Polak-Pałkiewicz o ŚDM: Biedny chrześcijanin patrzy na ojca Knabita

Łączenie drogi krzyżowej z baletem i popisami akrobacji, a mszy świętej z zabawą i tańcem, to tragiczny przykład pomylenia pojęć i lekceważenia kultu.

Aktualizacja: 21.08.2016 10:08 Publikacja: 18.08.2016 10:51

Ojciec Leon Knabit po krakowsku: boki zrywać

Ojciec Leon Knabit po krakowsku: boki zrywać

Foto: materiały prasowe

Czy papież Franciszek wiedział, że przyjeżdżając do Polski na ŚDM gościł będzie w kraju, w którym w każdej polskiej kolędzie zawarte jest kompendium wiary katolickiej? Niegdyś wystarczał tu ludziom cienki katechizm, pohukiwania proboszcza w każdą niedzielę oraz codzienne Ojcze Nasz. Znali wiarę, wiedzieli czego się trzymać.

Czytaj więcej:

Bóg jest Stwórcą człowieka, Jego Syn umarł, by zadośćuczynić za grzech pierwszych rodziców, i by człowiek nie cierpiał w piekle przez całą wieczność. Dzięki sakramentom, dzięki łasce Bożej, której jedynym pośrednikiem jest Kościół, gdzie ponawiana jest ofiara Chrystusa, człowiek może zostać zbawiony.

Dziś papież jedzie w świat, spotyka się z milionami ludzi i nie przedstawia kompendium wiary. Taki znak czasów. W przekazie niektórych ludzi Kościoła pojawiają się rzeczy niejasne, mgliste i dwuznaczne, a nawet sprzeczne. Trudno, żeby było inaczej, skoro głównym tematem stał się człowiek, który sam dla siebie stanowi zagadkę.

Wszyscy bogowie pogan to demony (Ps, 95)

Nigdy chyba nie ujawniła się wyraźniej zmiana, jaka nastąpiła w nauczaniu wielu ludzi Kościoła po roku 1965 na temat tego, kim jest Bóg i kim człowiek wobec Boga, niż w Polsce, w dniach między 26 a 31 sierpnia tego roku.

Pytanie, które się nasuwa przy tej okazji brzmi: dlaczego usłyszeliśmy od Franciszka tak wiele słów pociechy skierowanych do młodych – ale także i starszych – uzasadnionej psychologicznie, socjologicznie, a nawet z odwołaniem się do zasad savoir vivre'u. Tak jakby same prawdy wiary dziś już nie wystarczały, jakby czegoś im brakowało. Gdy zaś Ojciec Święty zachęcając do miłosierdzia wobec imigrantów nie wspominał, że miłosierdzie Boga ma swoje granice, że grzech może człowieka od Niego odłączyć bezpowrotnie.

Ofiara Zbawiciela na krzyżu, Jego krew, ciernie wbijane w Jego głowę, gwoździe, którymi przybito Go do krzyża, włócznia, którą rozdarto serce, to nie są jakieś makabryczne symbole. Gdy przestają być traktowane przez katolików poważnie, nie jako „kulturowy mit", fragment opowieści, której wiarygodność trudno jest ustalić, zaczyna mówić sam Bóg.

Świadczą o tym przemilczane dziś i zapomniane cuda eucharystyczne. W Polsce w ciągu zaledwie kilku ostatnich lat wydarzyły się dwa: w Sokółce, w Legnicy. Przebadane i uznane przez Kościół. Nie wspomina się o nich jednak przy okazjach tak wyjątkowych jak rocznica chrztu Polski czy przyjazd do kraju Namiestnika Chrystusa, jakby były czymś zwyczajnym, codziennym albo też zupełnie marginalnym. Udowadniają one, że oprócz wymiaru materialnego ludzkiego życia istnieje rzeczywistość nadprzyrodzona, z którą człowiek musi się liczyć. Wielu ludzi Kościoła unika jednak dziś odnoszenia się do niej i objaśniania jej.

Misjonarze wszystkich wieków walczyli o tę więź człowieka z nadprzyrodzonością, z osobowym Bogiem; misje nie były humanitarnymi eskapadami, w których chodziło o leki, odzienie, pokarm i szkoły. To wszystko towarzyszyło im siłą rzeczy, ale istotą było głoszenie prawdy. Dziś wokół celów humanitarnych toczy się cała niemal aktywność pracujących na misjach duchownych, którzy przyjęli modernistyczną teologię ukształtowaną przez Teilharda de Chardin i Karla Rahnera. Jak mogło do tego dość?

Myśleć kategoriami celu

Niejednoznaczność, propaganda i myślenie życzeniowe (powiedz nam to, co chcemy usłyszeć – lonquimini nobis placenta) stały się w kwestiach ekumenicznych bardziej oczywiste niż w jakiejkolwiek innej działalności Kościoła" – pisał teolog Romano Amerio. Ekumenizm stał się jednym z podstawowych wyznaczników celów Kościoła po roku 1965. Chęć „nieurażania" protestantów podczas wykładu wiary zaowocowała rozpowszechnioną od najwyższych katedr po najmniejszą parafię nowomową.

W nowym języku Kościoła treści, które przypominają, że jesteśmy jako ludzie śmiertelni, że sąd i kara wieczna nie są metaforą, że miłość Boga do człowieka jest rzeczywista i ma swoją cenę: śmierć Jego Syna, zapłata za grzech, zostały zmarginalizowane na korzyść nauczania społecznego. Naukę prawd wiary zastępuje coraz częściej poezja i impresja religijna nastawiona na wywoływanie „pozytywnych emocji". Tego, co aktualnie duszpasterzom – traktowanym coraz częściej nie jak kapłani, a animatorzy religijni – „w duszy gra".

Gdy papież mówi, że powinniśmy „działać w małości i w bliskości towarzyszyć, z prostym i otwartym sercem (...) wypełniając dzieła miłosierdzia.(...) troszczyć się konkretnie o rany Jezusa w naszych potrzebujących braciach i siostrach, zarówno bliskich jak i dalekich, chorego i migranta, ponieważ służąc cierpiącym oddajemy cześć ciału Chrystusa" (Jasna Góra), to rozumiemy, że zdaniem Franciszka świadczenie różnorakiej pomocy humanitarnej jest najwznioślejszym zadaniem chrześcijanina.

Jak ujęła to moja znajoma, matka trójki dzieci w wieku „młodzieżowym", wsłuchująca się w papieskie homilie, człowiek nie potrzebuje już miłosierdzia Boga, on sam jest w stanie ofiarowywać je potrzebującym. Może dlatego, że najistotniejsze są ludzkie potrzeby, głównie fizyczne i psychologiczne, rytmy taneczne nie są już traktowane jako coś niestosownego w polskich kościołach? Chodzi o zabawienie ludzi, a nie oddanie czci Bogu.

Dobrą ilustracją zaadaptowania przez Kościół kulturowych środków, które nie są przecież w stanie zastąpić tradycyjnej katechezy, była droga krzyżowa w czasie ŚDM, pełna popisów akrobatycznych i baletowych, przeplatana reklamami dzieł charytatywnych. Oraz portret ojca Leona Knabita w habicie i narzuconych nań fantazyjnie czerwonych koralach, ozdabiający ulice Krakowa podczas tych dni. Trudno z tego „dowcipnego" portretu odgadnąć tożsamość płciową, nie tylko stan duchowny znanego z telewizji zakonnika.

Przyjęcie zasad ekumenizmu w wydaniu posoborowym narzuciło nie tylko pomieszanie materii, które widać w sytuacjach, kiedy niektórzy zakonnicy uważają, że można publicznie kpić z habitu, znaku przynależności do Boga, ale spowodowało uwikłanie się w sprzeczności, z których wybrnąć można jedynie, rozmywając prawdę i samą istotę chrześcijańskiego kultu. Niesie to konsekwencje w dyscyplinie kościelnej, w nauczaniu moralnym (vide adhortacja Amoris laetitia), ale przede wszystkim przejawia się w zmianie stosunku do innych wierzeń.

Jedność różnych wyznań ma być w tej koncepcji osiągnięta nie dzięki nawróceniu ich wyznawców, lecz dzięki „pogłębionemu uświadomieniu sobie wewnętrznej wartości religii niechrześcijańskich tak, aby ostatecznie wszyscy ludzie zjednoczyli się na bazie głębszej prawdy tkwiącej we wszystkich przekonaniach religijnych"(Romano Amerio).

W kręgach modernistycznych przyjęto po prostu, że różnorodność jest wartością samą w sobie, „drobne różnice" między prawdą a fałszem nie mogą być przeszkodą w zjednoczeniu, nie niosą sprzeczności! Katolicyzm tak naprawdę nie ma do zaoferowania niczego szczególnego, żadnej specyficznej doktryny, którą warto zachować w jej integralności, lecz powinien skoncentrować się na pomaganiu „w coraz lepszym zrozumieniu wartości, które pośrednio obecne są we wszystkich doświadczeniach religijnych". Niech więc muzułmanin, zamiast się nawracać, stanie się „lepszym muzułmaninem", buddysta „lepszym buddystą" itd.

Zagadka kazań Franciszka

Słuchając nauk Ojca Świętego głoszonych w Polsce miało się wrażenie, że Franciszek – posiadając z pewnością jak najlepsze intencje, jako szczery i prostolinijny człowiek – nie porusza zasadniczego tematu, ale go kunsztownie omija. Przypomina to sytuację, kiedy nauczyciel, którego zadaniem jest wyłożyć prawo grawitacji, mówi jedynie o patyku, którym pokazuje na tablicy wzory. Zamiast je wyjaśniać, odciąga uwagę uczniów od istoty zagadnienia.

Czy to „wina" Franciszka? Na pewno nie. Winowajcą jest mentalność, która rozpowszechniła się od lat kilkudziesięciu wśród teologów i duszpasterzy (zwłaszcza na kontynencie południowo-amerykańskim, gdzie teologia wyzwolenia, będąca mieszanką marksizmu z wątkami chrześcijańskimi, nie doczekała się rozprawy ze strony hierarchii Kościoła; wysiłki, jakie podejmował w tej sprawie Jan Paweł II napotkały opór duchowieństwa) oraz członków najbardziej postępowych zgromadzeń zakonnych.

Stąd wziął się styl duszpasterski, w którym dominuje tendencja, by nie razić jednoznacznością nauczania katolickiego innowierców, bo celem właściwym nie jest nawracanie, lecz zjednoczenie ludzkości. Ideę tę będącą konstruktem spekulacji umysłowych nazwano „cywilizacją miłości". Nikt nie zauważył, że ukazuje ona cel utopijny.

Od zawsze Kościół nauczał, że „teologicznie cnota wiary polega na przyjęciu objawionej Prawdy z uwagi na autorytet Boga. Jeśli ktoś zaprzeczy tylko jednej z tych prawd [wiary katolickiej], podważa tym samym autorytet samego Boga – i w ten sposób traci wiarę. Pozostaje mu jedynie przekonanie o prawdziwości mniejszej czy większej liczby artykułów wiary; przekonanie to jednakże nie jest wiarą, lecz jedynie własną opinią, osobistym rozumowaniem..." – zauważył jeden z misjonarzy. Dziś mniemanie, że różnice w wierzeniach są czymś drugorzędnym, najistotniejsza jest „miłość" staje się coraz powszechniejszym poglądem, także wśród katolików.

Kiedy słucha się papieża umysł człowieka stara się chłonąć przede wszystkim to, co jest jeszcze niezupełnie przez tą nową mentalność zagłuszone, tak jak pole, które porosło chwastami, ale pozostały gdzieniegdzie kępki zboża. „Dla Kościoła największą przeszkodą w przedsięwzięciach ekumenicznych są pozostałości jego własnego tradycyjnego nauczania" – podkreśla Romano Amerio. „To te pozostałości powstrzymały Kościół przed wstąpieniem do Światowej Rady Kościołów, opartej na równości wszystkich wyznań. Ten pozostały rdzeń kłóci się z duchem soboru, dla którego jedność religijna jest kluczowym priorytetem. Dzieje się tak, jakby wymaganie jedności stało się samo w sobie rodzajem doktryny".

Prawda musiała zostać „zmieniona" dla zaspokojenia wymagań niekatolików! „Dla uniknięcia nieprzyjemnych prawd, rzadko porusza się istotę problemu, za to, po każdym spotkaniu ekumenicznych komitetów wyrażą ogromną ilość optymistycznych i triumfalnych opinii".

Podobnie było w trakcie wizyty Franciszka w Polsce. Papież jednak, wypowiadając wiele starannie zbudowanych zdań o miłosierdziu, ukazywał jego sens jako dobre czyny człowieka świadczone potrzebującym. Jego rozważania sytuowały przyczyny smutku i bierności młodego pokolenia w uzależnieniu od konsumizmu, używek i płytkiej rozrywki.

Stan zniewolenia własną zmysłowością i nadużywaniem dóbr cywilizacyjnych rozleniwia i usypia człowieka – brzmiała diagnoza Franciszka. Jednak wskazując środki potrzebne, by uleczyć apatię i przygnębienie, ukazywał Boga jako kogoś, kto towarzyszy człowiekowi w jego ziemskiej wędrówce i chce, by człowiek był szczęśliwy tu, na ziemi. Zupełnie nie na tym jednak polega nadzieja chrześcijańska. Co bowiem dalej, co potem? Gdy przyjdzie śmierć i trzeba będzie zdać rachunek z każdego czynu, myśli, nawet najbardziej ukrytej intencji własnego serca?

„Obecnie świat robi wszystko, żeby zmienić ową oś, wokół której musi się obracać. I jest oczywiste dla katolików, a także dla tych, którzy nimi nie są, że krzyż nie jest już tą osią. Paweł VI ujął to bardzo trafnie: jest nią człowiek (...).

Dziś świat obraca się wokół tej – zdaniem Pawła VI – ostatecznie wyznaczonej osi: godności człowieka, jego sumienia i wolności. Sensem istnienia nowoczesnego człowieka jest on sam. Człowiek jest królem wszechświata. Strącił z tronu Chrystusa. Człowiek tak bardzo wysławia swoje autonomiczne, niezależne sumienie, że podważa nawet samą podstawę rodziny i małżeństwa" – to słowa bp. Bernarda Fellaya, przełożonego generalnego Bractwa św. Piusa X (stowarzyszenia tradycjonalistycznego, uznającego papieża za głowę Kościoła katolickiego i będącego częścią tego Kościoła, co potwierdzili zarówno Benedykt, jak i Franciszek).

Sprzeciw wobec tego projektu prowadzącego nieuchronnie do dezintegracji nie tylko Kościoła, ale i państwa, jest coraz wyraźniej obecny wśród duchowieństwa na całym świecie. I nie jest to bynajmniej zapowiedź popadnięcia w sedewakantyzm. Jak przypomniał kardynał Robert Sarah, przewodniczący Kongregacji Kultu Bożego: „Człowiek nie jest w pełni człowiekiem, dopóki nie upadnie na kolanach przed Bogiem, by Go adorować, by kontemplować Jego olśniewającą świętość i dopóki nie pozwoli się przekształcić na Jego wzór i podobieństwo".

W katechezach głoszonych podczas masowych uroczystości w rodzaju ŚDM Bóg jest tym, który nieustannie „przytula" człowieka, uwikłanego w zmysły i materializm, nic w zasadzie od niego nie wymagając. Towarzyszy mu z bezgraniczną cierpliwością, współczuje mu, bo jest miłosierny. Nie chce nawet, by oddawać Mu hołd, nie wymaga zdecydowanego odwrócenia się od zła, porzucenia fałszywych bóstw, także bożków nieustannego postępu i powszechnego szczęścia zjednoczonej, w imię ideałów humanistycznych, ludzkości. Nie oczekuje poważnego traktowania. Dlatego cuda eucharystyczne można przemilczeć.

Nic o „przytulaniu", „pochylaniu się", „miłosierdziu" Boga, który obojętnie patrzy na grzech człowieka, na nieprawdę, fałszywą wiarę, milczenie o rzeczach ostatecznych, w imię błędnie pojmowanego ekumenizmu, nie istniało w katechezie głoszonej przez wszystkich papieży, aż do czasu ostatniego Soboru. Nie istniało nic przypominającego dzisiejsze apele do „mocarstw światowych", by zapewniły pokój na Bliskim Wschodzie, czy wezwania do „społeczności międzynarodowych" o „czystość ziemi", nic też, co zalecałoby „dialog" jako panaceum na brak pokoju.

Kościół głosił, że brak pokoju to brak Boga, ignorowanie prawdy o Nim, udawanie, że można być szczęśliwym w całkowitej niezależności od Stwórcy, nieznajomość prawd wiary. Strategia celów Kościoła wynikająca z przyjęcia jako priorytetowego celu humanizmu i ekumenizmu – czyli filozofii „miłości" nade wszystko – jest sytuacją nową i dla wielu katolików niezrozumiałą.

Mylenie religii z kulturą

Te dni były niezwykłym świętem młodości i wiary" – powiedział jeden z biskupów po zakończeniu ŚDM. Co to jest „święto młodości"? – trzeba jednak zapytać. Do jakiego porządku je zakwalifikować? Religii? Kultury? Czy używając tego typu figur retorycznych, nie sugeruje się wprost antropocentryzmu współczesnego katolicyzmu?

Zewnętrzna forma duszpasterstwa młodzieży, jaką zaprezentowano podczas ŚDM, która próbuje naśladować popkulturę, jest zdecydowanie w guście protestantów, dla których forma modlitwy jest w zasadzie obojętna. Nie jest i nie była jednak nigdy obojętna dla katolika. Lex orandi, lex credendi.

Jeżeli ktoś uważa, że można łączyć drogę krzyżową z baletem i popisami akrobacji, a mszę św. z zabawą i tańcem, to dla każdego, kto rozumie, co jest tu istotą, jest to wręcz tragiczny przykład pomylenia pojęć i lekceważenia kultu. Bo istotą mszy nie jest ani „uczta", ani „pamiątka Zmartwychwstania", ani „celebracja wspólnoty", jak chcieliby modernistyczni teologowie, lecz właśnie bezkrwawa ofiara Jezusa Chrystusa, jaką składa On Bogu Ojcu.

Wielu ludzi zdaje się o tym zapominać. W ten sposób „wymywane" są ze świadomości dogmatyczne treści wiary, kruszy się fundament. Wiara zamienia się stopniowo w „uczucie", „przeżycie liturgiczne", „kulturę", „cywilizację" (oczywiście, proces ten jest rozłożony na wiele etapów, ale jego skutki oglądamy właśnie na własne oczy).

Wezwania do aktywizmu nie zagłuszą tej prawdy. Mylenie religii z euforią wywołane silnymi zbiorowymi emocjami, świecką zabawą z jej atrybutami, nie jest przypadkowe, nie wynika też z zaniedbań, jest konsekwencją projektu pozbawienie świata jego osi – krzyża Chrystusa.

Zgodnie z logiką przyjętych zasad ekumenizmu pokój na świecie „nie jest już postrzegany w oparciu o pojęcie jednej religii, lecz jednej cywilizacji, lub, jak kto woli, jednej naturalnej religii doświadczenia życiowego i immanencji", podkreśla Romano Amerio. W taką właśnie koncepcję zostali „wpisani" po śmierci Piusa XII wszyscy kolejni papieże.

Szczypta optymizmu

Na szczęście ekumenizm nie jest dogmatem, a ustalenia ostatniego soboru superdogmatem. Przypomniał to ostatnio abp Guido Pozzo, sekretarz Komisji Ecclesia Dei, zapowiadając możliwość włączenia wspomnianego powyżej Bractwa św. Piusa X w struktury kanoniczne Kościoła. Duchowni bractwa nigdy nie koncentrowali się na „doświadczeniu wiary", „radości bycia z drugim człowiekiem" i „zarażaniu entuzjazmem" innych, mniej radosnych katolików.

„Jeszcze mgliście, ale już także przeciętny, szary człowiek wyczuwa, że nie ma ze strony nowoczesności takiej obietnicy, która by nie została zdradzona" – pisał watykanista Vittorio Messori. „Na Wschodzie, podobnie jak na Zachodzie, umierają wszystkie bogi nowoczesności, które usiłowały zastąpić Boga, owe bóstwa nieustannego postępu, coraz powszechniejszego dobrobytu, nastania na ziemi królestwa wolności, sprawiedliwości, absolutnego pokoju. Dogorywają wszelkie inne fetysze, ulepione z gliny charakterystycznej dla kultury »nowoczesności«: odrzucenie grzechu i w konsekwencji — mit człowieka »dobrego z natury«, zepsutego jedynie przez źle zorganizowane społeczeństwo, dobroczynna wszechpotęga nauki i ekonomii, kierowanych przez »światłą« politykę...".

Widać aż nadto wyraźnie, że powrót do prawd niezmiennych, które niesie wiara katolicka, nauka Kościoła zawarta w dogmatach, jest koniecznością. Messori, pisząc o remedium na choroby współczesności, dodawał, że to, na co czekają rzesze, rozczarowane gorzkimi owocami niespełnionych obietnic świeckich proroków, jest Powrotem. Powrotem do tego co stare, a nawet najstarsze. Przede wszystkim do Ewangelii.

„Istnieje przepis" – dodawał włoski pisarz, cytując przyjaciela, historyka – „na to, jak być nowoczesnym, wręcz awangardowym, w Kościele, ale też poza nim. Wystarczy mocno trzymać się Tradycji, tej prawdziwej, nie porzucać towarzystwa starożytnych, czekać... Wcześniej czy później historia to ponownie odkryje, a ty, dzień wcześniej uważany za żywy anachronizm i reakcjonistę, zostaniesz okrzyknięty prorokiem, który umiał daleko sięgnąć spojrzeniem".

W sytuacji gdy prezentowany jest nam festiwal zniewieściałości, gdy Głowę Kościoła wita się sentymentalnym tangiem, a żegna przebojem zespołu „Queen", trzeba umieć docenić także klasyczny wymiar polityki naszych rządzących. Ich dyplomatyczne gesty w czasie ŚDM dalekie były od efekciarstwa. Mogły działać trzeźwiąco wobec niektórych poczynań rodaków.

Tak się pokazuje, że jest się człowiekiem wiary. Bo niezmieniona wiara katolicka – a w Polsce na szczęście zawsze istniały ogniska oporu, dobre parafie, rozmodlone siostry zakonne, przestrzegające reguły klasztory – niesie, tak przy okazji, wysoką kulturę, dyscyplinę moralną, odwagę cywilną, siłę przekonań, jednoznaczność, a także roztropność. Zdolność do czuwania nad tymi, którzy są nam powierzeni. Takt i kurtuazję wobec Głowy Kościoła. Odpowiedzialne wypełnianie obowiązków stanu.

A najbardziej obiecującym wydarzeniem ŚDM był niewątpliwie fakt obdarowania papieża Franciszka przez Andrzeja Dudę tomem „Quo vadis" Henryka Sienkiewicza.

Autorka jest niezależną publicystką. Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Opublikowała także książki: „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy" i „Powrót pańskiej Polski"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czy papież Franciszek wiedział, że przyjeżdżając do Polski na ŚDM gościł będzie w kraju, w którym w każdej polskiej kolędzie zawarte jest kompendium wiary katolickiej? Niegdyś wystarczał tu ludziom cienki katechizm, pohukiwania proboszcza w każdą niedzielę oraz codzienne Ojcze Nasz. Znali wiarę, wiedzieli czego się trzymać.

Czytaj więcej:

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami