Jak to „wyłączy"? Przecież kolejki są faktem, podobnie jak to, że pacjenci umierają pod szpitalami. Media mają o tym milczeć?
System ochrony zdrowia można łatwo naprawić – wystarczy zwiększyć finansowanie służby zdrowia i przestać wykorzystywać nieszczęścia do ataków politycznych. Dziś mamy finansowanie na poziomie Rumunii i Bułgarii. I tak dzięki mnie jest więcej środków w ochronie zdrowia. Udało mi się wbrew stanowisku rządu i wicepremiera Grzegorza Kołodki przeprowadzić stopniowe podnoszenie składki zdrowotnej o 0,25 proc. co roku, aż do poziomu 9 proc. Dzięki temu dziś w systemie są 72 mld złotych rocznie, a gdy ja byłem ministrem, mieliśmy do dyspozycji zaledwie 22 mld zł. Wcześniej, w 2001 roku, udało się przeforsować, wbrew wicepremierowi Belce, wzrost składki z 7,5 proc. do 7,75 proc. Pomógł w tym Jarosław Kaczyński.
Jarosław Kaczyński panu pomógł?
Tak. Poprosiłem prezesa Kaczyńskiego, żeby PiS wystąpiło z postulatem podwyższenia składki do 7,75 proc. SLD nie miał ruchu, musiał to poprzeć. Bo jak by to wyglądało, gdyby prawica chciała lepiej dla ludzi, a lewicowy rząd by się temu sprzeciwiał? Od tamtego czasu uważam PiS za najbardziej prospołeczną partię w Polsce i bardziej lewicową w części społecznej niż SLD. A premier Kaczyński zawsze był otwarty na problemy ludzi. PiS bardzo też wspierał mój pomysł leków za złotówkę dla seniorów, który utrącili premier Kołodko z ministrem Hausnerem.
Leki za złotówkę były chyba w programie wyborczym SLD? Rząd wystąpił przeciwko własnemu programowi?
Tak. Trzeba było 15 lat, żebyśmy doszli do bezpłatnych leków dla rencistów i emerytów.
A jak udało się panu doprowadzić do dalszych podwyżek składki zdrowotnej?
Część SLD i część opozycji, wbrew stanowisku rządu, poparła ten pomysł w Sejmie. Wicepremier Kołodko chciał mnie zmusić, żebym przywrócił przedłożenie rządowe w Senacie. Ale taką decyzję musiałaby podjąć Rada Ministrów. Dwa razy z rzędu Kołodko atakował mnie na posiedzeniu rządu. Mówił, że każdy, kto twierdzi, iż jest za mało pieniędzy w ochronie zdrowia, działa przeciwko państwu. Na to ja odpowiadałem, że mówienie, iż w ochronie zdrowia jest za dużo pieniędzy, to działanie antypaństwowe, antyspołeczne i antyludzkie.
A co na to premier Miller?
Gdy napięcie sięgało zenitu, zdejmował ten punkt z porządku obrad rządu. W ten sposób temat dwukrotnie spadł, a w tym czasie Senat przyjął owe 9 proc. składki zdrowotnej. I tego wicepremier Kołodko nie mógł przeboleć. Poszedł do Millera ze swoją dymisją i powiedział, że albo on, albo Łapiński. Gdyby Miller nie miał wówczas afery Rywina na głowie, to sądzę, że powiedziałby Kołodce, aby nie zawracał mu głowy. Ale ponieważ sam był już doświadczony polityczną nagonką, to uległ.
Zbiegło się to ze strajkiem śląskich szpitali, który pan ugasił.
Koledzy z rządu, szczególnie Krzysztof Janik, usilnie namawiali mnie, żebym udał się na Śląsk. Nie bardzo chciałem, ale pojechałem i dogadałem się ze związkowcami, a po powrocie zostałem zdymisjonowany. Wyszło na to, że zostałem wyrzucony z rządu za podpisanie porozumienia z Solidarnością. Zresztą śląska Solidarność nawet mnie broniła. Kilka lat później Piotr Duda (szef Solidarności – red.) mówił nawet w mediach, że byłem wtedy jedynym ministrem, z którym dało się dojść do porozumienia.
A dlaczego Krzysztof Janik wysyłał pana do strajkujących na Śląsk? Chciał pana wsadzić na minę?
Byliśmy w ostrym konflikcie. Pamięta pani szorstką przyjaźń, czyli wojnę między premierem Millerem a prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim? W tej wojnie Janik był po stronie Kwaśniewskiego, a ja – Millera. Dlatego trzeba się mnie było pozbyć.
Janik był zazdrosny o pana znaczenie?
Nie. Cały czas toczyła się gra o interesy i wpływy. Przecież cała tzw. afera Rywina została zmontowana po to, żeby obalić Millera. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane. Po trzech tygodniach trwania tej afery Miller miał się podać do dymisji, a premierem miał zostać Marek Borowski. Tak było uzgodnione z prezydentem Kwaśniewskim. To przecież Borowski namówił Millera do powołania komisji śledczej w Sejmie. Pamiętam spotkanie, podczas którego argumentował, że trzeba się oczyścić z zarzutów i wszystko będzie dobrze. Jak się skończyło, to wiemy. Afera Rywina była początkiem końca lewicy.
Skąd pan wie, że to wszystko było zaplanowane i wymierzone w Millera?
Opowiadał mi o tym Jerzy Jaskiernia, który był szefem Klubu SLD. Rzecz w tym, że Miller nie podał się do dymisji. Pamiętam spotkanie po przyjeździe Millera z Brukseli. Zebrał się wtedy cały rząd, ale przyszli też goście z zewnątrz, między innymi Adam Michnik, który wyściskał Millera i demonstrował wielką przyjaźń do niego. A kilka dni później ukazał się pamiętny tekst, który był początkiem afery Rywina.
A pan co doradzał Millerowi?
Żeby robił swoje i nie podawał się do dymisji. Jednak już wtedy trwało polowanie na najbliższych ludzi Millera i wszystkich nas po kolei wycinano. Poza tym ta afera podcięła rządowi skrzydła. Trudno się dziwić, że Miller po tym ataku stracił energię i chęć do działania. Sprawy toczyły się siłą rozpędu. Tak naprawdę to był koniec rządu Leszka Millera.
Po odejściu z rządu został pan szefem mazowieckiego SLD.
To było elementem wzmocnienia Millera. Leszek poparł mnie w tamtych wyborach, a ja jako szef największej organizacji w SLD miałem wspierać jego. To był problem dla przeciwników Millera – Janika, Borowskiego i całej tej grupy – bo na najbliższym zjeździe SLD miałem zostać też wiceprzewodniczącym partii. A ponieważ byłem uważany za skutecznego polityka, postanowiono mnie utrącić. I wtedy wydarzyła się ta słynna sprawa z pobiciem fotoreportera „Newsweeka", do czego rzekomo nakłoniłem działaczy młodzieżówki.
To nie była rzekoma historia, tylko prawdziwa.
Gdzie tam. Nikt tego fotoreportera nawet nie dotknął. On się sam położył na aparacie fotograficznym, co zostało stwierdzone przez prokuraturę. Byli świadkowie, którzy to widzieli. Uszkodzona została podstawka warta 50 zł. A „Trybuna" napisała, że kazałem dwóm działaczom młodzieżówki pobiec za fotoreporterem i odebrać mu aparat. Później wyciągnąłem od Marka Barańskiego, naczelnego „Trybuny", że Krzysztof Janik przekonał go do zaatakowania mnie. Dalej był sąd partyjny. Szefowa sądu Elżbieta Piela-Mielczarek była związana z Markiem Borowskim i przeforsowała wykluczenie mnie z partii. Wszystko po to, żebym nie dotarł na kongres.
Ale pan jeszcze potem wspierał Millera.
Po tym, gdy mnie usunęli z klubu, prezydent namówił premiera do usunięcia PSL z rządu. Twierdził, że w to miejsce wejdzie SKL Artura Balazsa i wesprze Leszka. Jak dziś pamiętam poranek po upadku koalicji – jadę samochodem i słucham, jak Balazs w radiu mówi, że teraz najlepszym rozwiązaniem byłoby powołanie rządu fachowców pod patronatem prezydenta Kwaśniewskiego. Czyli znowu chodziło o utrącenie Millera. Ale wtedy udało się zebrać grupę posłów niezrzeszonych i zmontować Federacyjny Klub Parlamentarny, który dawał rządowi Millera większość w Sejmie. Ostatnią szansą na jego obalenie był rozłam w SLD. I Borowski wyprowadził blisko 40 posłów z Sojuszu, dobijając tę partię.
I to wszystko stało się za wiedzą i zgodą Kwaśniewskiego?
Było wynikiem ambicji Kwaśniewskiego, który chciał nas wprowadzać do Unii, podpisać traktat akcesyjny itd.
W 2004 roku, już po pana odejściu z rządu, Trybunał Konstytucyjny uznał przepisy o Narodowym Funduszu Zdrowia za niekonstytucyjne. Jaki błąd popełniliście?
Żadnego. To był werdykt polityczny, a nie merytoryczny. Trybunał po raz pierwszy wyszedł poza zakres skargi. Sędziowie zakwestionowali art. 38 na podstawie którego został powołany NFZ, a skarga Platformy Obywatelskiej, bo to ona zakwestionowała moją reformę, w ogóle się do tego nie odnosiła. Moim zdaniem w tej ustawie nie można było się do niczego przyczepić. Ale Trybunał był zdominowany przez sędziów z innego układu politycznego i orzekł jak orzekł. Tylko sędzia Marek Mazurkiewicz, który był z lewicy, jako jedyny złożył zdanie odrębne. Polityczność Trybunału już wtedy dawała o sobie znać.
Ale była to sprawa łatwa do naprawienia, skoro NFZ nadal działał?
Oczywiście. Zmieniliśmy art. 38 i po kłopotach. Ale media grzmiały: „likwidacja kasy chorych niezgodna z prawem", „niekonstytucyjna reforma", „do kosza". A ja uważam, że to był mój wielki sukces, bo kasy chorych, które podlegały samorządom wojewódzkim, zdjęły z państwa, z polityków, odpowiedzialność za opiekę zdrowotną w Polsce. Od początku chodziło o to, żeby politycy mieli spokój, z tym śmierdzącym jajkiem, jakim zawsze była służba zdrowia. A ja, powołując Narodowy Fundusz Zdrowia, podrzuciłem je znowu politykom. Przywróciłem odpowiedzialność państwa za system opieki zdrowotnej i jestem z tego dumny.
Czy gdy pan patrzy na swoją krótką i burzliwą karierę polityczną uważa pan, że warto było angażować się w politykę?
To był mój błąd. Jako szef wielkiego szpitala ratowałem dziesiątki tysięcy ludzi. Sądziłem, że jako minister mogę uratować setki tysięcy ludzi. Naruszyłem zbyt wiele interesów i to mnie zgubiło.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Mariusz Łapiński – lekarz kardiolog związany z warszawską Akademią Medyczną; przed wejściem do rządu szef szpitala klinicznego AM; dziś jest konsultantem medycznym w jednym ze stołecznych szpitali i nauczycielem akademickim na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, zajmuje się też innowacyjnymi technologiami medycznymi na WAT
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95