Dziennik Nanniego Morettiego pisany kamerą

Nanni Moretti, honorowy gość tegorocznego festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu, nigdy nie szedł łatwą drogą. Nie jest twórcą do wynajęcia, sam sobie pisze scenariusze, zawsze też gra w swoich filmach.

Aktualizacja: 24.07.2016 07:06 Publikacja: 23.07.2016 00:01

Foto: materiały prasowe

Gdyby ktoś pozwolił mi zabrać ze sobą tylko jeden film na bezludną wyspę, chyba poprosiłabym o „Pokój syna". Nanni Moretti zamknął w nim wszystko: miłość, lęki, rozpacz, śmierć, tęsknotę, pean na cześć życia.

Wygląda wciąż jak student z lat 70. Sweter, wystający spod niego kołnierzyk koszuli w tym samym kolorze. Szczupła sylwetka, uśmiech. Jakby czas się zatrzymał. Tylko w jego brodzie jest coraz więcej siwych włosów. 63-letni włoski artysta w nastawionym na masową widownię kinie końca ubiegłego wieku nie wyrzekł się swojego inteligenckiego, analitycznego spojrzenia na świat. I tak już zostało.

– Pamiętam, gdy w 1972 roku zdałem maturę, kolega spytał, co będę dalej robił – wspomina. – Odpowiedziałem, że kino. „Chcesz być reżyserem?" – dopytywał. „Tak. I aktorem" – przyznałem szczerze, wstydząc się własnej zachłanności. A potem chyba wprawiałem w zakłopotanie reżyserów, którzy na początku mojej drogi zatrudniali mnie jako asystenta. Bo zawsze ich prosiłem, czy nie mogliby mnie obsadzić w jakimś drobnym epizodzie.

Tworzy kino autorskie. – Nie zapisuję w filmach wyłącznie własnego życia. Coś tam też wymyślam – mówi, ale tak naprawdę wiadomo, że jego obrazy są bardzo osobiste.

Nanni Moretti ma na europejskim rynku filmowym silną pozycję. Choć jego filmy są skromne, ze swoimi nagrodami z Cannes, Wenecji czy Berlina zajmuje we włoskim kinie miejsce, które opustoszało po śmierci Antonioniego czy wycofaniu się sparaliżowanego Bertolucciego. Dla twórców następnego pokolenia – Paola Sorrentino czy Matteo Garrone – jest mistrzem.

Podobnie jak Woody Allen w Nowym Jorku, Moretti w Rzymie od lat kręci niekończący się film o sobie. Tyle że Allen skoncentrowany jest na lękach i obsesjach intelektualisty, a Moretti to wytwór Europy – homo politicus. W czasach studenckich w targanych politycznymi wichrami Włoszech zaangażował się w działalność, utrzymując bliskie kontakty z ruchami lewicowymi. Po dyplomie jednak nie został politykiem. Jeszcze jako licealista sprzedał kolekcję znaczków, kupił kamerę, zaczął robić filmy. Wiedział dokładnie, co chce w ten sposób powiedzieć. I potem, od pełnometrażowego debiutu „Jestem samowystarczalny", prowadził z widzem inteligentny, osobisty dyskurs. Już w tym pierwszym filmie wcielił się w głównego bohatera, aktora z offowego teatru, Michele Apicellę.

Polityczne rozterki

Dlaczego Michele? Nie wiem – przyznaje Moretti. – Natomiast Apicella to nazwisko panieńskie mojej matki. Myślałem, że Michele pojawi się w jednym filmie, jednak okazało się, że on szedł za mną. W każdym kolejnym dodawałem mu nowe cechy. Miał obsesję na punkcie butów, kochał słodycze, był dość agresywny i nietolerancyjny. Potem w „Czerwonym lobiku" cierpiał na amnezję i zapomniał, kim jest. Uznałem, że to dobry moment, by się z nim rozstać.

W tym nakręconym w 1989 roku filmie Moretti wykorzystał środowisko graczy w piłkę wodną (znał je dobrze, bo w młodości z sukcesami uprawiał tę dyscyplinę) jako mikroświat stający się przenośnią, dzięki której pokazał sytuację w partii komunistycznej. A potem, po rozstaniu z Michele, zachwycił publiczność „Dziennikiem intymnym". Stworzył rodzaj filmowego eseju, zapisywał klimaty dnia, myśli, drobne zdarzenia, które składały się na portret współczesnego inteligenta. Odważnie opowiedział o własnej walce z rakiem. Mówił o sobie w pierwszej osobie, choć zastrzega się: – „Dziennik intymny" nie był dokumentem o mnie. Ja tylko grałem siebie. To jest różnica".

Nastroje końca wieku rejestrował też w „Kwietniu" – zapisie rozterek politycznych z połowy ostatniej dekady XX wieku. Upada rząd Berlusconiego i na kwiecień 1996 roku zostają rozpisane przedterminowe wybory. Moretti postanawia nakręcić o nich film dokumentalny. W pierwszej scenie „Kwietnia" na ekranie pojawia się twarz Berlusconiego z czasów, gdy zostawał premierem. Moretti siedzi pod telewizorem, słucha jego przemówienia. Po półtora roku przed tym samym telewizorem krzyczy do ekslidera komunistów D'Alemy: „Zrób coś! Jeśli nie jako lewicowiec, to jako obywatel!"

Tytułowy kwiecień był dla artysty miesiącem specjalnym nie tylko z powodu elekcji. Po zwycięstwie centrolewicy w wyborach Moretti na skuterze mija tłum, wołając: „Cztery kilo dwadzieścia!". Bo właśnie urodził się jego syn. I „Kwiecień" stał się też opowieścią o lękach i radościach związanych z przyjściem na świat nowego człowieka, o dojrzewaniu czterdziestokilkuletniego mężczyzny do ojcostwa.

Przy tym wydarzeniu polityka wydawała się Morettiemu mniej ważna, ale Włochy nie pozwalały o niej zapomnieć. W 2002 roku reżyser współorganizował na ulicach Rzymu marsz przeciwko Berlusconiemu. A na ekranie wrócił do polityki w 2006 roku, w „Kajmanie", gdzie producent filmowy pomaga młodej dziewczynie zrealizować ostry obraz polityczny o Berlusconim.

– Chciałem pokazać człowieka, który zdusił jakąkolwiek polityczną dyskusję, manipulując opinią publiczną jako właściciel trzech telewizyjnych kanałów. I Włochów, którzy ten społeczny paraliż uznali za sytuację normalną – mówi reżyser.

„Kajman" był opowieścią o współczesnych Włoszech, ale pokazywał też coś bardziej uniwersalnego: zwyrodnienia demokracji. – Dziennikarze pytają, czy „Kajman" miał wpływ na wyniki wyborów prezydenckich w 2006 roku. Nie, nie i jeszcze raz nie! – protestuje Moretti. – Przed wprowadzeniem go na ekrany były naciski, aby datę premiery przełożyć, ale Włosi doskonale wiedzieli, na kogo mają głosować. Co zresztą znaczy 90-minutowy film wobec propagandy, jaką Berlusconi uprawiał od rana do wieczora w swoich trzech kanałach telewizyjnych? Natomiast dziś mogę powiedzieć: groźny jest człowiek, który przegrywając demokratyczne wybory, przez dwa tygodnie neguje ich wyniki. I dobrze, że „Kajmana" nakręciliśmy. Mam nadzieję, że Włosi ten film zapamiętają.

Ojciec i syn

W tamten dzień uwieczniony w „Kwietniu", gdy przyszedł na świat syn Morettiego, narodziła się jednak nowa hierarchia wartości artysty. Ważniejsze od politycznej zawieruchy stały się dla niego sprawy egzystencjalne, uczucia, odpowiedzialność za rodzinę. Pojawił się – jak to u wrażliwego neurastenika – lęk o najbliższych.

W nakręconym w 2001 roku „Pokoju syna" Nanni Moretti opowiedział o bólu po stracie najbliższej osoby. – Robię filmy o swoich własnych obsesjach, o swoim własnym niepokoju – mówił wówczas.

„Pokój syna" to opowieść o cierpieniu ludzi, którzy musieli pochować syna i nie wiedzą, jak dalej żyć. Inteligencka włoska rodzina. Matka pisarka. Ojciec psychoterapeuta. Niedziela, którą mieli razem spędzić. I telefon od kogoś, kto nie daje sobie rady z życiem. Ojciec zmienia plany, bo jest potrzebny pacjentowi. Syn idzie więc z kumplami nurkować. I nie wraca.

Straszliwy ból, którego niczym nie daje się zagłuszyć. Najpierw krzyk, potem otępienie. Jeszcze bunt i bezsensowne poczucie winy. Co by było, gdyby...? Próba cofnięcia czasu. Wyciągany z pamięci każdy okruch wspomnień. Kim był ten, który odszedł? Czy go znaliśmy? List od dziewczyny. Nigdy nie mówił o dziewczynie. Dlaczego nie mówił? Bezużyteczne przedmioty. W szafie równo wiszące swetry. Czerwona bluza, którą lubił najbardziej...

Nagle nic się nie liczy, codzienność nabiera innych wymiarów. Jak dalej trwać, jak pozbierać układaną przez lata, a rozsypaną w jednej chwili łamigłówkę rodzinnego życia? Co mówić pacjentom w obliczu własnego bólu, którego w żaden sposób nie daje się zracjonalizować?

Moretti zrobił film pełen prawdy. Film o cierpieniu, ale też o świecie, który się po naszej tragedii nie zatrzymuje, i o wielkiej sile życia, trwającego dalej. Przed nim, niemal dekadę wcześniej, o podobnym bólu opowiedział Krzysztof Kieślowski w „Niebieskim". Wrażliwie, niesztampowo. Polak dostał za pierwszą część „Trzech kolorów" weneckiego Złotego Lwa, Moretti za „Pokój syna" – Złotą Palmę w Cannes.

W „Pokoju syna" wrażliwy artysta opowiadał o własnych lękach. Zrealizowana prawie 15 lat później „Moja matka" była próbą rozliczenia się z tym, co naprawdę musiał przeżyć. Bohaterka tej opowieści jest, podobnie jak Moretti, reżyserem. Kręci w Rzymie film, w którym występuje bufonowaty gwiazdor amerykański. Ale obok toczy się normalne życie: partner, z którym się właśnie rozstaje, konflikt z dorastającą córką, a przede wszystkim matka. Chora na serce, nieubłaganie gasnąca w szpitalu. Brat reżyserki rzuca pracę i opiekuje się nią na co dzień. Ona łapie każdą chwilę, by z nią być, ale już nie daje rady. Wciąż goni czas, ma poczucie, że wszystko wali jej się na głowę.

Moretti gra w filmie brata, ale przyznaje, że jego prawdziwym alter ego jest reżyserka. I nie udaje, że to wymyślona historia. Jego matka też była nauczycielką, na ekranie aktorka nosi jej ubrania, a na półkach w filmowym mieszkaniu stoją książki rodziców Morettiego. Są w „Mojej matce" sztuka, życie, miłość, rodzina, nieuchronność przemijania, bezradność, gdy kochana osoba odchodzi na naszych oczach. To piękna historia o różnych priorytetach życiowych, ale i o tym, jak mało wiemy o swoich bliskich. I o sobie. Moretti jednak , jak zwykle, jednak nie ocenia. Przypomina, że warto żyć uważnie.

Ateista szukający wiary

Złagodniało też spojrzenie Nanniego Morettiego na rzeczywistość. Jego „Habemus papam" zaczyna się od autentycznych zdjęć z pogrzebu polskiego papieża. – Nie widziałem powodu, żeby tych kadrów nie wykorzystać w filmie – mówi. – To była piękna uroczystość. Skromna, prosta trumna, podniosła atmosfera, powiewające polskie flagi.

W filmie zaraz potem zaczyna się konklawe. Kardynałowie siedzą nad kartkami papieru, nikt nie kwapi się do wzięcia na siebie takiej odpowiedzialności. Dopiero w trzecim głosowaniu wymagane 2/3 głosów uzyskuje francuski duchowny Melville, trochę stylizowany na Jana Pawła II. Ale Karol Wojtyła z pokorą przyjął wybór, zaś Melville nie wychodzi na balkon, by udzielić błogosławieństwa „Urbi et Orbi". Przerażony, pogrążony w depresji, nie znajduje wspólnego języka ze sprowadzonym do Watykanu psychoanalitykiem, zaś zawieziony do innego, w Rzymie, ucieka. Nikomu jeszcze nieznany, w cywilnym ubraniu, melduje się w małym hotelu, włóczy się po ulicach, jeździ bez celu autobusem i rozmawia z ludźmi, próbując rozliczyć się z własnym życiem.

– Chciałem zderzyć dwa światy, które zwykle się nie spotykają – mówi Moretti. Lewicujący ateista zrobił film, którego włoscy publicyści katoliccy wcale nie uznali za obraz antyklerykalny.

Moretti rejestruje ludzką twarz duchowieństwa. Pokazuje, jak czekający na pojawienie się papieża kardynałowie układają puzzle, grają w karty i siatkówkę. Przede wszystkim jednak bardzo przekonujący jest w jego filmie wątpiący papież, który wie, że nie dając sobie rady z własnymi niespełnieniami, nie może stać się przewodnikiem dla innych. Bo „Habemus papam" toopowieść o zwątpieniu. O tym, jak trudna jest w dzisiejszych czasach wiara. Ale i o uczciwości względem siebie i innych. Moretti stworzył obraz tak głęboko ludzki i piękny, że jego film – na pierwszy rzut oka obrazoburczy – nie mógł urazić niczyich uczuć.

– Pytano mnie, dlaczego nie zaatakowałem kościelnej instytucji, która w ostatnich latach straciła wiarygodność – przyznaje Moretti. – Rozumiem te pytania. Nie jestem głupcem, do którego nie dociera to, o czym się wszędzie mówi i pisze. Ale nie chciałem zrobić filmu o księżach-pedofilach, którzy molestują nieletnich chłopców, ani o finansowych aferach duchownych. Pozwoliłem sobie na pewne aluzje. Gdy papież mówi do tłumu, że w Kościele potrzebne są zmiany, ludzie wiwatują. Jednak opowiadam o moim Watykanie, moich wątpliwościach i o papieżu, którego sam sobie wymyśliłem. O człowieku, który nie czuje się na siłach wziąć odpowiedzialności, jaką na niego nakładają inni. To historia kogoś, kto jest w stanie przyznać się do swojej słabości. Nawet przed sobą.

Filmem „Habemus papam" reżyser wpisał się we włoską tradycję opowiadania o wierze i kościele. Przed nim byli Pasolini, bracia Taviani czy Marco Bellocchio. – Robiąc ten film, nie myślałem o nich – odpowiada na to. – Towarzyszyły mi raczej obrazy z twórczości Luisa Bunuela, artysty, który jak nikt inny potrafił zderzać ze sobą sacrum i profanum, odzierać wiarę z mitów i sztuczności. A tak naprawdę, czy Kościół odarty z celebry nie wyda się ludziom bliższy?

Nanni Moretti od 1991 roku ma w Rzymie własne kino. W Nuovo Sacher, którego nazwa pochodzi od ulubionego ciastka artysty, pierwszą premierą było „Riff-Raff" Kena Loacha. On sam jako nastolatek zachwycał się twórczością Pasoliniego, Bertolucciego czy Karela Reisza. – To byli artyści, którzy chcieli tworzyć nowy filmowy język, ale też nowe społeczeństwo – mówi. Chciał więc następnemu pokoleniu pokazywać obrazy ważne. Po latach czuje pewną gorycz.

– Coraz rzadziej przychodzą do Nuovo Sacher młodzi ludzie – przyznaje. – Mam wrażenie, że moja publiczność jest wciąż ta sama, z każdym rokiem starsza. Za jakiś czas wymrze.

W tej diagnozie pobrzmiewa też niepokój. Bo komu dziś są potrzebni inteligenci z analitycznym podejściem do świata, ale i obsesjami, wątpliwościami, pytaniami? O czym dzisiaj opowiadać, gdy politycy walczą o władzę w coraz bardziej bezwzględny sposób, różnymi częściami globu wstrząsają wojny, a świat stracił poczucie bezpieczeństwa i na ulicach giną niewinni ludzie? Ale może właśnie w takim czasie warto wsłuchać się w cichy głos pełnych idealizmu facetów w swetrach?

W czasie festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty odbędzie się retrospektywa twórczości Nanniego Morettiego. W niedzielę, 24 lipca o godz. 16.00 reżyser poprowadzi też klasę mistrzowską, którą będzie można oglądać na żywo na stronie Legalnej Kultury

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gdyby ktoś pozwolił mi zabrać ze sobą tylko jeden film na bezludną wyspę, chyba poprosiłabym o „Pokój syna". Nanni Moretti zamknął w nim wszystko: miłość, lęki, rozpacz, śmierć, tęsknotę, pean na cześć życia.

Wygląda wciąż jak student z lat 70. Sweter, wystający spod niego kołnierzyk koszuli w tym samym kolorze. Szczupła sylwetka, uśmiech. Jakby czas się zatrzymał. Tylko w jego brodzie jest coraz więcej siwych włosów. 63-letni włoski artysta w nastawionym na masową widownię kinie końca ubiegłego wieku nie wyrzekł się swojego inteligenckiego, analitycznego spojrzenia na świat. I tak już zostało.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami