W Polsce?! Nie czytali pani z „Wyborczej", która na dniach młodzieży w Krakowie przeciwstawiała smętnych Polaków radosnym cudzoziemcom.
(śmiech) Co za bzdura! Moi znajomi mieli dokładnie inne wrażenia. Polska to zero agresji, radosny flow, życzliwość.
Bo pan tak ich zmanipulował.
Absolutnie! Postanowiłem niczego nie komentować, tylko proste odpowiedzi na pytania. A ich dziwiły drobne rzeczy, na przykład w Holandii nie ma w pociągu napisów alfabetem Braille'a. Albo taki widok: na warszawskiej Woli przy budynku stoi sobie przytwierdzona pompka rowerowa i kable ze wszystkimi narzędziami, których potrzebujesz! Nikt nie zniszczył, nie ukradł, stoi. W Amsterdamie, gdzie wszyscy jeżdżą na rowerach i są z tego dumni, czegoś takiego nie ma, a w robotniczej dzielnicy Warszawy proszę bardzo.
Możemy sobie opowiadać anegdoty, ale co ci pańscy holenderscy artyści wywieźli z Polski?
Silne przeświadczenie, że dla Polaków najważniejsza jest wolność, że to istota naszej tożsamości. Sam nigdy sobie tego nie uświadamiałem, dopiero oni to tak nazwali. Nawet powstanie o tym świadczy, bo zrozumieli, że dla Polaków te kilka tygodni wolności po pięciu latach okupacji warte było najwyższej nawet ceny. Bo można zginąć, byleby wolnym.
Kraj ludzi wolnych – tak chciałby pan promować Polskę?
Spytałem o to holenderskich artystów, ale i ludzi związanych z reklamą, jak pokazaliby Polskę w Amsterdamie. Długo myśleli, aż wreszcie jeden powiedział: „Polska to nowa Francja". A trzeba wiedzieć, że dla Holendrów Francja to ulubione miejsce spędzania wakacji, połączenie świetnego jedzenia i picia ze sztuką i zabytkami. Najpierw Paryż i muzeum, a potem Awinion i Prowansja.
Sieradz w roli nowego Awinionu z pewnością się sprawdzi.
Sieradz jak Sieradz, ale Toruń? Mojemu Holendrowi po dwóch tygodniach pobytu tutaj Polska przestała się kojarzyć z szarą, smutną krainą wojny, a zaczęła z Francją. To miara sukcesu.
I wszystko im się podobało, zupełnie jak we Francji?
No nie, narzekali na nasz bałagan architektoniczny, choć to byliby jeszcze w stanie zaakceptować, a przede wszystkim na zalew reklam przydrożnych. To jest coś, czego w Europie naprawdę nie ma.
To hasło: „Polska jako nowa Francja" pozycjonuje nas bardzo wysoko – jako państwo z bogatą kulturą, sztuką.
Bo tylko pokazanie tym ludziom naszej kultury może zmienić obraz Polski jako kraju najtańszych, niewykształconych robotników! Polacy powinni z dumą prezentować i kulturę, i historię.
Tak, bo świat nic, tylko na to czeka...
Taki przykład, akurat na dniach: Holendrzy dopytywali gorączkowo, czemu Polska nie opowiada o Piłsudskim i cudzie nad Wisłą. Oni coś tam słyszeli w szkole, ale dopiero tutaj zdali sobie sprawę z tego, co to było, jakie to miało znaczenie dla Europy. Notabene to im pokazało, że w sprawie Rosji Europa powinna słuchać Polski, bo my się na tym znamy.
Dobrze, opowiemy światu o historii, ale co w naszej kulturze może ich zaciekawić?
Europa potrzebuje sztuki uduchowionej, niekoniecznie religijnej, ale egzystencjalnej.
Przeciętny Holender czy Belg potrzebuje sztuki egzystencjalnej? Odważna teza.
Myślę, że po tych seriach zamachów może już jej potrzebować, a nasza kultura jest tą duchowością przepojona. To jest jej siła, której czasem nie dostrzegamy, a oni ją widzą i jej łakną.
Skoro już wiemy „co?", to jeszcze pozostaje bagatela: „jak?".
Umówmy się przy tym, że nie mamy worka pieniędzy, prawda?
To miało być następne pytanie: „za co?".
To może zacznę od tego. Wie pan, że promocją Polski za granicą zajmuje się kilkanaście instytucji? Wiele z nich jest tak biednych, że stać je wyłącznie na utrzymanie biur i pensje, nic więcej.
Wyczuwam sarkazm.
Pytał pan, skąd wziąć pieniądze. Właśnie stamtąd, łącząc instytucje, które mają promować Polskę, a często zajmują się tym samym albo wręcz przeciwnie – jedna nie wie, co robi druga, nikt tego nie koordynuje.
Powiedzmy, że pan zaoszczędził. Na co pan te pieniądze wyda?
Tak jak mówiłem, my, Polacy, jesteśmy świetni w akcjach. Praca organiczna, taka długotrwała, mozolna nieco nas nuży, zróbmy więc ten „Najazd na Amsterdam", czyli zmasowaną, gigantyczną kampanię promocyjną, ale skróconą do weekendu, może przedłużonego. Czyli nie miesiąc kultury polskiej, który gdzieś ginie w dusznych salkach, ale prawdziwy nalot dywanowy. Potem może pan zapraszać teatry, artystów, ale najpierw musimy zaistnieć w masowej świadomości.
I czym by ich pan chciał podbić?
Absolutnie wszystkim, od kultury najwyższej i awangardowej sztuki po jedzenie uliczne. Teatr? Tak, ale z jednej strony Teatr Stary, z drugiej Rozmaitości, a z trzeciej teatr uliczny. To samo z muzyką: Treliński z operą, recital Blechacza, ale i muzyka ludowa czy pop. Słowem, gdzie nie spojrzysz, tam Polak z kulturą. Wszystko skondensowane od czwartku do niedzieli, tak, żeby nie dało się tego nie zauważyć, żeby się o to potykali. Do tego mam pomysły szczegółowe – na przykład Holendrzy mają hopla na punkcie designu. Więc robisz kampanię billboardową, pokazując jakieś najładniejsze przedmioty, a potem w drugim kroku, że to design z Polski. Dlaczego tak? Bo im wzornictwo nie kojarzy się z Polską, więc zadziałałby element zaskoczenia, ten sam, który działa, gdy lądują w Polsce.
Wszystko brzmi łatwo i tanio, gdy się to szkicuje na papierze.
To naprawdę nie musi kosztować fortuny, a odniosłoby lepszy efekt niż „Rok Polski w Holandii", bo w zasadzie zainteresowanie mediów mielibyśmy za darmo – trudno byłoby przecież tego nie zauważyć. Przećwiczyłem to, robiąc w Warszawie „O, Holender", gdzie też nie mieliśmy pieniędzy na promocję, ale wykorzystywaliśmy w mediach każdą okazję.
Pan mówi „zróbmy najazd", ale ciągle są gdzieś Dni Kultury Polskiej czy przeglądy filmowe. Co za różnica: tydzień czy weekend?
Ciągle są jakieś akcje i jakie są efekty? Pieniądze wydano, a o imprezach nikt nie słyszał. Nie mówię już o tym, że klucz, z jakiego wybiera się artystów, których się promuje, jest absurdalny.
Polityczny?
No, żeby on chociaż był polityczny, to przynajmniej byłoby wiadomo, o co chodzi! On jest jakiś towarzysko-kastowy, trudno w nim znaleźć jakąkolwiek myśl, a już na pewno ciągłość.
Padła już w tej rozmowie nazwa „O, Holender", czyli pański pomysł sprzed dobrych kilku lat na promowanie Holandii w Polsce.
To była próba przeniesienia do Polski jedynego aktywnego holenderskiego święta narodowego, czyli urodzin królowej, obecnie urodzin króla.
Co to znaczy święto aktywne?
W tym dniu każdy stara się pokazać co potrafi i co ma. Jeśli potrafi grać na jakimś instrumencie, to koncertuje, jeśli bawi się w teatr, to występuje, jeśli jest sportowcem, to pokazuje umiejętności. Organizuje się mnóstwo gier i konkursów, a towarzyszą temu wszystkiemu wyprzedaże i kiermasze niepotrzebnych rzeczy. W zasadzie od północy cały kraj zamienia się w jeden wielki, uliczny bazar. I wie pan, co jest w tym szczególne? Tego dnia wszyscy świętują swą holenderskość, niewiele o tym nawet mówiąc.
Chciał pan, byśmy świętowali swą wątłą holenderskość?
Wolałbym, by ten przykład zachęcił nas do świętowania dumnej polskości.
Tak na marginesie, czemu już pan nie robi „O, Holender"?
Wtedy prowadziłem knajpę, miałem mnóstwo takich pomysłów. Poddałem się, podobnie jak Szwedzi, którzy bodaj raz zrobili coś na placu Zamkowym, jak Hiszpanie czy Niemcy.
Ale dlaczego?
Wie pan, zawsze przeszkadzały mi festyny organizowane odgórnie, przez miasto, na placu Defilad czy gdzieś, bo w tym nie było żadnej energii. Przyszło paru gapiów, obejrzało i rozeszło się, wszystko bez żadnego skutku, ciągu dalszego. Pomyślałem, że wezmę sprawy we własne ręce i poczułem na własnej skórze, że Polska to kraj miliona zezwoleń i zakazów, których nie da się ogarnąć. Wtedy zrozumiałem, że w Polsce jeszcze wiele rzeczy zostało po staremu.
Biurokracja jest wszędzie.
Tak, lecz w Warszawie pani prezydent i władza wymyślą za ciebie, co dla ciebie jest dobre. A tymczasem oni powinni tylko zarządzać energią i pomysłowością obywateli, stwarzać im przestrzeń do działania. Tak nie jest, bo albo nie potrafią, albo się boją tych pomysłów.
Czego tu się można bać?
Choćby tego, że obywatele zaczną dbać o przestrzeń publiczną i kontrolować to, co robi z nią miasto.
Akurat w Warszawie mogłoby się to okazać śmiercionośne.
No właśnie!
Płynnie z „O, Holender" przeszedł pan do pomysłów na najazd na Amsterdam.
Miałem już pomysł wtedy, żeby podczas Dnia Króla w Amsterdamie zająć nie najlepsze miejsce, ale całą ulicę, żeby Polacy pokazali się na tej ulicy i żeby tam było wszystko polskie: od didżejów przez teatr po jedzenie.
Redbad Najeźdźca.
Pan żartuje, ale naprawdę przy takim nalocie, najeździe osiągamy na miejscu efekty synergii – udaje się znacznie więcej, niż gdyby to robiono oddzielnie. Do tego trzeba by zaangażować polskich artystów w Holandii, którzy chętnie udowodnią, co potrafią. Znajomy Polak studiuje malarstwo w Rietveld i koledzy dopytują go tylko, jakim cudem go na to stać, albo wręcz mówią, że do malowania pokoi nie trzeba studiów na akademii. Inna Polka szukała pracy jako muzealniczka, ale pani spytała ją tylko: „A dlaczego nie zrobi pani jak wszystkie pani koleżanki i nie pójdzie sprzątać?". Ta się zawzięła, skończyła muzealnictwo w Holandii, by udowodnić tej kobiecie, że się na tym zna.
Podejrzewałem, że chce się pan mścić.
Nie chcę się mścić, tylko brać przykład, choćby z Holendrów, którzy są pragmatyczni i oszczędni do bólu. Oni doskonale wiedzą, że promowanie kraju przez sztukę jest najtańszym sposobem promocji. Królowa, jadąc do Brazylii, potrafiła zamiast przyjęcia, które zwyczajowo się organizuje, zaprosić wszystkich na holenderski balet.
Proste przeniesienie tych wzorców nic nie da.
Polsce dramatycznie brakuje strategii marketingowej i to od wielu lat. Nie potrafimy zadbać o wizerunek, jesteśmy co najwyżej reaktywni – jak gdzieś napiszą o „polskich obozach śmierci", to ambasada wyśle sprostowanie i wyrazy oburzenia.
Jeśli reagują, to chyba dobrze.
Ale jeśli robią tylko to, to fatalnie. „Ach, Polacy, te wieczne ofiary... Może nawet ofiary losu, bo wiecznie im wiatr w oczy wieje" – chcemy wywołać takie refleksje? Wie pan, z czym zaczynają się kojarzyć polskie instytucje za granicą? Z wiecznymi pretensjami, z pisaniem sprostowań do sprostowań. Dlaczego? Bo nie potrafią zrobić sensownej akcji, choćby wyjaśnić, o co chodziło z tymi obozami, bo to nie leży w ich kompetencjach. Zamiast tego tylko reagują na to, co się dzieje.
I pan by to robił lepiej?
Ja mam co robić, ale przyzna pan, że najazd na Amsterdam, Paryż, Monachium to kusząca wizja? Rozruszajmy to, spróbujmy!
Redbad Klijnstra jest aktorem i reżyserem pochodzenia holendersko-fryzyjskiego. W 1994 roku ukończył studia aktorskie w PWST w Warszawie. Od 2008 roku jest członkiem zespołu Nowego Teatru w Warszawie.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95