Juliusz Braun: Tomasz Lis był obiektywny

Juliusz Braun, były prezes TVP, poseł Unii Demokratycznej i Unii Wolności: Z Donaldem Tuskiem rozmawiałem o programie telewizyjnym tylko raz. Chciał, żebyśmy wyświetlili film dokumentalny dotyczący wojny, bo go widział i bardzo mu się podobał.

Aktualizacja: 24.07.2016 07:02 Publikacja: 23.07.2016 00:01

Od rozpadu OKP i odwołania Bronisława Geremka z funkcji przewodniczącego do przegranej Bronisława Ko

Od rozpadu OKP i odwołania Bronisława Geremka z funkcji przewodniczącego do przegranej Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich – czyli punkty zwrotne w polskiej polityce według Juliusza Brauna.

Foto: PAP, Paweł Kula

Rz: Wielu było prezesów TVP i różnie się zapisali w historii tej instytucji. Pan zostanie zapamiętany jako prezes, który wyleasingował pracowników. Jak się pan z tym czuje?

Dziś, gdy widzę, że po wyborach nikt się nie przejmuje kondycją finansową i organizacyjną TVP, to myślę czasem, że cała operacja poszła na marne i jej przeprowadzanie nie miało sensu. Niechby w tej telewizji było i tysiąc pracowników więcej. Związkowcy byliby zadowoleni, a ja miałbym święty spokój. Jednak jako menedżer mogę powiedzieć, że gdybym miał podjąć tę decyzję raz jeszcze w takich samych okolicznościach, jakie wówczas istniały, zrobiłbym to samo, bo wiem, że projekt outsourcingu był wtedy telewizji potrzebny. Jako prezes zarządu działałem dla dobra korporacji. Przeniesienie pracowników do LeasingTeam było trudną, ale bardzo dobrze przeprowadzoną akcją, która pozwoliła nie tylko ograniczyć zatrudnienie, lecz także wpisywała się w strategię szeroko zakrojonych działań restrukturyzacyjnych, które pozwoliły polepszyć kondycję finansową telewizji, co było zresztą widać w regularnie publikowanych za mojej prezesury informacjach o kondycji spółki. Nikogo, kto był czynnym dziennikarzem, nie odsunęliśmy od anteny. Nikt z tego powodu nie stracił audycji.

Związki zawodowe miały inne zdanie na ten temat.

W TVP zastałem następującą sytuację: na jednym biegunie byli dziennikarze topowi, mieli kontrakty i bardzo dobrze zarabiali, na drugim – dziennikarze bez jakichkolwiek umów, którzy przychodzili do pracy i albo mieli zlecenia i coś zarobili, albo nie. O nich się związki zawodowe nie upominały. A pośrodku była grupa ludzi na etatach niekiedy od ponad 30 lat, którzy czasami niewiele robili. Czołowa działaczka jednego ze związków ostatni materiał zrobiła dziesięć lat temu. Dlatego uznaliśmy, że aby zlikwidować tę patologiczną sytuację, wymagana jest restrukturyzacja wewnętrznych procesów TVP, dostosowanie ich do wyzwań organizacji XXI wieku i potraktowanie funkcji dziennikarskich niezwiązanych z zarządzaniem jako wolnego zawodu, w ramach którego wszyscy pracują na takich samych zasadach. Jednak ze względów społecznych, aby nie stało się to z dnia na dzień, a pracownicy mogli dostosować się do nowych okoliczności, przenosimy ludzi do LeasingTeam, gdzie nadal mają etaty.

Przez dwa lata.

Z możliwością przedłużenia o rok, a nawet dłużej. To znacznie bardziej propracownicze rozwiązanie niż to, na które nalegały związki zawodowe, chcąc zamiast outsoursingu doprowadzić do uruchomienia procedury zwolnień grupowych. Poza tym podpisaliśmy umowy z tymi, którzy robili audycje i założyli działalność gospodarczą. To pozwoliło z jednej strony zlikwidować grupę „proletariatu" dziennikarskiego, a z drugiej – wygaszać zbyt wysokie zatrudnienie etatowe. Mój następca Janusz Daszczyński krzyczał, że umowa z LeasingTeam jest zła, ale się z niej nie wycofał. To samo jego następca, który – jak słyszałem – zwiększa zatrudnienie, ale głównie na stanowiskach dyrektorów, wicedyrektorów i doradców...

