania. Za pierwszym razem wydaje się, że skoro się wpiąłeś, to możesz wciągać się na górę przy pomocy rąk. Nic bardziej błędnego. Nogi muszą być rozstawione szeroko, a lina działa jak poręcz. Nauczyłem się tego dopiero po zejściu z Everestu i wykorzystałem tę umiejętność podczas wejścia na McKinleya na Alasce w roku 2015. Znałem zasadę, potrafiłem skoordynować ruchy nóg i rąk, dzięki czemu szło mi się lekko. Odkryłem jakby inny świat. Ale z książki się tego nie nauczysz. Kiedy wchodziłem po lodowcu na Czo Oju, ośmiotysięcznik na granicy chińsko-nepalskiej, i obserwowałem z bliska moich towarzyszy podróży, to czułem się już, w cudzysłowie, jak profesor. Nie tak, nie tą ręką, nie chodzi o to, byś się wciągał. Praktyka robi swoje.

Mówi się, że dobrą szkołą dla alpinistów są Tatry. Najsłynniejsi polscy himalaiści, a przecież od dziesięcioleci Polacy należą do czołówki światowej, przechodzili taką drogę. Najpierw Tatry, potem Alpy, ewentualnie Kaukaz i dopiero Himalaje. Czy nadal obowiązuje taka gradacja? Tatry rzeczywiście mogą czegoś nauczyć?

Zdecydowanie tak. Tatry to jest zasadniczy fundament sukcesu w Himalajach. Od dziesięciu lat chodzę w Tatry polskie i słowackie kilka razy w roku. Tatry uczą odporności na ekspozycję. Uczą pokory wobec góry. Jak zaliczysz kilka wejść w Tatrach, powisisz na ścianie, zobaczysz kilkaset metrów przepaści pod sobą, to po kilku latach się przyzwyczaisz. Spotkałem pięcioosobową grupę wspinaczy w Himalajach, Polaków, którzy nie chodzili wcześniej po Tatrach i nie mieli odporności na ekspozycję. Zapłacili ogromne pieniądze. Mieli rozbity obóz obok naszego. Z tej piątki trójka zrezygnowała na wysokości 7100–7700, jeden z głębokimi odmrożeniami i po stracie palców u dłoni zrezygnował na wysokości 8000, a wszedł tylko jeden. Nie mieli odporności na ekspozycję. Tam się chodzi półkami skalnymi na skraju takich przepaści, że każdy człowiek się tego boi. Strach jest odczuciem normalnym, ale im masz więcej doświadczenia, wiesz jak korzystać z liny i że możesz liczyć na partnera, który ubezpiecza, tym mniej się boisz. Nabierasz pewności, że się uda. Słabsi i niedoświadczeni przegrywają i jest dobrze, jeśli to się nie kończy największą tragedią. Tatry to jest dla mnie boisko treningowe, na którym nie tylko uczę się techniki wchodzenia, oswajam z wysokością, ale i współpracuję z partnerami, na których mogę liczyć.

No właśnie. Szczytów nie zdobywa się w pojedynkę. Czy pan ma stałego partnera, czy Szerpowie ograniczają się do roli tragarzy sprzętu?

W przypadku każdych gór jest inaczej. Na Evereście każdemu z nas towarzyszy Szerpa. Myśmy ich poznawali po aklimatyzacji. Po dojściu na 7700 metrów schodzi się na 5200 i tam się czeka na okno pogodowe. Jeśli prognoza mówi, że za sześć dni będziesz miał na szczycie pogodę, to dopiero wtedy się wyrusza z bazy. Aklimatyzacja przy wchodzeniu na Mount Everest polega na krążeniu. 5200, nocleg, 5800, zejście na 5200, 5800, nocleg, wejście na 6400, nocleg, zejście na 5200, nocleg, wejście na 6400, dwa noclegi i znowu wejście na 7100 metrów. I tak w kółko. Kiedyś to obliczyłem i wyszło mi, że wchodząc na Mount Everest od strony chińskiej, czyli północnej, himalaista musi pokonać w poziomie 150–190 kilometrów. To jest standardowe postępowanie. Dopiero ostatni etap prowadzi na szczyt.

Czyli cała wyprawa trwa kilka tygodni.

W moim przypadku od wyjścia z hotelu w Katmandu do osiągnięcia szczytu upłynęły niemal dokładnie dwa miesiące, włączając w to dziesięciodniowe oczekiwanie na okno pogodowe. Skończyliśmy aklimatyzację 7 maja, wyruszyliśmy 17 maja, a szczyt osiągnęliśmy 24 maja. Kiedy już po zdobyciu szczytu wróciliśmy do bazy, tak bardzo rozpadał się śnieg, że w tych warunkach atakowanie byłoby niemożliwe i nikt po nas już tego nie robił. Ważne, że zdążyliśmy zjechać.

Co by się stało, gdybyście nie zdążyli?

Każda wyprawa jest opracowana w czasie i szczegółach, ale i tak o wszystkim decydują góry. Musisz być przygotowany na wchodzenie po lodowcu, po skale, w rakach, bez raków, w maskach tlenowych i bez nich. Trzeba zabrać odpowiednie zapasy jedzenia i wody. Jeśli dzieje się coś nieprzewidywalnego, to sprawy się komplikują. Kiedy wchodzisz na Mount Everest, to pijesz, męczysz się, odpoczywasz i znowu pijesz. Do wysokości 6400 metrów idziesz w normalnych butach, potem jest lód, to jest niemal dywan, potem znowu skała, a końcówka to znowu lód. Kiedy idzie się w rakach po skale, to słychać, jak się tłucze kręgosłup. Bolą plecy. Mount McKinley jest górą innego typu. Tam jest bez przerwy zimno. Nigdzie nie zmarzłem tak jak na Alasce. Dopadła mnie też tam choroba wysokogórska, na szczęście prawie w bazie, gdzie był lekarz i rangersi – na wysokości 4400 metrów. Miałem niewiarygodne szczęście.

Czym się objawia choroba wysokogórska?

Tracisz świadomość, nie wiesz gdzie jesteś. Leżysz, coś bełkoczesz. Mózg jest niedotleniony. Mieliśmy na jednej z wypraw przypadek dziewczyny, zresztą znakomitej i bardzo odpornej, która też miała ten problem. Wyszła z namiotu, była przekonana, że wszystko jest mokre, że wszędzie jest woda i ona zamarznie. Nie dała sobie pomóc. A do najbliższej cywilizacji daleko. Wychodzi z namiotu, pada, traci przytomność. Po akcji ratunkowej odzyskuje świadomość i trzeba ją sprowadzić na dół, bo to jest wysokość ponad 7 tys. metrów. Kiedy schodziła, musieliśmy przywiązać jej głowę do plecaka. To nie są przypadki incydentalne i mogą dotknąć każdego. I proszę sobie wyobrazić, że w takim stanie masz jakiś problem, z którym musisz sobie poradzić. Ja byłem całkiem zdrów, kiedy na McKinleyu partner zsunął mi się o cztery metry. Na szczęście miałem napiętą linę i sam zsunąłem się najwyżej o dwa. Przydało się szkolenie i wtedy dopiero zrozumiałem, jak to ważne, aby człowiek cały czas był otwarty na naukę. Wiedziałem, gdzie wbić czekan, jak się na nim położyć, ustawić nogi, co mają robić ręce. Ale strach był gigantyczny, bo tylko od ciebie zależy wtedy, czy się uratujesz. Kiedy na Mount Evereście widzisz zamarznięte zwłoki poprzedników, to dociera do ciebie, że jesteś na granicy śmierci.

Wyjeżdża pan na wyprawę, nie wiedząc czy wróci. Może pan tam spaść, zamarznąć, odmrozić sobie kończyny. Wydaje pan na to swoje pieniądze. I panu się to wszystko podoba?

W którymś momencie nie podchodzisz do tego w ten sposób. Patrzę na to jak biegacz. Przebiegniesz półmaraton, to myślisz o całym maratonie. Jak ci się uda, to marzysz o ultramaratonie. Budujesz firmę, zatrudniasz pierwszego, drugiego, piątego pracownika i najczęściej nie chcesz się na tym zatrzymać, bo są nowe wyzwania, nowe problemy, które można rozwiązać tylko wtedy, gdy będzie z tobą pracowało coraz więcej ludzi. Jest coś w człowieku, co go napędza. W pewnym momencie nie możesz się już zatrzymać. Mogę być zmęczony fizycznie i psychicznie, coś mi się nie powiodło, świat się wali. Wieczorem wchodzę w domu na bieżnię, biegam przez półtorej godziny i po takiej dawce świat znowu się rozjaśnia. Organizm produkuje dużo endorfin. Wiem, że dam sobie ze wszystkim radę. To naprawdę pomaga. To jest konieczny reset. Nie znam lepszego.

Czy w biegach masowych bierze pan jeszcze udział?

Oczywiście. W sierpniu zaliczyłem Gorce Ultra Trail, 80 kilometrów po górach.

Właściwie to już wszystko pan osiągnął.

Ooo, nie. Tylko najwyższe szczyty na wszystkich kontynentach. Jeszcze kilkanaście ośmiotysięczników zostało. Kusi mnie Annapurna, na której ginie dużo ludzi. Może K2, druga góra świata. Ale to kiedyś, w przyszłości. Mam dopiero 57 lat. Na razie kolejne Forum Ekonomiczne i Festiwal Biegowy w Krynicy.

Zygmunt Berdychowski jest twórcą Forum Ekonomicznego, odbywającego się od 27 lat w Krynicy, maratończykiem i himalaistą. Z wykształcenia jest prawnikiem.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Widzimy w pańskim gabinecie wiele medali, pucharów i innych nagród. Która z nich jest dla pana najcenniejsza?

Ten złoty dyplom na ścianie. Certyfikat wejścia na Mount Everest. Trzeba się wczytać, żeby wiedzieć, o co chodzi, i jest mniej efektowny niż niejeden puchar. Ale ciesząc się z każdej nagrody, tę cenię sobie szczególnie, bo mówi coś o moim życiu.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów