Kino wojenne przechodziło kilka faz przez ostatnie 70 lat. W czasie obowiązywania cenzury w amerykańskiej kinematografii w postaci kodeksu Haysa, wojna rozgrywała się na dalekim planie. Ranni żołnierze chwytali się za bok i upadali. Tak wyglądała kinowa śmierć na polu walki w latach 50. i 60. Twórcy sięgali więc po epickie sceny batalistyczne z udziałem pirotechniki i maszyn wojennych (choćby „Najdłuższy dzień" z 1962 r.). Albo opowiadali historie martyrologiczne, jak „Most na rzece Kwai" (1957). Z tamtego okresu szczególnie warte zapamiętania są „Ścieżki chwały" (1957) Stanleya Kubricka, który mógł sobie pozwolić na bardziej krytyczny obraz wojny, ponieważ opowiadał o francuskiej armii podczas I wojny światowej.
Kodeks Haysa zniesiono w latach 60., ale ponad dekadę zajęło filmowcom odzwyczajenie się od konwencjonalnego ukazywania wojny. Publiczność z kolei najbardziej lubiła w tamtych latach opowieści wojenne w wydaniu przygodowo-awanturniczym. Hitami były „Działa Navarony" (1961), „Parszywa dwunastka" (1967) i „Złoto dla zuchwałych" (1970). Zwiastunem nowego spojrzenia na wojnę była zjadliwa satyra Roberta Altmana „MASH" z 1970 r. opowiedziana z punktu widzenia lekarzy polowych.
Klęska w Wietnamie i siła ruchu pacyfistycznego sprawiły, że coraz częściej powstawały obrazy krytyczne, deheroizujące wojnę, pokazujące żołnierzy w niełaskawym świetle lub co najmniej jako ofiary cynicznej polityki. W 1971 r. powstał wstrząsający „Johnny poszedł na wojnę" o kalece wojennym uwięzionym w szpitalnym łóżku. Koniec lat 70. zmienił wszystko. Nadszedł czas antywojennych arcydzieł: „Łowcy jeleni" i „Czasu apokalipsy". Do tej dwójki warto dodać też „Wielką czerwoną jedynkę" (1980), obraz eksplorujący cynizm i znieczulicę frontowych żołnierzy. Szalenie zabawny, a przy tym okrutny.
Lata 80. to czas, gdy filmowcy zaczęli podchodzić coraz bliżej z kamerą do pocisków i wybuchów. Razem z żołnierzami ukrywali się w trawie i padali w błoto. Taki był „Pluton" z 1986 r., „Full Metal Jacket" z 1987 r. i „Wzgórze rozdartych serc" (1986). Ferment wprowadziły także wstrząsające „Ofiary wojny" (1989) Briana de Palmy o psychopatach w amerykańskich mundurach.
Lata 90. to czas filmowców-stylistów. Wspaniała, eskapistyczna „Cienka czerwona linia" Terrence'a Malicka (1998) to opowieść o wolności duchowej, której człowiek nie powinien dać sobie odebrać nawet w wojennym piekle. Ale najsilniej na wyobraźnię zadziałały produkcje Stevena Spielberga. Zainspirowany fotoreportażem Roberta Capy z lądowania w Normandii w 1944 r., nałożył na obiektywy kamery odbarwione, metaliczne filtry i nakręcił niemal paradokumentalną rekonstrukcję krwawo okupionego desantu aliantów. „Szeregowiec Ryan" (1998) do dziś pozostaje najbardziej wpływowym filmem wojennym wszech czasów, od którego włos jeży się na głowie. Jednocześnie przy całym naturalizmie swej opowieści Spielberg zaproponował niezwykle szlachetną wizję amerykańskiej armii. Mężczyzn i chłopców, którzy masowo złożyli ofiarę z życia dla wolności i pokoju na świecie.