Za pana prezesury jedną z kontrowersyjnych decyzji było zakupienie niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie".

Czytaj także:

PiS z tego powodu złożyło na mnie doniesienie do prokuratury pod zarzutem szkalowania dobrego imienia Polski. Prokuratura umorzyła sprawę.

Ale w sądzie właśnie zaczęła się sprawa cywilna o naruszenie dóbr osobistych żołnierzy AK.

Osobiście napisałem do producentów, do telewizji ZDF, że ten serial jest nieuczciwy i krzywdzący dla Polski. Ale ponieważ uzyskał wielką popularność na świecie, to zamiast zamykać na to oczy, uznałem, że trzeba go pokazać i obudować dyskusją o polityce historycznej Niemiec. Tę dyskusję z udziałem wybitnych specjalistów uważam za bardzo ważną i potrzebną. Bo organizowanie debaty na temat czegoś, czego nie pokazujemy, to czysta komuna. Jestem pewien, że te trzy minuty serialu, gdzie ukazano żołnierzy AK jako antysemitów, nikogo w Polsce nie przekonały, że to my byliśmy tymi złymi, a na odbiór tego serialu na świecie tak czy inaczej nie mieliśmy wpływu. Przy okazji mogliśmy się przekonać, że filmy, które się przebijają do widzów na całym świecie, wymagają dużych pieniędzy. Jeden odcinek tego serialu kosztował więcej niż cała seria „Czasu honoru".

Rozumiem, że pokazanie filmu „Ida" i obudowanie go dyskusją też było właściwe?

To była kompletnie inna sytuacja. Dyskusji zresztą nie widziałem. Z tego, co wiem, forma była niedobra, w dodatku zostało to zrobione bez wiedzy autorki programu, a chodziło o zdyskredytowanie filmu.

Czy prezes TVP podlega naciskom polityków?

Nie uwierzy pani, ale z Donaldem Tuskiem rozmawiałem o programie telewizyjnym tylko raz, na widowni Teatru Wielkiego. Chciał, żebyśmy wyświetlili konkretny film dokumentalny dotyczący wojny, bo go widział i bardzo mu się podobał. Innych interwencji nie było.

Żadnych pretensji, telefonów od PO? Nic?

Czasami zdarzały się pretensje, dlaczego czegoś nie pokazaliśmy. Dlatego pilnowałem dobrych kontaktów z rzecznikiem rządu, żeby nam nie uciekały wydarzenia. Kiedyś Małgorzata Wyszyńska, wówczas szefowa „Wiadomości", miała wielkie pretensje, bo dyrektor anteny zwrócił jej uwagę, że prezydent Bronisław Komorowski był w obozie koncentracyjnym Mauthausen i należało to pokazać. Moim zdaniem dyrektor miał rację, a nie ona.

Opozycja oskarżała TVP o sprzyjanie Platformie Obywatelskiej przed wyborami.

Ilekroć to słyszę, przypominają mi się strajki górników przed wyborami, które na okrągło były pokazywane w TVP Info. Wtedy słyszałem pretensje, że TVP Info przesadziła, że to był atak na PO, bo eksponowanie strajków budowało zły nastrój wokół rządu. A myśmy pokazywali rzeczywistość taką, jaka była. Dziś słyszę ze strony PiS histeryczne wypowiedzi, że sprzyjaliśmy PO.

Mówi pan, że nie było interwencji polityków, a jednak gazety się rozpisywały, jak to wicepremier Janusz Piechociński narzekał, że puszcza pan w telewizji same głupoty, a celuje w tym program Tomasza Lisa.

Piechociński nie był chyba świadom, że mówi prawie prosto do kamery. Cała rozmowa toczyła się w luźnej atmosferze na deptaku w Krynicy. Piechociński uważał, że w telewizji powinno być więcej programów ekonomicznych. Potraktowałem to półżartem, nie jako nacisk polityczny, ale głos zaniepokojonego telewidza, bo sami zresztą wciąż szukaliśmy dobrej formuły audycji o gospodarce.

Pan nie miał wątpliwości co do programu Tomasza Lisa? Nie podzielał pan opinii prawicy, że był stronniczy?

Nie. Po pierwsze, to było zaledwie 40 minut raz w tygodniu z wielu godzin programu na wszystkich antenach. Po drugie, Lis jest barwną osobowością, wyostrza tezy, ale moim zdaniem nie przekraczał granic obiektywizmu dziennikarskiego.

Nawet wtedy, gdy posłużył się fałszywym kontem córki Andrzeja Dudy, żeby krytykować kandydata PiS na prezydenta? Program Jana Pospieszalskiego zawiesił pan przed wyborami, a Lisa tylko upomniał.

Pospieszalski zrobił rzecz karygodną – wprowadził do programu pytanie do telewidzów: czy zagłosujesz na kandydata powiązanego z WSI. Ale nie za to został zawieszony. Podjąłem decyzję, żeby na dzień przed ciszą wyborczą nie wprowadzać Pospieszalskiego na antenę. Chodziło o to, żeby nie nakręcił jakiejś afery, która ze względów kalendarzowych byłaby nie do odkręcenia. A trzeba pamiętać, że jego program był emitowany w czwartek wieczorem, a od piątku od północy obowiązywała cisza wyborcza przed wyborami prezydenckimi.

Audycji Tomasza Lisa nie skasował pan w ostatnim tygodniu przed wyborami. Dla równowagi mógł pan zdjąć obie audycje.

Nie widziałem zagrożenia ze strony Lisa. Był też argument praktyczny: jego audycja była we wtorek, do ciszy wyborczej było jeszcze sporo czasu.

A co pana zdaniem zdecydowało o przegranej Bronisława Komorowskiego? Debaty telewizyjne z Andrzejem Dudą?

Nie. Zdecydowanie większe znaczenie miało uchylenie się prezydenta od debaty ze wszystkimi kandydatami. To mogło kosztować prezydenta nawet 0,5 proc. głosów. Był to błąd opierający się na przekonaniu, że głowa państwa nie powinna wchodzić między dziesięciu kandydatów. A wynikał z tego, że zbyt długo otoczenie prezydenta było przekonane, że wygrana jest oczywista. Ogromne znaczenie miało i to, że otoczenie Dudy umiało uruchomić potencjał internetu i wykreować w nim silną nieprzychylność, hejt wobec Komorowskiego. Parę niezręczności, które urosły do niebotycznych rozmiarów, sprawa fałszywego konta Kingi Dudy, to wszystko odegrało rolę. A pamiętajmy, że gdyby 2 procent wyborców zagłosowało inaczej, Andrzej Duda nie byłby prezydentem. Tak na marginesie: o Brexicie zdecydowało też 2 proc. głosów.

Co pan ma na myśli, mówiąc o roli fałszywego konta?

Uważam, że komitet wyborczy Andrzeja Dudy był świadomy faktu istnienia tego konta i to tolerował. A robił to dlatego, że skrajne wypowiedzi tam zamieszczane, np. na temat filmu „Ida", podobały się części wyborców Dudy. A gdy można to było wykorzystać w drugą stronę, to też skwapliwie z tego skorzystano.

To wina Andrzeja Dudy, że Tomasz Lis wykorzystał nieprawdziwe informacje, pochodzące z fałszywego konta w swojej audycji?

Nie o to chodzi. Lis dał się złapać w pułapkę, bo akurat kogoś bolała głowa, miał gorszy dzień i nie sprawdził informacji, ktoś inny nie miał czasu tego dopilnować i wpadka gotowa. Ale gdy posłuchamy wypowiedzi prof. Krystyny Pawłowicz, to wpisy prezentowane na fałszywym koncie Kingi Dudy wcale nie były takie absurdalne. W każdym razie otoczenie Andrzeja Dudy nie zablokowało fałszywego konta.

Trudno blokować wszystko, co się pojawia w internecie.

Fałszywe konto zarejestrowane na nazwisko córki kandydata na prezydenta powinno być natychmiast zablokowane. Wielokrotnie zresztą takie rzeczy robiono. Tutaj nikomu na tym nie zależało. Moim zdaniem to było jedno z narzędzi przechowywanych na wszelki wypadek – może się przyda. A gdyby Bronisław Komorowski nie przegrał wyborów prezydenckich, sytuacja polityczna byłaby dziś zupełnie inna. To było jedno ze zwrotnych wydarzeń naszej historii.

A jakie zwrotne wydarzenia zapadły panu w pamięć z poprzednich kadencji? Zasiadał pan w Sejmie przez dziesięć burzliwych lat – od 1989 do 1999 roku.

Sam początek, czyli wybór Tadeusza Mazowieckiego na premiera czy wybór generała Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta, to były momenty zwrotne naszej historii.

Popierał pan wybór Jaruzelskiego na prezydenta? Część OKP jakoś układała się z generałem.

Nie popierałem Jaruzelskiego i uważam, że ci, którzy jak Marek Jurek doprowadzili do tego wyboru, niemądrze zrobili. Choć oczywiście nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co by było, gdyby Jaruzelski nie wygrał. W OKP były osoby uważające, że źle by się stało, gdyby Jaruzelski nie został prezydentem, ale jednak znakomita większość z nas głosowała przeciw.

Jak w takim razie przyjęliście wybór Jaruzelskiego?

Wielu z nas uważało wówczas, że nie należało się cofać pod presją komunistów. Ale pierwsze wycofanie się z naszej strony, to była sprawa listy krajowej, która niemal w całości została skreślona przez wyborców. Nie powinniśmy się byli zgodzić się na to, żeby pomiędzy pierwszą i drugą turą PZPR wystawiła zupełnie nowych kandydatów na listę. To, że przepadła lista krajowa, oznaczało, że do Sejmu nie weszły najważniejsze osoby z kierownictwa PZPR. W drugiej turze weszli mniej ważni, to zmieniło oblicze Sejmu kontraktowego. Ale gdybyśmy się nie zgodzili na tę zmianę, która była absolutnym skandalem i złamaniem reguł demokratycznych, to mogłoby dojść do unieważnienia wyborów, bo nie wybrano przecież wszystkich 460 posłów.

Co by się wtedy mogło stać?

Być może komuniści by się cofnęli w obliczu naszego oporu, a być może nie. Z naszego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby komunistów było w Sejmie o 20 mniej. Ale trzeba pamiętać, że znaczna część posłów z OKP to byli ludzie, którzy siedzieli w więzieniu i dobrze wiedzieli, jak łatwo jest człowieka aresztować... Mieliśmy z tyłu głowy obawę, że to wszystko jest bardzo chwiejne, że w nocy przyjdą i nas zamkną.

Co jeszcze było według pana momentem zwrotnym?

Rozpad OKP. Paradoksalnie ci, którzy wówczas najbardziej naciskali na wybór Lecha Wałęsy na prezydenta, jak choćby Jarosław Kaczyński, dziś najbardziej na niego plują.

A ci, którzy wtedy go zwalczali, dziś wynoszą go na piedestał. Pana środowisko, czyli Unia Demokratyczna, najbardziej narzekało na rozpad OKP, ale to wy wyszliście z tego klubu jako pierwsi. Reszta dotrwała w OKP do końca kadencji.

Kto pierwszy się wyłamał, to sprawa sporna. Gdyby większość OKP nie odwołała Bronisława Geremka z funkcji szefa klubu i nie wybrała na jego miejsce Mieczysława Gila, być może jedność OKP zostałaby zachowana.

To chyba nie było możliwe w obliczu wojny między Wałęsą a Mazowieckim o prezydenturę. Czy był pan przeświadczony, że Mazowiecki wygra tę walkę?

Miałem taką nadzieję. Wśród moich znajomych wszyscy mówili, że będą głosowali na Mazowieckiego, tymczasem on przegrał ze Stanisławem Tymińskim, człowiekiem znikąd, i to był dla nas szok. W moim okręgu wyborczym, w Świętokrzyskiem, jest gmina Złota Pińczowska, która za czasów PRL świetnie prosperowała, bo chłopi uprawiali cebulę, kapustę i sprzedawali to na Śląsk. W tej gminie jeszcze w drugiej turze Tymiński zdobył 70 proc. głosów.

Jak pan myśli, dlaczego?

Tym ludziom po transformacji żyło się znacznie gorzej niż za PRL. Ideowo byli antykomunistyczni, ale ekonomicznie czuli się poszkodowani.

Dlaczego nie poparli Wałęsy, który prowadził kampanię pod hasłem – będzie lepiej?

Był twarzą transformacji i symbolem zmian. Mazowiecki zupełnie został odrzucony przez większość społeczeństwa, ale Wałęsa też był obiektem krytyki. Plan Balcerowicza był twardy i brutalny. Jednocześnie był też Jacek Kuroń, który zmiękczał skutki transformacji. Zasiłki dla bezrobotnych na początku lat 90. były znacznie wyższe i łatwiejsze do uzyskania niż obecnie.

A co panu utkwiło w pamięci z Sejmu I kadencji?

Upadek rządu Hanny Suchockiej – znowu jednym głosem, tak jak wybór Jaruzelskiego na prezydenta. Gdyby minister Zbigniew Dyka nie spóźnił się na głosowanie, to kto wie, czy komuniści wygraliby kolejne wybory. To był czas bardzo dużych reform. Za rok, dwa ich pozytywne skutki byłyby odczuwalne i moglibyśmy powalczyć o utrzymanie władzy. A tak reformy się rozpoczęły, były bolesne, a ludzie nie bardzo wiedzieli, o co w nich chodzi i co z tego wyniknie. Na to przyszedł SLD i powiedział – my zrobimy lepiej.

Przez lata zajmował się pan rynkiem medialnym. Jest pan zadowolony z jego obecnego kształtu?

Jeżeli chodzi o prasę, to zrobiliśmy to, co musieliśmy, czyli uwolniliśmy rynek papieru i zlikwidowaliśmy monopol medialny państwa.

Ma pan na myśli likwidację koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch, który przynosił spore dochody do budżetu. Nie ma pan wrażenia, że wskutek tej likwidacji majątek tej spółki i jej potencjał został zmarnotrawiony?

Monopol państwa na wydawanie mediów był nie do utrzymania w warunkach demokratycznych. A więc ze względów ideowych należało ten koncern zlikwidować. Z drugiej strony trzeba też pamiętać, że cała ta firma była technologicznie przestarzała. Majątek redakcji to było trochę krzeseł i maszyn do pisania. W drukarniach pracowały przestarzałe maszyny. Wszystko to razem było niewiele warte. Za to po likwidacji RSW bardzo szybko rynek mediów papierowych rozwinął się i zróżnicował. Wszedł kapitał zagraniczny, bo na rynku mogły zostać tylko te gazety, które miały solidne zaplecze finansowe.

Dziś jest to krytykowane. Szczególnie fakt, że większość gazet regionalnych kontroluje niemiecki koncern Passauer Neue Presse.

Uważam, że to nie jest wielki problem. Tak czy inaczej wydawanie gazet przez państwo nie mieści się w demokracji.

A rozdawanie tytułów prasowych i kamienic partiom politycznym mieści się w demokracji?

To był szczególny moment. Różne partie, często dziś praktycznie nieistniejące, jak KPN, coś dostały z tego koncernu. Tytuły prasowe poupadały, bo przejęli je ludzie, którzy mieli dużo zapału, a mało wiedzy. Ale z drugiej strony partie zyskały bazę materialną do działania. Dzięki temu mogły konkurować z pozostałościami po PZPR, które materialnie miały się świetnie. Dużo przejął też związek Solidarność i natychmiast rozsprzedał ten majątek. Mimo to uważam, że zasada rozbicia monopolu była słuszna. W tamtych czasach znaczenie polityczne prasy było ogromne, bo przecież na rynku medialnym działała państwowa telewizja, państwowe radio, no i te gazety. A więc siłą rzeczy ich rola była dużo większa niż obecnie. Dla budowy demokracji trzeba było ten majątek rozdzielić między różne siły polityczne. Gdybyśmy zostawili to w rękach państwowych, to postkomuniści, którzy szybko wrócili do władzy, dysponowaliby potężnym narzędziem propagandy.

Telewizja nie została puszczona na wolny rynek. Państwo kontroluje ją do dzisiaj.

Zrobiliśmy ustawę o radiofonii i telewizji, w której zawarliśmy mechanizmy zabezpieczające przed nadmiernym wpływem rządu na telewizję. W Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji członkowie byli obsadzani rotacyjnie. To gwarantowało dużą niezależność Rady, a w ślad za tym TVP od rządu i od Sejmu. Do pierwszych rządów PiS nikt nie naruszył tej zasady.

Apolityczność Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji była iluzoryczna.

To zależy od obyczaju politycznego, a nie od przepisów. Na początku lat 90. głośna była historia odwołania z KRRiT przez prezydenta Lecha Wałęsę Macieja Iłowieckiego i Marka Markiewicza. Wałęsa uważał, że skoro desygnował tych członków, to może ich też odwołać, choć w ustawie nie było o tym ani słowa. Krótko potem byłem z kilkoma osobami w Wielkiej Brytanii. Był z nami pan, który wszedł do KRRiT na miejsce Markiewicza, i twardo bronił stanowiska, że skoro Wałęsa kogoś powołał, to może i odwołać. Rozmawialiśmy o tym z Brytyjczykami i on pyta, kto powołuje członków Niezależnej Komisji Telewizyjnej. – Królowa – odpowiada nasz rozmówca. A kto odwołuje tych członków? Brytyjczyk pomyślał chwilę i mówi: – Też królowa. – No widzicie – mówi nasz kolega – kto powołuje, ten i odwołuje. Na to Brytyjczyk: – Ale to się nigdy nie zdarzyło. Później Trybunał Konstytucyjny orzekł, że prezydent nie miał prawa odwołać Markiewicza i Iłowieckiego. Na tym polega różnica w kulturze politycznej – w Anglii można odwołać członka Komisji Telewizyjnej, ale to się nigdy nie dzieje. W Polsce nie można, a i tak się odwołuje.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Wielu było prezesów TVP i różnie się zapisali w historii tej instytucji. Pan zostanie zapamiętany jako prezes, który wyleasingował pracowników. Jak się pan z tym czuje?

Dziś, gdy widzę, że po wyborach nikt się nie przejmuje kondycją finansową i organizacyjną TVP, to myślę czasem, że cała operacja poszła na marne i jej przeprowadzanie nie miało sensu. Niechby w tej telewizji było i tysiąc pracowników więcej. Związkowcy byliby zadowoleni, a ja miałbym święty spokój. Jednak jako menedżer mogę powiedzieć, że gdybym miał podjąć tę decyzję raz jeszcze w takich samych okolicznościach, jakie wówczas istniały, zrobiłbym to samo, bo wiem, że projekt outsourcingu był wtedy telewizji potrzebny. Jako prezes zarządu działałem dla dobra korporacji. Przeniesienie pracowników do LeasingTeam było trudną, ale bardzo dobrze przeprowadzoną akcją, która pozwoliła nie tylko ograniczyć zatrudnienie, lecz także wpisywała się w strategię szeroko zakrojonych działań restrukturyzacyjnych, które pozwoliły polepszyć kondycję finansową telewizji, co było zresztą widać w regularnie publikowanych za mojej prezesury informacjach o kondycji spółki. Nikogo, kto był czynnym dziennikarzem, nie odsunęliśmy od anteny. Nikt z tego powodu nie stracił audycji.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków