Bo to truizm, że im szybciej żyjemy, tym mniej zastanawiamy się nad tym, po co to wszystko...
Film „Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia" cofa nas o ponad 50 lat i to w wielu wymiarach. Raz, że opowiada o prawdziwych wydarzeniach z 17 sierpnia 1962 r.: walce fińskiego pięściarza Olliego Mäkiego o mistrzostwo świata w wadze piórkowej z Amerykaninem Daveyem Moore'em; dwa, że nakręcony na 16-milimetrowej czarno-białej taśmie z epoki, przenosi nas do kina tzw. Nowej Fali lat 60. Idę o zakład, że nikomu, kto nie został wcześniej uprzedzony, iż film powstał w XXI w., nawet nie przyszłoby do głowy, że może nie być to dzieło naprawdę nakręcone przed laty.
Historia Mäkiego z pozoru wydaje się banalna. Pięściarz z prowincjonalnej Kokkoli przygotowuje się w Helsinkach do walki, którą żyje cała Finlandia. W przygotowaniach niezmiernie przeszkadza mu to, że właśnie się zakochał. Kuosmanen potrafił jednak z tego patosu stworzyć wspaniałą i nieoczywistą opowieść o presji sukcesu, puszczając oko do widza, że to, co w 1962 r. dotykało nielicznych, dziś jest problemem uniwersalnym.
Najbardziej zaskoczył mnie klimat filmu. Obawiałem się do granic artystycznego kina, na siłę utrzymanego w konwencji Nowej Fali, bez powodu nakręconego archaicznym sprzętem – ot tak, dla szpanu. Ale konwencji debiutu Kuosmanena, znanego dotychczas jedynie z dzieł krótkometrażowych, naprawdę trudno cokolwiek zarzucić. Film porusza, daje do myślenia, wprowadza w świetny nastrój wysmakowanym, nienachalnym poczuciem humoru. Jest poważny i luźny zarazem. Dobrze, że reprezentuje kino fińskie na polskich ekranach.
„Olli Mäki. Najszczęśliwszy dzień jego życia", reż. Juho Kuosmanen