Usain Bolt. Krykiet, bieganie i miliony dolarów

Usain Bolt podczas zaczynających się właśnie w Londynie mistrzostw świata kończy z bieganiem, ale nie kończy z czarowaniem świata i zarabianiem milionów. W niespełna dekadę stał się sportową legendą, marką i mitem.

Aktualizacja: 05.08.2017 20:16 Publikacja: 04.08.2017 00:01

Usain Bolt cieszy się po zwycięstwie w biegu na 100 m podczas niedawnego mityngu w Monte Carlo. Tego

Usain Bolt cieszy się po zwycięstwie w biegu na 100 m podczas niedawnego mityngu w Monte Carlo. Tego spektaklu nie da się zastąpić.

Foto: AFP, Valery Hache

Zawsze będą spory, kto go odkrył. Ksiądz Nugent w Sherwood Content, rodzinnej wiosce Bolta, też ma swoje zdanie. Podsłuchał kiedyś, jak 12-letni Usain kłóci się z przyjacielem Ricardo Gedesem, który z nich jest szybszy. Zorganizował więc bieg z nagrodą: darmowym obiadem dla zwycięzcy. Wygrał Usain. Dostał posiłek, zjadł i usłyszał od księdza Nugenta: – Jeśli potrafisz pokonać Ricardo, to potrafisz każdego innego. Tak to w parafii Trelawny, trzy i pół godziny marnej drogi autem z Kingston na zachód, miała narodzić się gwiazda.

W Sherwood Content wciąż jeszcze czasem brakuje wody w kranie, z oświetleniem i nawierzchnią ulic słabo, nie brakuje za to kurzu i biedy. Ale przed sukcesami Bolta w ogóle nie było wodociągu. Jego pierwsze medale mistrzostw świata dały wiosce to udogodnienie, więc trudno się dziwić, że potem chciano kolejnych medali: na drogę, lepsze boisko i internet.

Mama, Jennifer Bolt, przypomina, że pierwszą sportową miłością syna był krykiet. Ustawiali z kolegami jakąś prowizoryczną bramkę (wicket) na drodze, Usain brał w garść starą piłkę i do dzieła. – Od dziecka był nadpobudliwy, może dlatego, że jadłam w ciąży dużo słodyczy. Ale urodził się półtora tygodnia po terminie. To chyba jedyny raz w życiu, gdy zrobił coś za wolno – śmieje się pani Jennifer.

Pani Lorna miała dar

Tata widział w pobudliwości syna dar. – Coś jest w naszym dzieciaku – powtarzał żonie. W ich związku Usain był jedynakiem, ale pan Wellesley Bolt, wtedy właściciel lokalnego sklepiku typu mydło i powidło, miał już wcześniej trójkę. Mama uznała, że jedno dziecko w zupełności wystarczy, jeśli ma mieć porządną opiekę. Ojciec był wysoki, syn przejął geny. W szkole wciąż chętniej grał w krykieta, niż biegał po wypalonej słońcem trawiastej bieżni. Pierwsze prawdziwe kolce dostał w szkole średniej – William Knibb Memorial High School, bo tam uczyła wychowania fizycznego pani Lorna Thorpe i miała dar przekonywania. Ona też twierdzi, że gdy zobaczyła chudego chłopaka z Sherwood Content, wiedziała, że to nieoszlifowany diament. Rozpisała mu treningi, zachęcała do zawodów, wkrótce nie musiała zachęcać, bo chłopak chciał sam. Dziś liceum Williama Knibba ma dzięki Boltowi spore nadwyżki butów Pumy w szatni.

Pani Thorpe zrobiła jeszcze jedną ważną rzecz – poznała 15-letniego Usaina i jego rodziców z Normanem Peartem, kontrolerem podatkowym, który dorabiał jako menedżer sportowy. Peart zdobył zaufanie rodziny, mówiąc, że zadba nie tylko o finanse, ale też dobrze przypilnuje chłopaka, który wkrótce za poradą menedżera wyjechał z nim do Kingston, by ćwiczyć w dużym klubie. Był już wtedy mistrzem świata juniorów, zbliżały się igrzyska w Atenach (2004), Jamajka już widziała w Bolcie narodowy skarb, który miał pomnażać medale na bieżni. Peart dotrzymał słowa: potrafił zapewnić równowagę między Usainową potrzebą zabawy i treningiem, skłonnościami do wydawania zarobionych pieniędzy i dbaniem o przyszłość.

W Europie o karierę Bolta dba od ponad dekady londyński agent Ricky Simms – kiedyś średniodystansowiec z Irlandii. Jego firma PACE Sports Management opiekuje się dziś pięćdziesiątką lekkoatletów. Usain nie lubi zmian w otoczeniu. W cieniu Bolta jest też Glen Mills. Trener, rocznik 1949. Jeśli nie najważniejsza, to jedna z dwóch–trzech najważniejszych postaci tej historii. Też był sprinterem. Na tyle świadomym, by bardzo wcześnie stwierdzić, że sam do szybkiego biegania talentu nie ma, wyniki to potwierdzały. Uczucia do sportu jednak przetrwały – Mills postanowił zająć się szkoleniem.

Spod jego ręki wyszło 71 medalistek i medalistów mistrzostw świata, 33 razy jego podopieczni stawali na podium olimpijskim. I licznik bije. Mills był najpierw czeladnikiem u Henry'ego McDonalda Messama w Camperdown High School w Kingston. Miał tylko 14 lat, ale dostawał już zadania w rodzaju: wykop dołki startowe, ustaw dzieciakom z młodszych klas pozycję na bieżni. Oczywiście także się uczył, chciał poznać anatomię, wiedzieć, na czym polegają zwinność, koordynacja ruchów, analiza biomechaniczna sprintu.

Miał szczęście, że wcześnie wysłano go na kursy organizowane przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl), Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) i inne organizacje sportowe. Miał też to coś, co odróżnia wybitnego trenera od rzemieślnika. Nie szukał talentów, przeglądając wyniki zawodów, tylko jeździł na prowincjonalne mityngi i patrzył. Nie chciał gotowej supergwiazdy, tylko oceniał możliwości. Tak znalazł na przeciętnych zawodach licealnych chłopaka, który wtedy wcale się nie wyróżniał. Nazywał się Asafa Powell, został rekordzistą świata na 100 m.

Potrzebne laboratorium

Mills sprawnie przeszedł stopnie kariery, od lokalnego szkoleniowca do pracy w jamajskim związku lekkoatletycznym. Szefem szkolenia sprintów został w 1987 r., był nim 22 lata, by następnie osiąść w Racers Track Club w Kingston, gdzie pracuje do dziś. Ma tytuły trenera roku, jest doktorem honoris causa Uniwersytetu Indii Zachodnich w Mona (najlepszej uczelni w kraju), dostał za zasługi Order of Jamaica, dla sportowców jest zawsze „Coachem Millsem".

Boltem zajął się po igrzyskach w Atenach, gdy nastolatek odpadł w eliminacjach biegu na 200 m. Doskonale zdawał sobie sprawę z naturalnych zdolności chłopaka, ale widział też duże braki: słabą technikę, odchylenie do tyłu podczas biegu, niewielką siłę kręgosłupa, skoliozę, drobną różnicę długości nóg, wszystko to, co powodowało kontuzje.

Podjął się naprawy. Proces przebudowy techniki sprintera, wykluczenia złych nawyków i ponownego uczenia biegu zajął mu dwa lata. Trener siedział godzinami przed monitorem, pokazując Usainowi błędy i konieczne poprawki. Mieli wtedy zupełnie inne wizje przyszłości. „Coach Mills" był przekonany, że wysoki młodzieniec pasuje do dłuższych sprintów. Młodzieniec zdecydowanie wolał 100 metrów. Poszli na ugodę: Usain skupi się najpierw na 200 metrach, poprawi rekord kraju, wtedy pomyślą o dystansie o połowę krótszym. 36-letni rekord Jamajki Dona Quarrie na 200 m Bolt poprawił w 2007 r. o 0,11 s.

Mills jest perfekcjonistą. W kwestiach detali technicznych nie pozostawia żadnych niedoróbek. Może godzinami analizować zawiłości i wszelkie szczegóły biegu. Bolta też nauczył poważnego traktowania tej materii, dodając do codziennych zadań pracę nad motywacją. Jedna z jego trenerskich mantr brzmi: „Aby nauczyć się wygrywać, trzeba najpierw przegrać". Swoim nowym zawodnikom powtarza, że każde rekordy, nawet te Usaina Bolta, ktoś kiedyś poprawi.

Wychował gromadę sprinterów, nie tylko z Jamajki. Pod jego okiem ćwiczyli m.in. Dwain Chambers, Kim Collins, Christine Ohuruogu, Ray Stewart, Yohan Blake, Warren Weir – w sprintach wielkie nazwiska. Nie wszyscy z czystą kartą dopingową, to też wiadomo, ale trenera z tymi sprawami połączyć trudno. Zawsze twierdził, że laboratorium antydopingowe na Jamajce jest bardzo potrzebne.

Coach Mills znany też jest z tego, że lubi trzymać w tajemnicy formę swych sprinterów, że dopiero przed wielkimi zawodami pokazuje ich potencjał światu. Innych to frustruje, takim jak Bolt – pomagało i budowało wiarę. Gdyby kazał Usainowi pobiec na mistrzostwach 100 m na bosaka, Usain posłuchałby bez wahania. O Millsie mówi: drugi ojciec, mentor, absolutny autorytet.

Drugi autorytet: Niemiec Hans-Wilhelm Muller-Wohlfahrt, były doktor piłkarzy Bayernu Monachium, zwany niekiedy przez złośliwców „Hansem uzdrowicielem". Nie tylko w świecie wielkiego sportu postać znana od lat. Budzi kontrowersje, potrafi podawać pacjentom wyciąg z kogucich grzebieni albo ekstrakty z krwi cielęcej. Ale miał (i wciąż ma) wiernych klientów, od Bono i Luciano Pavarottiego po Borisa Beckera i Tysona Gaya – do czasu dopingowej wpadki – największego rywala Usaina Bolta. Pięciu z ośmiu finalistów biegu na 100 m podczas mistrzostw świata w Berlinie (2009) korzystało z usług „Hansa uzdrowiciela".

Z jamajskim mistrzem doktor spotkał się dość dawno, sprinter miał wtedy 16 lat. Teraz Bolt przyjeżdża do kliniki pod Monachium trzy–cztery razy w roku na zabiegi homeopatyczne, sesje akupunktury i może coś jeszcze, czego świat nie widzi. Skutek jest, jaki jest. W biurze doktora Mullera-Wohlfahrta na honorowym miejscu leżą podpisane przez Usaina złote kolce marki Puma.

Wielką część sukcesów Bolt zawdzięcza jednak tylko sobie. Nikt mu nie podpowiedział sposobu, w jaki zaczął zachowywać się na stadionie. Uznał, że może być sobą. Przed nim najlepsi sprinterzy świata, tacy jak Maurice Greene lub Tyson Gay, przypominali granaty chwilę przed wyciągnięciem zawleczki. Napięci, marsowe miny, zaciśnięte szczęki, nerwowe ruchy. Bieg był jak bitwa, ryzyko ofiar duże, być obok niebezpiecznie.

Usain Bolt pokazał nową drogę. Zaczął od uśmiechu, paru min i gestów, które zniweczyły napięcie. Bloki startowe jako miejsce minipokazu tańca – to też wynalazek Jamajczyka. Prosty, by nie rzecz trywialny, ale działał. Nagle sport stał się zabawą, i to taką, w której z uśmiechem na kompletnym luzie można pobić rekord świata. Z biegu MŚ w Berlinie (2009) najbardziej pamięta się dziś to, że przed metą Usain zwolnił, by szybciej zacząć się cieszyć. Zamiast pobiec o 0,1 s szybciej, poniżej 9,50. To było objawienie i wzór do naśladowania. Bieżnia z Boltem przestała być teatrem działań wojennych, zaczęła być wesołym miasteczkiem, klubem muzycznym, sceną.

Finał z symboliczną pozą Bolta – błyskawicy (nazywa ją z jamajska „To Di World") tylko dopełniał zielono-czarno-złoty obrazek. Konferencje prasowe, rzadko bez żartów i pochwał samego siebie, pewność zwycięstw, która nie obrażała rywali – to musiało się podobać. Dalej już było prosto – Usain Bolt podbił serca, umysły i portfele świata w skali, jakiej lekkoatletyka dotychczas nie znała, i być może długo nie pozna.

To nie przypadek, że sprintera z Jamajki można znaleźć w dwóch rankingach magazynu „Forbes". W pierwszym, najbogatszych sportowców świata, co roku jest około 20.–30. miejsca, jako jedyny lekkoatleta. Znalazł się także w pierwszej setce listy bogaczy celebrytów z majątkiem szacowanym na ponad 60 mln dolarów. Zdecydowana większość pochodzi z kontraktów sponsorskich. Na samych startach nawet tak wybitnemu lekkoatlecie milionerem zostać trudno.

W 2016 r. znów pobił rekord, zarobił 32,5 mln dol. Warto wiedzieć: to jakieś dziesięć razy więcej niż świetny biegacz brytyjski Mo Farah lub amerykański mistrz dziesięcioboju Ashton Eaton. Osiem lat wcześniej na igrzyskach w Pekinie Bolta wspierały tylko Puma i mały jamajski operator telefoniczny Digicel. Teraz Puma płaci 10 mln dol. rocznie (co najmniej do 2025 r. będzie jej ambasadorem), sprinter wciąż reklamuje napój Gatorade (3–4 mln dol.), zegarki Hublot, Virgin Media (2,5 mln dol.), gry komputerowe, auta, linie lotnicze JAL i sporo, sporo więcej.

Zdublowani koledzy

Usain będzie się uśmiechał do ludzi z ekranów telewizyjnych i komórkowych jeszcze wiele lat. Kolegów lekkoatletów wyprzedził i zdublował, jest blisko ikon współczesnego sportu, takich jak Cristiano Ronaldo, LeBron James, Roger Federer, Rory McIlroy i Lionel Messi. Zakłada własne firmy, kupuje udziały w nowych przedsięwzięciach, fachowcy wyliczyli, że bez problemu stać go dziś na powiększenie majątku do 300 mln dolarów. Restaurację Usain Bolt's Tracks and Records w Kingston (67 Constant Spring Rd) założył chyba dla zabawy, by mieć gdzie dobrze zjeść po jamajsku, przetańczyć pół nocy przy swojej muzyce, oglądać sport na 45 ekranach i przy okazji sprzedać chętnym jakiś ciuch czy kubek z wiadomą marką. Może także dlatego nie chce już biegać.

21 sierpnia 2017 r., tydzień po mistrzostwach świata w Londynie, Usain St. Leo Bolt skończy 31 lat. Będzie sportowym emerytem, choć nie można wykluczyć, że jeszcze wystartuje trzy dni po urodzinach w Zurychu, lecz raczej nie zmieni zdania, że to ostatni sezon. Światowa lekkoatletyka straci największy atut. Człowieka, którego już w 2010 r. na zwykłych zawodach sztafet w Filadelfii chciało oglądać 50 tys. widzów, który sprzedaje bilety co do jednego na mistrzostwa świata i igrzyska (w Londynie chętnych na dzień finału z Boltem było milion, przy średniej cenie biletu – 874 funty).

Przez prawie dekadę był zbawcą lekkoatletyki. Doping, korupcja, wpadki wizerunkowe – wiele się wydarzyło, by królowa sportów mogła zupełnie zgubić powab i zainteresowanie publiczności. Bolt, wbrew wszystkiemu, niemal w pojedynkę utrzymywał swą dyscyplinę przy życiu, tworzył krzepiące miraże i cieszył świat swym uśmiechem.

Ratował także igrzyska. Przewodniczącemu MKOl Thomasowi Bachowi trudno by było zapewniać świat o trwałości olimpijskich wartości, gdyby Usain nie przyjechał do Brazylii. To trzeba jasno powiedzieć: jeśliby się kiedyś okazało, że Usain Bolt, legenda sprintu, osiągnął to wszystko nie tylko na jamajskich przysmakach mamy i nuggetsach z McDonalda, mielibyśmy sportowy szok wieku. Wpadka dopingowa Bolta przyniosłaby nie tylko lekkoatletyczny, ale też olimpijski armagedon.

Lord Coe ma problem

Od 1984 r. do 2004 pięciu z sześciu mistrzów olimpijskich na 100 m miało problemy z dopingiem. Wtedy nadszedł Bolt. Mimo tajemnic warsztatowych trenera Millsa nie chował się przesadnie przed światem (choć walka z dopingiem na Jamajce była przez lata traktowana mniej więcej tak samo jak krytyka palenia marihuany), nigdy nie został przyłapany, zawsze twierdził, że doping to zło, z którym nie ma nic wspólnego.

Wielu przekonał. W końcu eksperci zaczęli badać jego ciało i szukać naturalnych przyczyn jego niezwykłych przewag. Da się przecież obronić tezę, że ma wyjątkową strukturę mięśni, niezwykle długie nogi i nauczył się utrzymywać maksymalną szybkość dłużej niż inni. Jest człowiekiem, nie maszyną, to też pokazuje. Warto spojrzeć na jego zwycięskie czasy największych zawodów od czasu igrzysk w Pekinie do igrzysk w Rio: 2008 – 9,69; 2009 (MŚ) – 9,58; 2012 – 9,63; 2013 (MŚ) – 9,77; 2015 (MŚ) – 9,79; 2016 – 9,81. Od kilku lat już nie przyspiesza.

Przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) lord Sebastian Coe wie, że są sportowcy, których zastąpić nie można. Szef IAAF zdaje sobie sprawę, że jego sport straci potężny marketingowy magnes, maszynę do przyciągania mediów i sponsorów, że lekkoatletyka bez Bolta nie będzie miała dawnego uroku dla tysięcy kibiców.

Coe ma wiele innych problemów na głowie, w tym wykluczenie Rosji z rywalizacji, ale jeszcze niedawno znalazł czas, by zadzwonić do premiera Jamajki Andrewa Holnessa i zasugerować, że może on wpłynie na sprintera, by wytrwał na bieżni trochę dłużej niż do mistrzostw nad Tamizą. – Przypomniałem premierowi o tym, że wszyscy w świecie potrzebujemy fenomenu Bolta, tak samo jak on potrzebuje go dla ojczyzny. Sądzę, że zrozumiał, chyba spotkaliśmy się w tej kwestii gdzieś w połowie drogi – mówił niedawno Coe austriackiej gazecie „Die Presse".

– Jestem pewny, że Usain jest kim więcej niż supergwiazdą obecnej generacji. Oprócz Muhammada Alego nie widziałem sportowca, który potrafiłby tak bezapelacyjnie zawładnąć ludźmi. Jako wielki miłośnik boksu odważam się na to porównanie: kiedy Ali skończył karierę, wszyscy nagle zaczęli się zastanawiać, co będzie dalej, kto go zastąpi. Ten sam scenariusz mamy teraz w lekkoatletyce, gdy Bolt kończy ze startami. Odpowiedź w obu przypadkach brzmi tak samo: nie można było tak po prostu zastąpić Alego, nie zastąpi się też nikim Bolta – twierdzi lord Coe.

Przewodniczący IAAF jednak wie, że i tak będzie musiał wdrożyć szybko plan B, że osierocona lekkoatletyka musi się jakoś obronić. Jak to zrobić? Usain-Błyskawica w końcu zostawia metodę: trzeba połączyć w jedno niezwykły fenomen sportowy, niebanalny życiorys, barwny charakter i powszechnie akceptowaną osobowość. – Musimy pracować jeszcze ciężej, by kogoś znaleźć, wypromować i wynieść podobnie wysoko w nowej perspektywie – mówi szef IAAF.

Nie mówi, ile lat to potrwa. Tego nie wie nikt. Tylko rywal z bieżni Justin Gatlin powtarza: – Nie wierzcie Boltowi, długo nie wytrzyma, wróci na bieżnię szybciej, niż myślicie.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Zawsze będą spory, kto go odkrył. Ksiądz Nugent w Sherwood Content, rodzinnej wiosce Bolta, też ma swoje zdanie. Podsłuchał kiedyś, jak 12-letni Usain kłóci się z przyjacielem Ricardo Gedesem, który z nich jest szybszy. Zorganizował więc bieg z nagrodą: darmowym obiadem dla zwycięzcy. Wygrał Usain. Dostał posiłek, zjadł i usłyszał od księdza Nugenta: – Jeśli potrafisz pokonać Ricardo, to potrafisz każdego innego. Tak to w parafii Trelawny, trzy i pół godziny marnej drogi autem z Kingston na zachód, miała narodzić się gwiazda.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia